Bruce Wayne nie mieszka w posiadłości za miastem. W swojej wysokiej, mrocznej wieży urządzonej przez kogoś kto się naczytał neogotyckich powieści, odcina się od świata. Spogląda na miasto bez entuzjazmu, nie pojawia się na spotkaniach, nie przyjmuje interesantów. Pochylony, z grzywką spadającą na oczy jest smutnym księciem Gotham, który budzi zainteresowanie, bo niemal nikt nie spotykał go na żywo. Nie zajmuje się polityką, nie bryluje w nocnych klubach, nawet nie zarządza interesami które pozostawili mu rodzice. Bo Bruce Wayne w istocie nie istnieje. Jest tylko Batman, który co pewien czas zdejmuje swoją maskę.
To sięgające do tropów powieści gotyckiej przedstawienie miasta i jego ponurego księcia, to chyba najbardziej rezonujący ze mną element nowej opowieści o Batmanie. Mroczny bohater, jest tu dopiero na początku swojej drogi. Miasta broni od dwóch lat, ale jeszcze niekoniecznie poukładał sobie w głowie – czy jego działanie ma sens. Na razie pozwala by nocne życie konsumowało go w pełni. Dni są po to by kończyć sprawy zaczęte w nocy, spotkania tylko wtedy, gdy Bruce może dowiedzieć się czegoś czego nie zna Batman. Nieporadność odseparowanego od życia bogacza wylewa się na działania zamaskowanego rycerza. Siła i inteligencja idą tu w parze z jakąś nieumiejętnością rozpoznania własnych emocjonalnych stanów. Ładna dziewczyna, która się nie boi, nieco peszy, przestępca, który wyśmiewa, nieco zawstydza, spojrzenia funkcjonariuszy na miejscu zbrodni – nieco przypominają, że ma się na sobie kostium z uszami.
Batman w tym filmie jest przede wszystkim nocnym detektywem. Inteligentnym, posiadającym spore zasoby, choć też nie najwybitniejszym. Niekiedy dochodzi do czegoś wcześniej niekiedy później. Bardziej od gadżetów i siły mięśni, trzeba polegać na grupie wsparcia. Serena Kyle pomoże, bo ma dojścia do ludzi, którzy coś wiedzą, komisarz Gordon pozwoli jakoś okiełznać policję, Alfred wie, gdzie Bruce powinien się stawić by dowiedzieć się czegoś więcej. Ten Batman nie jest samotnym mrocznym mścicielem – jest człowiekiem, który potrzebuje innych by móc działać. Ktoś napisał, że taki Batman potrzebuje swojego Robina i zgadzam się z tym w pełni. Bo to Batman, który musi wymienić się z kimś informacjami i swoimi podejrzeniami. To detektyw, który musi mieć w mieście swoje oczy i uszy. Ma dostęp do nowych technologii, ale nie ma tu magii. Jeśli ktoś nie odpowie na pytanie – informacje nie pojawią się same.
To, że widzimy bohatera na początku jego drogi pokazują nie tylko jego przemyślenia – które przechodzą coraz bardziej w zrozumienie kim jest dla miasta, ale też działania. To nie jest niezniszczalny, nieomylny Batman. Zdarzają mu się głupie wpadki, zdarza mu się obudzić na chwilę przed tym jak ktoś zdejmie mu maskę. Zdarza mu się nie skojarzyć każdego elementu zagadki. Zdarza mu się nie docenić przeciwnika. To Batman, który postawiony w dużej grupie nie wydaje się od wszystkich lepszy, wręcz przeciwnie, mamy wrażenie że tylko szaleniec chodzi w pelerynie za którą tak łatwo złapać. Czujemy, że musi się jeszcze dużo nauczyć – nawet jeśli to zdanie nie pada w filmie ani razu.
Jednocześnie film, sięgający po elementy kina noir, trzyma się blisko ziemi. Seria morderstw, kryminalna zagadka, mafia, pranie brudnych pieniędzy. Nikt tu nie chce przejąć władzy nad światem, nikt tu nie odnosi się do jakichś szerszych planów. Chodzi o Gotham i jego przestępczość, o trawiącą tą miasto korupcję, o gry interesów. W działaniach Riddlera znajdziemy odpryski kultury internetowych wyznawców teorii spiskowych i gotowych do działania ekstremistów, ale wciąż – to działania zakorzenione w rzeczywistości jednego miasta. Ginie burmistrz, prokurator, szef policji – jak w dobrym thrillerze, gdzie pętla zaciska się coraz mocniej wokół tych którzy dopuścili się naruszeń. Jaki to oddech po tych wszystkich filmach, gdzie trzeba ratować świat czy rozbrajać bombę atomową. Nie trzeba bomby by czuć grozę. Wystarczy człowiek, który działa poza prawem.
Film sięga po motywy znane, ale rozgrywa je na własny sposób. Zwłaszcza znaczenie rodziny Bruce’a dla miasta zostaje przesunięte. Jest 2022 rok nie można pokazywać miliarderów jako zbawców całego świata. Dostajemy więc inne spojrzenie na to jak rodzina Wayne przyczyniła się do sytuacji w Gotham. Choć nikt w tym filmie nie morduje rodziców Batmana (przynajmniej nie ma takiej sceny – pierwszy raz od lat) to widzimy tu pragnienie ucięcia ich mitu. Thomas i Martha Wayne nie musieli być najlepszymi ludźmi na świecie. Nikt nie musiał być idealny by ta historia nadal miała ręce i nogi. Podobnie jak odniesienie się w końcu do pytania – czy majątek jednej rodziny jest w stanie uratować miasto czy wręcz przeciwnie – może stać się drogą do jego upadku.
Tym co mi się najbardziej w tym Batmanie podoba to fakt, że dużo więcej pokazuje niż mówi. Są sceny w których Bruce nie mówi ani słowa (doskonała scena w czasie pogrzebu) ale wiemy o wszystkim co się dzieje w jego wnętrzu. Są sceny w których bohaterowie mówią mało i wszystko co jest między nimi trzeba czytać gdzieś pomiędzy wierszami (jak w niemal każdej interakcji Batmana i Kobiety Kot). Są w końcu drobne sceny, gdzie po prostu widzimy jak w głowie Batmana obracają się trybiki i zaczyna rozumieć kim jest dla miasta, dla ludzi którzy go otaczają, kim musi się stać. Do tego, choć film miewa momenty komiczne to nie jest śmieszkowy. Nie czuje potrzeby mówienia nam dowcipów. Raczej pozwala by sceny dowcipnie wybrzmiały. Nie wstydzi się swojej powagi, nie stara się jej ograniczyć, ale jednocześnie – są momenty, kiedy bardzo mocno przypomina jak w sumie absurdalna jest sytuacja, w której zamaskowany mściciel biega po mieście. Ten film gra ze swoją powagą ale nie opowiada dowcipów.
Jednocześnie – nie byłoby pewnie tak sprawnej narracji, gdyby nie obsada, która doskonale odnalazła się w swoich rolach. Pattinsona jako Batmana broniłam od samego początku. Tu daje nam dokładnie to czego oczekiwałam. Jego Bruce to cudowne emo dziecko społecznego przywileju. Jestem zachwycona tym jak gra tą rolę korzystając ze wszystkiego co ma – zaciśniętej szczęki, nieco zapadniętych oczu, grzywki na czole. Gdy stoi z tymi swoimi pochylonymi ramionami, to sama jego postawa mówi nam trzy czwarte rzeczy o tym kim jest dla Gotham Bruce Wayne. A jednocześnie – jest świetny jako Batman. Nie przeszarżował z modulacją głosu, jest w stanie przebić się przez maskę i pokazać wrażliwość, zagubienie i emocje swojego bohatera. Uwielbiam go zwłaszcza wtedy, kiedy zdaje się być zbity stropu, przestraszony, zakłopotany. Każda jego interakcja z Seleną Kyle jest cudowna, bo niemal widzisz po samym ruchu oczu ta gonitwę myśli „Co mówi się dziewczynie, której nie imponują uszy nietoperza”.
Z resztą pewnie nie byłoby to tak przyjemne, gdy nie fakt, że Zoë Kravitz i Pattinson mają w tym filmie doskonałą chemię. Nie taką, że wyobrażamy sobie ich postaci razem, ale raczej taką która sprawia, że rozumiemy, że oto rozpoznały się dwie dziwne istoty nocy. Ich sceny są bardzo komiksowe – przypominają mi ten wieczny niekończący się flirt, z którego nie może nigdy wyniknąć nic więcej. Lubię inne aktorki, które grały tą rolę, ale mam wrażenie, że dopiero w roli Kravitz zobaczyłam to co zawsze pociągało mnie w komiksowej kobiecie kot – tą skłonność do igrania z ogniem bez utarty pewnej wrażliwości. No i film dość dobrze pokazuje, że nikt tu nie jest super bohaterem z niesamowitymi mocami. Podobnie jak Bruce jest wytrzymałym paniczem w drogiej zbroi tak Selena po prostu jest sprawną gimnastyczką i złodziejką. Nikt nie przerzuca opon, nikt nie robi rzeczy ponad ludzkie możliwości.
Jestem pod wrażeniem Pingwina zagranego przez Colina Farrella – toż to fantastyczne podejście do postaci. Nie najwyżej postawiony mafioso, człowiek, bez kręgosłupa, ale ambitny. Przyglądając się tej roli miałam wrażenie, że to jest takie połączenie postaci, które grał młodszy De Niro i Joe Pesci. To postać, która wcale nie jest karykaturalna, wręcz przeciwnie ma w sobie jakiś realizm prawdziwych mafijnych postaci. Nie spodziewałam się wiele po tym bohaterze, ale teraz jestem w tym podejściu zakochana. Zwłaszcza, że pozwala bardzo mocno osadzić Batmana w takich realiach, które odrzucają trochę przeciwników w śmiesznych kostiumach jednocześnie nie idąc w jakiś dziki patos.
Uważam też, że Jeffrey Wright jako Gordon został świetnie obsadzony. To bohater, przy którym mamy mieć pewność, że będzie postępował właściwie. Wright sprawia, że od samego początku wiemy, że niezależnie od tego jak bardzo skorumpowana jest policja Gotham, on sam nie przyjmie żadnej łapówki. Jednocześnie wypada świetnie w scenach z Batmanem – nawet jeśli nie mówi żartu to gdzieś w jego spojrzeniach i gestach czuć, że współpraca z zamaskowanym facetem jest dla niego korzystna i jednocześnie – ma w sobie coś absurdalnego. W sumie, jeśli miałabym narzekać na obsadę to rzekłabym – mój największy problem to nie wykorzystanie Andy Serkisa. Jego Alfred wydaje się jednocześnie postacią kluczową i zdecydowanie za mało wykorzystaną.
Uwielbiam tą wersję Gotham jaką proponuje filmy. Jest w niej coś monumentalnego, ale jednocześnie nieco odrealnionego. To nie jest takie zupełnie komiksowe Gotham jak u Burtona, ale jednocześnie – nie kolejne amerykańskie miasto jak u Nolana. Moim zdaniem po raz pierwszy udało się idealnie oddać to jakie Gotham powinno być, jeśli chcemy je sobie wyobrażać jako współczesne miasto. Jest zaniedbane, dziwne, piękne, mroczne. Jest wizualnie bliskie czegoś co znamy a jednocześnie – ma swoją własną geografię i własny charakter. A jednocześnie to jest miasto do pewnego stopnia komiksowe – wyjęte nieco z realizmu – co pozwala nawet tym bardziej umownym elementom fabuły rozgrywać się bez naruszenia integralności świata przedstawionego
Czy uważam najnowszego „Batmana” za film bez skazy? Nie. Uważam, że jest za długi. Przy czym nie że któryś konkretny akt jest za długi, raczej, że można było podciąć sceny to tu to tam i skrócić go o jakieś pół godziny z pożytkiem dla spektaklu i zaangażowania. Jednocześnie myślę, że to nie będzie Batman dla wszystkich. Egzaltowana narracja za kadru może razić, jeśli nie zdajemy sobie sprawy, że co drugi komiks o Batmanie ma egzaltowaną narrację za kadru. Pewne psychologiczne wnioski do jakich dochodzi Batman mogą się wydać naiwne, jeśli nie wiemy, że co drugi komiks kończy się tym, że Bruce dochodzi do wniosków, za które taniej byłoby zapłacić terapeucie. Dla mnie te elementy były cudownym dowodem na to, że twórcy filmu czytali komiksy. Jednocześnie mam wrażenie, że jeśli już miałabym mówić o mrocznym DC w kontrze do zabawnego Marvela – to zdecydowanie to jest droga, która mi się podoba. Patos Snydera mnie zawsze denerwował, śmiertelna powaga Nolana czasem doprowadzała mnie do zgrzytania zębami. Ale to co zaproponował Reeves – po prostu zrobienie filmu, który się z siebie nie śmieje i trzyma blisko typowej fabuły batmanowskiej przygody – to już do mnie przemawia.
Na koniec mam refleksję, że zwykle obsadzając rolę Batmana obsadza się głównie szczękę aktora. I na Boga dawno nie widziałam lepiej obsadzonej szczęki niż ta Pattinsona. Gdy dziś ktoś będzie mnie pytał jaki jest mój ulubiony Batman wskażę tego bez wahania – bo to jest dokładnie ten Batman, na którego czekałam tyle lat.
Ps: Tak ten film jest pod względem bardzo wielu wątków podobny do Lego Batman – zwłaszcza pod względem wniosków bohatera co moim zdaniem udowadnia, że dobre filmy o Batmanie interpretują postać w podobny sposób.