Boże Ciało Jana Komasy to film, który znalazł się w niesłychanie niekomfortowej dla twórców, ale może też dla widzów sytuacji. Otóż zanim jeszcze mogli go zobaczyć w kinach widzowie, stał się on polskim kandydatem do Oscara. Co Oznacza, że zapewne część widowni będzie oglądać tą w sumie kameralną historię mając w głowie przede wszystkim pytanie czy to dobry obraz do międzynarodowej konkurencji po prestiżowe nagrody. To nigdy nie robi dobrze odbiorowi dzieła. A szkoda bo Komasa zrobił film bardzo porządny.
Zacznę od tego, że jeśli ktokolwiek z was śledzi tego bloga od paru lat ten wie, że zdecydowanie trudno mnie nazwać fanką Komasy i jego kina. „Sala Samobójców” była dla mnie trudnym do wytrzymania pretensjonalnym gniotem, „Miasto ‘44” miało dobre fragmenty i bardzo męczące godziny. Trzeba jednak przyznać, że nowy film reżysera, choć w pewien sposób jest bliski poprzednim produkcjom (reżysera interesują przede wszystkim ludzie młodzi, ich dylematy, pragnienia i potrzeby) to formalnie jest dużo spokojniejszy, dojrzalszy i mniej rozedrgany. Wbrew temu co sugeruje trailer produkcji, mamy do czynienia z filmem zrealizowanym bardzo klasycznie, gdzie scen przesadnie ekspresyjnych nie ma zbyt wielu.
Bohaterem filmu jest Daniel, chłopak z poprawczaka, który na skutek pewnego dość jednak przypadkowego splotu okoliczności zaczyna w niewielkiej miejscowości zastępować jako ksiądz lokalnego proboszcza, który musi – bez informowania kurii – udać się na „leczenie”. Ten punkt wyjścia jest dość istotny bo ma w sobie element takiego trochę farsowej komedii omyłek (Daniel rzeczywiście przedstawia się jako ksiądz, ale nie spodziewa się idących za tym konsekwencji), ale jednocześnie pozwala nam spojrzeć na głównego bohatera jako na człowieka, który nie tyle zaplanował udawanie księdza co raczej nigdy nie odmówił, gry proponowano mu kolejne wynikające z tego obowiązki. Miejscowość w której Daniel odprawia msze, rozgrzesza i udziela ostatniego namaszczenia, to jeden kościół i kilka domów. Rok wcześniej wydarzyła się tu tragedia, która wciąż żyje w sercach wiernych, jednocześnie jednocząc ich wokół wiary, ale też dzieląc. Daniel jako chłopak z zewnątrz, z duszpasterskim zacięciem, staje się w małej miejscowości siłą, która ma szansę poruszyć zastane struktury i w końcu przynieść jakieś ukojenie.
Komasie udało się w sprawny sposób opowiedzieć o bigoterii niewielkiej miejscowości bez tworzenia karykaturalnego obrazu jej mieszkańców. To co w Polskim kinie jest powszechne – patrzenie na wieś czy niewielkie miasteczka przez zdystansowany, często podszyty stereotypem i uprzedzeniem pryzmat stolicy, tu nie miało miejsca. Wręcz przeciwnie, reżyser wraz ze swoim bohaterem pochylają się nad mieszkańcami niewielkiej miejscowości, starając się znaleźć jakieś wyjście z emocjonalnego pata w jakim wszyscy się tu znaleźli. Bo nie dość że mamy tu ofiary i sprawców, to jeszcze wszyscy mieszkają obok siebie, mają jeden cmentarz i jednego duszpasterza. Choć logika podpowiada, że mamy tu do czynienia z działaniem nieuczciwym, czy wręcz niegodnym, to jednak film nie pozwala nam zapomnieć, że wszyscy w tej niewielkiej miejscowości czują nieokiełznany ból, którego nikt wcześniej nie umiał zagospodarować. Pod tym względem film jest bardzo realistyczny, pozbawiony zarówno scen nadmiernie teatralnych, jak i też nadmiernie przełomowych. Mimo, że produkcja bierze z prawdziwych wydarzeń tylko punkt wyjścia, to można dojść do wniosku, że część z tej historii, zwłaszcza ta najbardziej dramatyczna wydarzyła się naprawdę.
Jednocześnie produkcja dość dobrze rozmontowuje to jaką pozycję i znaczenie ma w naszym kraju czy szerzej w naszym świecie wyobrażonym ksiądz. Kiedy Daniel decyduje się udawać księdza (sporo wiedzy wyniósł z zakładu poprawczego gdzie służył do mszy swojego księdza idola) jego życie nie tylko nabiera sensu, ale też jednoznacznie ustala się jego pozycja społeczna. Chłopak którego nikt nie widział i nikt nie traktował dobrze staje się „Księdzem Tomaszem” człowiekiem szanowanym w społeczności, cieszącym się posłuchem, mającym wpływ na otaczającą go rzeczywistość. Daniel jest pokazany jako dobry ksiądz – który w pełni wykorzystuje możliwości jakie daje mu nowo zyskana pozycja społeczna. Jednocześnie, film pokazuje nam jak szybko bycie księdzem, zwłaszcza w małej społeczności, wikła jednostkę w sieć lokalnych powiązań władzy i biznesu. Ale ponownie, nasz bohater się temu opera, co sprawia, że trudno do niego nie żywić sympatii. Jednocześnie jednak, nie da się zapomnieć że ów religijny i kaznodziejski zapał bazuje trochę na oszustwie, trochę na powtarzaniu nauk i słów księdza idola, trochę na werbalizacji własnych pragnień i potrzeb. Jest to też zachowanie które jak podejrzewam grozi ekskomuniką. Przy czym w filmie olbrzymie znaczenie ma ta duchowość wychodząca z człowieka, niewiele jest elementów bardziej mistycznych. To film bardziej o potrzebie przynależności do samej religii niż wierze, o potrzebie instytucji dającej cel niż o Bogu jako takim.
Tu zresztą można byłoby potraktować film jako pewien zapis poszukiwania kapłana niemalże idealnego. Pod tym względem mamy tu ciekawe zjawisko. Daniel jako kaznodzieja jest charyzmatyczny i mówi z serca. Ale jeśli przyjrzymy się temu co mówi i jak mówi to nie trudno dostrzec że jego kazania, i sposób ich prezentowania jest mocno osadzony w tradycji nie tyle katolickiej co protestanckiej i to raczej nie tego rysu europejskiego a amerykańskiego, gdzie pewien konserwatyzm nauczania łączy się z zupełnie innym sposobem mówienia o relacji człowieka z Bogiem. Podobnie zresztą jak nauczanie odnośnie modlitwy, które wychodzi poza granice tego co zwykle mówi kościół katolicki. Przyznam szczerze, że przyglądałam się temu obrazowi z zafascynowaniem głównie dlatego, że już dziś mówi się o tych mechanizmach, które sprawiają, że kościół w Polsce zdaniem niektórych znawców tematu przechodzi uzielonoświątkowienie, co niekoniecznie jest mechanizmem dobrym. Film ze swoim księdzem/pastorem (bo taki ma sposób nauczania i mówienia o Bogu) jakoś się wpasowuje w to co dzieje się w Polsce i z kościołem i z myśleniem o nim. Jednocześnie jednak nie dziwi, że taki – daleki w sumie od teologii Kościół, jest bliski naszemu bohaterowi, który nie będzie sięgał przecież do korzeni intelektualnych swojej wiary, bo korzeni tych nie ma. Wciąż jednak jest to kaznodziejstwo dobre, i trafiające do ludzi, pytanie tylko czy nie w pewien sposób „religijnie populistyczne”. Albo jeszcze ciekawiej – dlaczego ten „religijny populizm” tak trafia do serca wiernych a i pewnie też części widzów.
Przy czym w tym bożym ciele naszego bohatera nie następuje całkowita przemiana. Daniel nie staje się od razu kryształowym człowiekiem. Co więcej, mimo, że chętnie myślelibyśmy o nim jako o jednostce która ma prawo przekroczyć granice i odrzucić narzuconą przez kościół drogę do zawodu kapłańskiego, to jednak widać, że tak naprawdę mamy do czynienia z zagubionym chłopakiem, który w byciu księdzem, znalazł sobie jakiś sposób na to by zacząć od nowa, i być może nie ulegać pokusom które wcześniej były jego udziałem. Ale jednocześnie niewiele wystarczy by wyskoczyło z niego to co doprowadzało go do pobytu w poprawczaku. I tu ponownie, reżyser patrzy na swojego bohatera z pewnym zrozumieniem. Jego dwoista natura jest taka a nie inna, ponieważ nie miał szansy, takiej prawdziwej szansy by odciąć się od tego co było za nim. Film Komasy choć nie wyraża tego wprost podchodzi krytycznie do tego jakie szanse oferujemy młodym wciąż ludziom, którzy pobłądzili w życiowych ścieżkach. W świecie pełnym haseł o chrześcijański miłosierdziu nie wiele jesteśmy w stanie im zaproponować.
Produkcja broni się aktorsko, ale to akurat u Komasy nie dziwi. Zawsze miał on oko do młodych aktorów. Bartosz Bielenia w roli głównej, tworzy postać w której widzi się jednocześnie chuligana z poprawczaka, charyzmatycznego księdza, i zagubionego chłopaka który z rękami grzecznie złożonymi do modlitwy szuka w dość prosto pojmowanym Bogu odkupienia. Świetna jest (co chyba raczej nikogo nie dziwi) Eliza Rycembel jako Eliza, dziewczyna z małej miejscowości, która buntuje się przeciwko dewocyjnej matce stają się sojuszniczką Daniela. Między młodymi jest dobra, naturalna chemia, co niekoniecznie zdarza się w Polskich filmach. Do tego aktorka śpiewa w filmie ludową piosenkę i robi to naprawdę zachwycająco. Bardzo dobra jest Aleksandra Konieczna, w roli przywiązanej do kościoła kobiety, która otwiera drzwi do świątyni i zamyka do serca. Jej cierpienie byłoby irytujące i sztampowe gdyby zagrano je nieco słabiej. Cała młoda obsada dobrze sobie radzi, a dialogi mają w sobie odrobinę naturalności, co nie jest częste w polskim kinie, w którym młodzież otwiera usta.
Jednocześnie mam problem z tą produkcją. Mam wrażenie, że nigdzie ta historia nie wychodzi poza pewne ramy opowieści, które już mi kiedyś opowiadano. Może niekoniecznie z tymi samymi postaciami, ale przedstawione tu problemy i dylematy wydają mi się już kulturowo przerobione. Także formalnie film wpisuje się mocno w ten styl polskiej, spokojnej ambitnej produkcji fabularnej, która zmusza widza do spokojnego przyglądania się kolejnym epizodom opowiadanej historii, bez większych prób urozmaicenia stylistycznego. To właśnie takie filmy naśladują potem młodzi reżyserzy filmów krótkometrażowych w dziesiątkach podobnych produkcji. Kiedy rozmawiałam ze znajomymi o filmie, twierdzili, że nie każda produkcja musi mówić coś nowego. Jest w tym trochę prawdy ale akurat tutaj właśnie to poczucie, że obracam się w świecie znanych mi tropów i problemów sprawił, że ten film mnie nie porwał. Nie znaczy to, że źle go oceniam ale po wyjściu z kina nie miałam poczucia, że oto zaproponowano mi taką historię która zostanie ze mną na długo. Przy czym to jest akurat kwestia bardzo indywidualna. Podejrzewam, że są widzowie których ta produkcja mogłaby bardzo poruszyć. Choć mnie pozostawiła ostatecznie dość obojętną. Jestem w stanie rozumowo stwierdzić że film jest warty uwagi i pozostać wobec niego zdystansowaną.
Trzeba jednak przyznać, że rozumiem dlaczego film wybrano do międzynarodowej rywalizacji. Historia choć dzieje się w Polsce jest całkowicie wyjęta z jakiegokolwiek kontekstu geograficznego czy politycznego. Oczywiście, zdecydowanie lepiej można film zrozumieć kiedy człowiek wie jakie znaczenie ma dla małej polskiej społeczności ksiądz, ale sama oś filmu mogłaby się równie dobrze rozgrywać w małym miasteczku w Teksasie. Ponieważ bardziej niż o politykę czy nawet rozbudowaną socjologię, chodzi tu o przemianę jednostki, i to jak ktoś z zewnątrz może wpłynąć na niewielką społeczność. Zresztą to jest ciekawe, bo to dzianie się filmu wszędzie i nigdzie sprawia, że z jednej strony ma on wymiar uniwersalny, z drugiej gubi gdzieś krytyczną ostrość. Ale to już może należałoby rozważać w moich refleksjach nad tym jak bardzo polskie kino kluczy gdy chodzi o polityczność swoich tematów. Ostatecznie jak wiecie, między wyborem krajowego gremium a Oscarem jest daleka droga, ale w tym przypadku jestem w stanie odczytać co krajowe gremium myślało wybierając taki a nie inny tytuł.
Na koniec wypadałoby chyba powiedzieć dwa krytyczne słowa o tym jak tą produkcję się sprzedaje. Jak wspomniałam – trailer robi tej produkcji wiele złego. Po jego obejrzeniu obawiałam się filmu histerycznego, nadekspresyjnego, a tu dostałam w sumie film niesłychanie spokojny, można wręcz powiedzieć – zrobiony po bożemu. Z kolei plakat do filmu, zaproponowany przez dystrybutora jest jakimś snem pijanego grafika. Chyba ktoś doszedł do wniosku, że produkcję koniecznie trzeba sprzedać młodzieży więc dołożono jakieś pastelowe koszmarne kolorki. Trochę tak jakby ktoś naprawdę chciał produkcji zrobić na złość. Albo jakby bał się, że jeśli pokaże się w jakim tonie jest utrzymana to rządny sensacji polski widz do kina nie trafi. I znów, już trzeci raz na festiwalu mam wrażenie, że tu się wierzy we wszystko, tylko nie w polskiego widza.
Ps: W naszym rankingu biustów ekranowych statystyka pozostaje nieubłagana. Trzeci recenzowany film i trzeci biust (a nawet dwa). Proszę państwo kino polskie ma jednak jakiś konstans.