Home Film Kamery i ludzie w ciemności czyli “Bulwar Zachodzącego Słońca”

Kamery i ludzie w ciemności czyli “Bulwar Zachodzącego Słońca”

autor Zwierz
Kamery i ludzie w ciemności czyli “Bulwar Zachodzącego Słońca”

Pomyśl­cie o filmie, który zaczy­na się od koń­ca. Głos zza kadru infor­mu­je was, że właśnie rozpoczął się poranek nowego dnia, polic­ja na syg­nale jedzie do jed­nego z wiel­kich domów sto­ją­cych przy słyn­nym Bul­warze Zachodzącego Słoń­ca, zaraz na miejs­cu pojaw­ią się dzi­en­nikarze i cały świat się dowie. O czym? O tym, że w base­nie pod domem jed­nej z dawnych gwiazd niemego kina pły­wa ciało młodego mężczyzny. Mężczyzny, do którego ktoś kil­ka razy strzelił. I tak się skła­da, że on właśnie on opowia­da nam his­torię jak do tego doszło.

 

 

 

Nie wiem, czy jest na świecie oso­ba, która była­by w stanie wyłączyć film po takim wstępie. Choć wyda­je się to pros­ta przynę­ta rzu­cona na widzów, to jed­nak iro­nia w głosie nar­ra­to­ra, i jego ciało pły­wa­jące w base­nie, tajem­nicza his­to­ria, którą obiecu­je nam opowiedzieć, wszys­tko to spraw­ia, że „Bul­war Zachodzącego Słoń­ca” wcią­ga od pier­wszych min­ut. Szy­bko dowiadu­je­my się kim jest ten tajem­niczy zas­trzelony młodzie­niec. To Joe Gillis młody sce­narzys­ta, zaś sam dom należy do Normy Desmond, zapom­i­nanej aktor­ki kina niemego. Gillis trafił do domu Normy kil­ka miesię­cy wcześniej, na skutek przy­pad­ku. Samo spotkanie potenc­jal­nie moż­na uznać za szczęśli­wy przy­padek. Gillis od dłuższego cza­su nie sprzedał sce­nar­iusza i nie ma grosza przy duszy. Ści­ga­ją go ludzie, wysłani przez bank, które­mu nie płac rat za samochód. Nor­ma Desmond miesz­ka zaś w starym opuszc­zonym domu-pałacu mając za towarzysza jedynie swo­jego lojal­nego loka­ja Maxa. Nor­ma od lat nie pojaw­iła się w fil­mach, ale planu­je swój wiel­ki powrót. Od lat pisze sce­nar­iusz do fil­mu o Salome i potrze­bu­je kogoś kto mógł­by go popraw­ić. Gillis wyda­je się ide­al­nym kandydatem.

 

Relac­ja między Nor­mą a Gillisem od początku jest co najm­niej dzi­w­na. Gillis trafia do opuszc­zonego, niszczejącego domost­wa Normy w chwili, w której właś­ci­ciel­ka szyku­je się do pogrze­bu swo­jego towarzysza. Zmarłego, jak mniemamy ze staroś­ci szym­pa­nsa. Nietrud­no dostrzec, że w pewien sposób Joe zastępu­je poprzed­niego towarzysza. Ma być towarzyszem, opar­ciem i więźniem, w domu, w którym, dosłown­ie nie ma klamek. Nor­ma utrzy­mu­je Joe, kupu­je mu dro­gie gar­ni­tu­ry, płaszcze, biżu­terie i papierośnice. Trak­tu­je go jako kole­jny ele­ment w swoim świecie, gdzie wszys­tko ist­nieje dla wspani­ałej aktor­ki, która wciąż dosta­je listy od swoich wiernych fanów. Joe, który jest nar­ra­torem z jed­nej strony Nor­mą gardzi – jej życiem w świecie wspom­nień o dawnej sław­ie, złudzeni­a­mi włas­nej wielkoś­ci, jej próba­mi powro­tu. Jed­nocześnie przyj­mu­je kole­jne podarun­ki, właś­ci­wie godzi się na zamknię­cie i nawet kiedy pojaw­ia się możli­wość uciecz­ki, niekoniecznie z jej korzys­ta. Zanurza się w tym sza­lonym świecie gardząc nie tylko Nor­mą ale całym światem do którego trafił.

 

 

Bil­ly Wilder stworzył film niesamow­ity – z jed­nej strony mamy opowieść dość klasy­czną – toksy­czny związek, odwróce­nie ról, młod­szy mężczyz­na, starsza kobi­eta, on bez grosza, on jej utrzy­manek – ten układ, który zawsze w kul­turze budzi napię­cie, a już zwłaszcza siedemdziesiąt lat temu. Wilder dorzu­ca do tej kom­bi­nacji jeszcze trze­cią postać – loka­ja Maxa – tego, trze­ciego – obser­wa­to­ra każdego ruchu naszego bohat­era, człowieka niewyobrażal­nie lojal­nego. Kiedy dowiadu­je­my się, że to nie zawsze był służą­cy, że to były mąż i reżyser Normy, wtedy cała sprawa nabiera nowego wymi­aru. Co takiego jest w Normie, że Max nie tylko słucha każdego jej słowa, ale też pisze po nocach listy od jej nieist­nieją­cych już fanów. Dlaczego porzu­cił swo­ją artysty­czną kari­erę by zostać sprowad­zonym do roli człowieka, który wprowadza na salony kole­jnych mężów i kochanków Normy. Niek­tórzy inter­pre­tu­ją postać Maxa jako dowód, że Nor­ma, przed­staw­iona tu jako tracą­ca kon­takt z rzeczy­wis­toś­cią diva musi mieć w sobie coś takiego, że warto dla niej poświę­cić. Oso­biś­cie miałam wraże­nie, że Max do pewnego stop­nia nigdy nie przes­tał być reży­serem Normy, a właś­ci­wie życia Normy. To on utrzy­mu­je ją w przeko­na­niu, że jest wciąż sław­na, to on broni ją przed zewnętrznym światem, przed wszys­tkim co uświadomiło­by jej że jest zapom­ni­ana. I to on ostate­cznie wyreży­seru­je ostat­nią scenę tego dra­matu, kiedy już po całej zbrod­ni Nor­ma zejdzie do kamer powiedzieć swo­je słynne zdanie o tym, że liczą się tylko kamery i ludzie w ciemności.

 

Jed­nak poza tą opowieś­cią o dzi­wnym emocjon­al­nym trójką­cie film Wildera to przede wszys­tkim chy­ba najlep­sza pro­dukc­ja o Hol­ly­wood jaką kiedykol­wiek nakrę­cono. Z kilku powodów. Po pier­wsze to jeden z tych specy­ficznych filmów które niby opowiada­ją his­torię fik­cyjną, ale są tuż obok rzeczy­wis­toś­ci, tak że co pewien czas mamy wraże­nie, że przekracza­ją tą granicę między fikcją a doku­mentem. Ot np. niesamowi­ta sce­na, kiedy Nor­ma jedzie do wytwórni Pra­mount by oso­biś­cie poroz­maw­iać o swoim filmie z pro­du­cen­tem Cecilem B. DeMille. Tu nie ma akto­ra. DeMille gram sam siebie, reży­seru­je tu prawdzi­wy film, na prawdzi­wym planie Para­mon­tu – więcej zwraca się do gra­jącej Nor­mę Desmond zwrotem, z którego korzys­tał gdy roz­maw­iał z gra­jącą ją Glo­rię Swan­son. Sama Swan­son jest aktorką, która swo­je najwięk­sze sukcesy świeciła w lat­ach dwudzi­estych i była opę­tana próbą zachowa­nia dobrego zdrowia i wyglą­du. Gdy Nor­ma zaprasza na bry­dża swoich zna­jomych z dawnych aktors­kich cza­sów to przy sto­liku kar­cianym siada­ją prawdzi­we gwiazdy niemego kina, w tym Buster Keaton, który mówi w całym filmie tylko jed­no słowo „pas”. Naj­ciekawsze zaś jest to przenikanie się światów w postaci Maxa Von May­er­lin­ga, którego gra Erich von Stro­heim, który podob­nie jak Max był w lat­ach dwudzi­estych dobrze zapowiada­ją­cym się reży­serem. Tych ele­men­tów przenika­nia się dwóch światów jest więcej, co spraw­ia, że nie moż­na na całą his­torię patrzeć tylko jako na fantazję.

 

 

Przede wszys­tkim jed­nak Wilder nie ma żad­nych złudzeń co do Hol­ly­wood i świa­ta, który nam przed­staw­ia. Tu ludzie dzielą się tylko na trzy kat­e­gorie – tych którzy zro­bią wszys­tko by się do tego świa­ta dostać, tych którzy zro­bią wszys­tko by się utrzy­mać i zro­bią wszys­tko by powró­cić. Tu nie ma niko­go odpornego na tą przy­cią­ga­jącą siłę. Wilder pokazu­je nam, że Hol­ly­wood prag­nie zawsze tego samego – młodych, pięknych, zdol­nych. Kto nie pasu­je, szy­bko wypa­da, zwłaszcza jeśli jest kobi­etą. Prześlicz­na mło­da dziew­czy­na pracu­ją­ca dla stu­dia, w której zaczy­na się pod­kochi­wać Joe, opowia­da o oper­acji nosa którą przeszła, żeby zostać aktorką. Aktorką nie została, nos był po oper­acji ide­al­ny, ale tal­en­tu nie brakowało. Ale marze­nie by być blisko kina wciąż pozostało.  Jed­nak chy­ba najbardziej prz­er­aża­ją­co aktu­al­ny i prawdzi­wy obraz tego jaki bard­zo Hol­ly­wood wyma­ga per­fekcji, jest cała sek­wenc­ja, w której Nor­ma prze­chodzi przez kole­jne zabie­gi pielę­gna­cyjne w nadziei, że przy­wró­ci sobie młodość. Bo tylko młodoś­ci prag­nie Hol­ly­wood. Kiedy Joe krzy­czy do niej „Nie ma nic złego w byciu pięćdziesię­ci­o­latką, pod warunk­iem, że nie uda­jesz, że masz lat dwadzieś­cia pięć” zachowu­je się jak młodzie­niec który nic nie wie o tym świecie. W Hol­ly­wood nie moż­na mieć pięćdziesię­ciu lat. Nie kiedy jest się kobietą.

 

Jed­nak nie chodzi jedynie o to jak Hol­ly­wood trak­tu­je ludzi, to także do bólu prawdzie spo­jrze­nie na to jak szy­bko prze­mysł fil­mowy zapom­i­na o tych którzy go stworzyli, i tych którzy mieli dla niego znacze­nie. Kiedy Nor­ma Desmond mówi, że to dzię­ki jej fil­mom zbu­dowano wielkość Para­mount może mieć rację, ale niko­go to nie obchodzi. Nawet Joe Gillis zostanie zapom­ni­any i odrzu­cony – cóż z tego, że miał jeden dobry sezon, sko­ro w następ­nym nic mu nie wychodzi. Ludzie w tym świecie są w dużym stop­niu jed­no­ra­zowi. Mogą żyć w wiel­kich domach, gdzie podło­gi wciąż pamię­ta­ją, jak tańczył po nich Valenti­no, ale to już nie są lata dwudzi­este by ktokol­wiek o tym pamię­tał. Do pewnego stop­nia Wilder opowia­da o tym jak Hol­ly­wood zapom­i­na samo siebie, jak pozwala niszczeć swo­jej przeszłości.

 

 

Nawet ter­az kiedy oglą­dam film myślę – to abso­lut­nie fenom­e­nalne dzieło sprzed siedemdziesię­ciu lat zasied­la­ją aktorzy i aktor­ki których nazwiska współczes­nym prze­cięt­nym wid­zom mówią niewiele. W ogóle oglą­danie starych filmów to coraz bardziej zabawa dla nielicznych. Hol­ly­wood nie pow­stało dla swo­jej dawnej wielkoś­ci tylko dlat­ego co będzie. Kiedy Nor­ma Desmond mówi, że to nie „Wciąż jestem wiel­ka, to filmy stały się mniejsze” to prze­cież jest komen­tarz wiecznie żywy, który może wygłosić każ­da niemalże zapom­ni­ana gwiaz­da poprzed­niej epo­ki, na której wielkoś­ci budował się prze­mysł fil­mowy tylko po to by nagle propozy­c­je przes­tały przy­chodz­ić. Nor­ma Desmond nie jest postacią, zupełnie wymyśloną, jest każdą gwiazdą kina niemego, którą odrzu­ciło kino dźwiękowe. Każdą gwiazdą sprzed trzech dekad która sprzedawała mil­iony biletów w dziś cza­sem mignie ci na drugim planie.

 

Pod­kreślam, że film ma siedemdziesiąt lat, bo wyda­je się niesamowite jak bard­zo to pozbaw­ione złudzeń, okrutne spo­jrze­nie na przy­cią­ga­jącą siłę Hol­ly­wood się nie zes­tarza­ło. Wszys­tko o czym mówi film stało się jeszcze szyb­sze i okrut­niejsze, ale ta myśl, która za tym stoi, to spo­jrze­nie na ten świat i na to co robi z ludź­mi – to oglą­da się dziś z równym poczu­ciem, że to praw­da co kil­ka dekad temu.  Jed­nak, poza tym, film jest niesły­chanie współczes­ny w sposo­bie w jak został nakrę­cony, napisany i zagrany. Jak zwyk­le u Wildera sce­ny flir­tu aż skrzą się od humoru, emocji i pożą­da­nia – nawet jeśli są roze­grane na skra­ju wan­ny w cza­sie trwa­jącego przyję­cia. Są w tym filmie więk­sze i mniejsze sym­bole, jak to pojaw­ie­nie się Normy na planie, gdy nad jej głową pojaw­ia się mikro­fon przy­pom­i­na­ją­cy co ją pokon­ało. Sce­na, w której Nor­ma i Joe oglą­da­ją stare nieme filmy, krótkie spo­jrze­nie na orkiestrę gra­jącą do pustej Sali w cza­sie noworocznego przyję­cia. To są uję­cia współczesne, czytelne, doskonałe.

 

 

Jed­nak też trze­ba zaz­naczyć, że to jest film wiel­kich ról. Jed­nym z nielicznych aut­en­ty­cznych błędów rzec­zowych w mojej książce o Oscarach był fakt, że napisałam, że Glo­ria Swan­son dostała za swo­ją rolę Oscara. Nie dostała. Była nomi­nowana (zresztą co to był za rok – w tym samym roku nom­i­nac­je posy­pały się także za „Wszys­tko o Ewie” a nagrodę dostała Judy Hol­l­i­day za film „Urod­zony wczo­raj”) ale nagrody nie dostała. Jej cór­ka uważa, że to dlat­ego, że Swan­son opuś­ciła Hol­ly­wood skłó­cona i zaw­iedziona współpracą z pro­du­cen­ta­mi, którzy nie zapom­nieli o tych spo­rach. Czyż to nie pięk­na erra­ta do tej gorzkiej opowieś­ci – nawet gdy­by Nor­ma Desmond nakrę­ciła swój film o Salome, to Hol­ly­wood niekoniecznie by ją przyjęło z powrotem z otwarty­mi ramion­a­mi. Pod tym wzglę­dem Hol­ly­wood nigdy nie zapom­i­na tych którzy odmówili gra­nia w starą grę. Bo nie ule­ga wąt­pli­woś­ci, że Oscar się Swan­son należał. Jej Nor­ma jest zagrana mis­tr­zowsko, zarówno w sce­nach w których bohater­ka jest zagu­biona jak i w tych, w których trak­tu­je wszys­t­kich jak kole­jny przed­miot, który moż­na kupić. Jed­nak co jest najlep­sze w tej roli, to że jest zagrana ges­ta­mi, mina­mi, spo­jrzeni­a­mi wyję­ty­mi wprost z kina niemego. Prz­erysowany­mi, wielki­mi, wyrażony­mi tak jak robiło się to kiedyś, kiedy słowa nie były potrzeb­ne. To tak cud­own­ie wielowarst­wowa rola.

 

Zresztą w ogóle powiedzmy sobie szcz­erze, jest bolesne, że nikt w tym filmie nie dostał Oscara za aktorstwo.  Bo to film bez jed­nej fałszy­wej roli. Ale jed­nocześnie – być może Hol­ly­wood wcale tak bard­zo nie lubi słyszeć prawdy o sobie. Sen­ty­men­talne wspomin­ki o swo­jej wielkoś­ci – to brz­mi jak coś co moż­na nagrodz­ić, ale surowe prawdzi­we spo­jrze­nie na to co się liczy i na to co prag­nie­nie sławy robi z ludź­mi – to już niekoniecznie. A prze­cież wciąż w Los Ange­les żyją ludzie, którzy tak jak Joe zro­bią wszys­tko tylko po to by nie wró­cić do tej ciepłej posady, w Ohio którą zostaw­ili za sobą. Bo nikt nie chce przyz­nać, że mu się nie udało. Nie w świecie, który tak wiele może dać tak szy­bko. I tak rzad­ko mówi o tym co się dzieje później.

 

 

Na koniec warto powiedzieć, że pod wzglę­dem reży­serkim ten film jest prze­j­mu­ją­co współczes­ny. Od sposobu poprowadzenia his­torii — od koń­ca (co prze­cież do dziś nie jest powszech­nym zabiegiem), przez trzy­manie się blisko rzeczy­wis­toś­ci, po nar­ra­to­ra. Widzi­cie nar­ra­tor pełni ciekawą funkcję, nie tylko pozwala nam zrozu­mieć, to iron­iczne, częs­to wypełnione uwaga­mi, pokazu­ją­cy­mi że mówią­ca do nas oso­ba nien­aw­idzi sama siebie. Ale przede wszys­tkim nar­ra­tor wie, że oglą­damy film, wie, że jesteśmy zafas­cynowani tak jak on starym opuszc­zonym domem, his­torią aktor­ki, która powoli popa­da w sza­leńst­wo. Tym co jest fas­cynu­jące to, że nar­rac­ja toczy się prze­cież nie tylko zza kadru, ale zza grani­cy życia i śmier­ci. Z ciem­noś­ci, ze świa­ta poza tym światem. Ale pod sam koniec jeszcze jed­na oso­ba mówi, że wie, że tam jesteśmy — Nor­ma Desmond w swoim sza­leńst­wie patrzy pros­to w kamerę, i mówi o tych wspani­ałych ludzi­ach w ciem­noś­ci. Może to my odgry­wamy kluc­zową rolę w tej his­torii. Decy­du­jąc kogo chce­my oglą­dać a o kim zapom­nieć. Aż cia­r­ki prze­chodzą po ple­cach kiedy nasza cieka­wość i wścib­st­wo zosta­ją wykryte przez bohaterów fil­mu. A więc oni o nas widzą. A prze­cież byliśmy tacy bezpieczni.

 

 

Jak może wiecie, w przyszłym roku miały się zacząć zdję­cia do remake „Bul­waru Zachodzącego Słoń­ca” z Glenn Close w roli Normy Desmond. Będzie to – o ile dobrze rozu­miem newsy – remake musicalowy. Znaczy to, że Glenn Close powtórzy na ekranie swo­je wys­tępy w musi­calu Andrew Lloy­da Web­bera, który przyniósł jej już nagrodę Tony i doskon­ałe recen­z­je. Z jed­nej strony się cieszę. „Bul­war Zachodzącego Słoń­ca” to mój ulu­biony musi­cal Web­bera. Mogę go słuchać w kółko (wiecie, że kiedy w Aus­tralii główną rolę śpiewał w nim Hugh Jack­man? Moż­na znaleźć nagra­nia kawałków na YT), uważam, że Glenn Close jest genial­ną Nor­mą. Uważam, że jest coś niesamowitego, że już ter­az wszyscy zapowiada­ją, że za tą rolę dostanie Oscara (po tym jak kil­ka razy zig­norowała ją Akademia). Czy to nie jest fas­cynu­jące jak bard­zo ta rola zawsze sta­je się jakimś komen­tarzem do świa­ta Hol­ly­wood. W każdym razie, mimo, że musi­cal kocham, Glenn Close podzi­wiam, i w ogóle na film się cieszę, to jedyne co mnie boli, to, że być może niek­tórzy nie sięgną po film z 1950 i pozostaną przy nowszej wer­sji. A była­by szko­da, bo nie moż­na zapom­nieć prawdzi­wej Normy Desmond. Nie po raz drugi.

 

Ps: Podoba­ją się wam takie recen­z­je starszych filmów? Chęt­nie bym takich więcej pisała, ale nie wiem, czy to ma sens. Daj­cie głos, jeśli wam się podoba.

PS2: Film jest w wielu miejs­cach ale najłatwiej chy­ba wypoży­czyć go na 13 zł na Youtube.

0 komentarz
10

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online