Hej
Zwierz ma problem z Timem Burtonem. Przez pewien czas zwierz mógł bez trudu nazywać go swoim absolutnie ukochanym reżyserem – może nie najukochańszym, ale tym który dał mu jedynego słusznego Batmana, Nightmare before Christmas i Sleepy Hollow. Do dziś te filmy są wysoko na liście ulubionych produkcji zwierza. Jednak od pewnego czasu Burton powoli, acz skutecznie traci zaufanie i miłość zwierza. Robi to po kolei z każdym filmem. Przy Mrocznych Cieniach zwierz powiedział sobie „dość”. Chodzenie na filmy Burtona przestało być absolutnym obowiązkiem zwierza jako fana. Kiedy jednak zaczęły dochodzić informacje o Wielkich oczach, w sercu zwierza zapłonęła iskierka nadziei, że być może jego ukochany reżyser, odstawiając na bok Johnnego Deppa i białe twarze stworzy coś ciekawego. Niestety Wielkie oczy, zawodzą jak zawodzi każdy film który mógł być dobry.
Burton wychodzi ze swojej strefy komfortu i gubi się na pierwszym zakręcie
Zacznijmy od tego, że trudno powiedzieć o czym Burton chciał nakręcić film. Teoretycznie można to uznać za plus (wszak cenimy kiedy film nie jest prościutki) ale wydaje się, że to niezdecydowanie nie jest kwestią artystycznego wyboru tylko pewnego chaosu. Mamy więc ten pierwszy główny temat – chęci bycia artystą niezależnie od posiadanych uzdolnień. Christoph Waltz grający tu zaborczego męża przypisującego sobie zasługi żony, jest właśnie taką jednostką. Pragnącą za wszelką cenę być artystą ale nie mający żadnego talentu. Przy czym oczywiście jego wyobrażenia o byciu artystą są pewnym odbiciem schematycznego myślenia o tym kim jest malarz. Sporo więc w jego marzeniach Paryża, dekadenckiego życia, czekania na muzy, natchnienia i posłannictwa. Burton przygląda się tej postaci z niemałym zaciekawieniem – jakby próbował dojść do tego kim jest ten człowiek i gdzie są granice kłamstwa. Walter Keane zaczyna więc jedynie od przypisywania sobie obrazów żony ale potem tworzy wokół siebie co raz bardziej rozbudowane kłamstwo. W końcu zresztą sam zaczyna w nie wierzyć – do tego stopnia że jest zazdrosny o obrazy które żona maluje pod własnym nazwiskiem.
Gdyby Burton zrobił film o sławie wartej nawet podpisania się pod kiczem byłoby ciekawe ale niestety ten wątek zupełnie się gubi
Gdyby Burton skoncentrował się tylko na tym być może wyszedłby mu nawet ciekawy film o takiej dość powszechnej u nas żądzy bycia kimś więcej niż jesteśmy. Oraz o tym jak bardzo cenimy najskromniejszy nawet talent. Ale Burton dorzuca kolejny wątek. Bo w końcu obrazy malowane przez Margaret Keane nie są wielką sztuką. Co nie zmienia faktu, ze jej wielkookie dzieci są jednymi z najlepiej sprzedających się obrazów w historii. Widać że Burtona fascynuje ten brak zgody pomiędzy opiniami krytyków a miłością mas. Przy czym ten konflikt rozegrany jest tu dość groteskowo – najpierw Jason Schwartzman jako właściciel galerii ze sztuką nowoczesną odrzuca prace które przecież nie pasują do galerii gdzie na ścianach wiszą białe płótna z czarnymi plamami, potem na jego miejsce przychodzi grany przez Terence’a Stampa groźny dziennikarz The Times którego bezduszne przekonanie o tym, że wielkookie dzieci są przejawem kiczu bodzie naszych artystów samo serce. Problem w tym, że Burton jakby sam nie wiedział gdzie leży jego serce. Z jednej strony czuć w nim fascynację rozbieżnością, z drugiej – pewną złość na krytyków, którzy każą sztuce od siebie wymagać, podczas kiedy ludzie chcą pewnego ukojenia czy schlebiania swoim gustom. I ponownie mógłby to być bardzo ciekawy wątek gdyby Burton nie wrzucił do kotła jeszcze trzeciej sprawy.
Waltz gra w filmie, nawet gra żywiołowo, tylko w innym niż reszta obsady
Bo oczywiście jest to film o kobiecie. Kobiecie która pod presją mężczyzny rezygnuje ze wszystkiego – swojego malowania, swojej pracy, swoich dobrych kontaktów z córką. Wszystko za sprawą manipulacji, nacisku, przemocy (choć nie fizycznej). Sam film otwiera stwierdzenie, że lata 50 były dobrymi czasami ale nie dla kobiet. Zresztą taki jest klucz Burtona do historii Margaret – jest kobietą, odeszła od męża, nie chce stracić córki więc wikła się w sytuację co raz bardziej skomplikowaną. Zwłaszcza, że przecież nigdy nie podejmowała sama decyzji, była córką, potem żoną, potem matką i zanim zdążyła czegoś w życiu naprawdę posmakować natychmiast zjawił się kolejny mężczyzna. Co więcej mężczyzna, który doskonale grał na jej wszystkich lękach – zwłaszcza na braku poczucia własnej wartości i obawy, że coś rozdzieli ją z córką. Problem w tym, że Burton podrzuca te wątki w sposób nieprzemyślany, pozbawiony jakiejś głębi. To proste równanie w którym Margaret jest po prostu zagubioną kobietą w latach 50 w jakiś sposób czyni z niej postać drugoplanową we własnej historii, zaś cała jej – zdaniem zwierza dość skomplikowana psychika, zostaje spakowana w dwóch zdaniach. Zwierz powtórzy się więc stwierdzając, że to co mogło być ciekawe i poruszające wyszło jako cień interesującego wątku. Przy czym zdaniem zwierza, akurat temat przemocy psychicznej w domu nie powinien być takim który podejmuje się bez pomysłu nań oraz takim który tłumaczy się jednym prostym zdaniem. To jest jednak sprawa poważna, temat zaś zawsze skomplikowany. Uciekanie do prostych schematów i odpowiedzi wydaje się zwierzowi niepotrzebnym spłycaniem sprawy.
Burton czasem nawiązuje do swoich stylistycznych rozwiązań z innych filmów ale robi to chaotycznie
Jednak na tym nie kończy się problem – bowiem to czego Burton zupełnie nie umie znaleźć to ton filmu. Trudno się dziwić skoro w jednym momencie powinno być poważnie, w drugim prześmiewczo a w trzecim komediowo, ale zestawienie takich scen obok siebie nie zawsze dobrze gra. I tak dostajemy bardzo dziwny film, gdzie poruszająca scena przemocy domowej (doskonale pokazująca że nie potrzeba wcale pięści by budzić w ludziach strach) sąsiaduje ze śmiesznie rozpisaną sceną rozprawy sądowej. Niby – ponownie – są filmy gdzie jest śmiech i łzy ale w filmie Burtona te emocje wydają się być zestawione w jakiś niestosowny sposób, jakby autor bał się, że nakręci zbyt ponury czy realistyczny film. Dlatego też stara się jakby osłodzić poważną stronę swojego filmu jakimś mniejszym lub większym żarcikiem. Ale zwierz jako widzi wcale nie miał wrażenia by to było konieczne. Podobnie jak wydaje się zupełnie niekoniecznie sprowadzanie procesu sądowego do jakiejś komediowej sceny (oczywiście wszystko jest tak groteskowe że aż śmieszne) skoro ma to być decydujący moment w filmie. Emocje są ale zupełnie nie te które powinny być. Tam gdzie powinno nas złapać za serce podśmiewamy się z nieudolnej próby reprezentowania samego siebie w sądzie (i kibicujemy sędziemu a nie skłóconym małżonkom). Zresztą w ogóle ma się wrażenie, że Burton nie panuje nad historią którą opowiada. Dobrze to widać po tym jak zachowują się na planie aktorzy, grający zdaniem zwierza w różnych filmach.
Na dramat bywa tu dramatycznie za lekko, na komedię zbyt poważnie, filmu środka zaś brak
Zwierz i jego towarzyszki wyprawy kinowej doszły do wniosku, że Christoph Waltz gra w jakimś filmie ale nie jesteśmy do końca pewne czy w tym samym co reszta obsady. Jego rola nie byłaby zła (gra człowieka żałosnego a przez to niebezpiecznego) gdyby pasowała do reszty filmu. Co więcej – o ile Waltz bardzo przekonująco gra bohatera pragnącego sławy i dającego się złapać w pułapkę własnych kłamstw (w które zdecydowanie tu sam wierzy) o tyle zupełnie nie sprawdza się w roli męża pozbawiającego swoją żonę właściwie wszystkiego. Tak jakby Waltz grał we własnym filmie poświęconym tragicznemu losowi człowieka pragnącego talentu, zapominając że jego postać ma jeszcze drugie oblicze. Przy czym wszystko jest koszmarnie przerysowane i nie pasujące do tego jak grają inni aktorzy. Zwierz ma wizję jak Burton chce podejść do aktora na planie i poprosić go żeby grał inaczej ale się boi (kto by się nie bał Waltza – on ma tam za tym uśmiechem coś bardzo niepokojącego w oczach). I tak Burton udowodnił coś co zwierz powtarzał nie raz. W Hollywood istnieje tylko jedna osoba która ma pomysł na tego aktora i imię jego Quentin Tarantino. Co więcej zwierza strasznie zawiodła dość powszechnie chwalona Amy Adams. Zwierz bardzo chciał zobaczyć jak aktorka pokaże swoją bohaterkę – zarówno wtedy kiedy wpada w spiralę kłamstw jak i wtedy kiedy w końcu z niej wychodzi. Ale niestety – ponownie – mimo, że Amy Adams to naprawdę doskonała aktorka, o bardzo zróżnicowanym talencie, to tu zabrakło wyraźnie pomysł na rolę. Jedno smutne spojrzenie, drżenie ust i wrażenie że zawsze mówi o jedno słowo za mało. Problem w tym, że odgrywana przez nią bohaterka była także mistrzynią gry – przecież ludzie widzieli ją na przyjęciach i zdjęciach i cały czas myśleli że cieszy się sukcesami męża. Tu od razu widać że coś jest nie tak. Zwierz wie, co aktorka chciała mu przekazać ale ma wrażenie że podstawowym błędem tej roli jest fakt, że nieco za wcześnie Adams zaczyna grać postać bez charakteru. Widzicie jednym z najstraszniejszych efektów przemocy domowej – zwłaszcza w przypadku tego typu psychicznego pozbawiania pewności siebie – jest fakt, że nawet pewna siebie osoba traci po kolei elementy własnej osobowości. Tu jednak od samego początku (mimo, że bohaterka jednak zebrała się na to by odjeść od męża) mamy niepewną siebie zagubioną kobietę w trudnych czasach. I taką pozostaje przez cały film. Co sprawia, że właściwie trudno nam dostrzec jakie zmiany zachodzą w niej pod wpływem męża. Zwierz uważa, że jeśli ogląda film który koncentruje się na tak poważnej sprawie, to powinien jednak coś czuć względem bohaterki, której te problemy dotyczą. Tu jednak właściwie zwierz czuł całkowitą obojętność. Jedyne co wydało mu się ciekawe to fakt, że jest to być może jedyny film który pokazuje że wpuszczenie do domu świadków Jehowy może być dobrym pomysłem.
Zwierza chyba najbardziej zawiodła Amy Adams bo jej postać jest bez właściwości
No właśnie to chyba największa klęska Burtona. Opowiadając nam niesłychanie ciekawą historię, nie za bardzo jest nas w stanie zainteresować. Być może dlatego, że właściwie on sam nie wie co miałby z całej tej opowieści wynikać. Jak na historię o przemocy domowej za dużo tu konwencji bajki z dobrym zakończeniem, gdzie mąż staje się w końcu niemalże karykaturalnym złym pokonanym w bezpiecznym budynku sądu, w wyrównanym pojedynku. Jeśli to miała być historia o pożądaniu sławy, o tych wszystkich złamanych duszach pragnących za wszelką cenę tworzyć – mimo, że są pozbawieni talentu, to trzeba było wziąć Christopha Waltza w karby. Albo postarać się jednak uderzyć w te same struny które poruszał Ed Wood – gdzie obserwowaliśmy bohaterów którzy w swojej próbie złapania dla siebie kawałka talentu byli w jakiś sposób niewinni. Tu jednak o niewinności nie może być mowy, ale Waltz nie wie co gra – bo na „tego złego” jest zbyt groteskowy, zaś na osobę godną współczucia, zbyt wyrachowany. Ponownie wychodzi postać, która jest straszną wydmuszką. No i na koniec uciekł Burtonowi temat – z punktu widzenia deklaracji filmowca – najciekawszy czyli to niekończące się zapasy pomiędzy krytykami a tłumami. To przecież jest niekończący się problem naszej kultury. To w końcu jest temat w którym Burton mógłby niejedno powiedzieć – zwłaszcza że jego najpopularniejsze filmy nigdy nie wiązały się z takimi pochwałami krytyków z jakimi wiązały się jego mniej oglądane produkcje. Ale właśnie na tym polega problem całego filmu. Zwierz ma wrażenie, że Burton naprawdę nie wie co chce powiedzieć. Jasne z ekranu pada puenta, jest cytat z Warhola jako motyw przewodni, jest w końcu narracja zza kadru mająca nam podpowiedzieć co w danym momencie powinniśmy wiedzieć albo poczuć. Ale całość sprawia wrażenie strasznie pozbawionej ducha. Tak jakby Burton nie umiał jednoznacznie stwierdzić jaki i o czym robi film.
Zwierz zupełnie stracił serce do reżysera, właśnie ze względu na nieporadność historii
Zwierz naprawdę potrzebuje wiele czasu by się zniechęcić do reżysera. Niech najlepszym przykładem będzie fakt, że zwierz dopiero przy Avatarze przestał dawać kredyt zaufania reżyserowi Szóstego Zmysłu. Jednak Wielkie Oczy Burtona zniszczyły chyba bardziej niż Mroczne Cienie wiarę zwierza w możliwości reżysera. Widzicie przy Mrocznych Cieniach zwierz mógł sobie wmawiać, że to kwestia przyzwyczajenia, że po latach robienia filmów z tymi samymi ludźmi i z tymi samymi aktorami w końcu przychodzi moment kiedy nie ma się już nic do dodania. Zresztą jeśli zajrzycie do recenzji zwierza z Mrocznych Cieni to znajdziecie tam takie przekonanie zwierza, że najlepsza sztuka rodzi się z braku komfortu – kiedy wszyscy jeszcze się nie znają i próbują sobie zaimponować. Problem w tym, że w Wielkich Oczach właśnie mamy idealne warunki – nowi aktorzy, nowi montażyści, nowa ekipa. Nawet temat daleki od tego co zwykle. Fakt, że nie wyszło, że pojawił się tu ten sam – obecny od pewnego czasu w filmach Burtona – brak emocji, pomysłu i jakiegoś ducha jednoznacznie przekonuje zwierza, że coś Burton stracił. I poinformujcie zwierza kiedy to odzyska. Wtedy zwierz się pofatyguje do kina na następny film reżysera. Nie wcześniej.
PS2: Koniecznie znajdźcie w Internecie półgodzinny materiał o kręceniu Galavanta – to doskonale pozwala przeżyć do następnego odcinka (poza słuchaniem wszystkiego na zapętleniu)
Ps3: Ten wpis znikł zwierzowi o 1:24 – w całości. Więc jak coś się powtarza to zwierz przeprasza, przypominał sobie z głowy co napisał wcześniej.