Hej
Zwierz musi wam powiedzieć, że tak naprawdę rzadko coś mu się niesamowicie podoba. Świat pełen jest produkcji na które zwierz patrzy łaskawym okiem, ale takie uczucie że chce się natychmiast więcej pojawia się rzadko. Podobnie jak uczucie takiej autentycznej fanowskiej radości. Tym przyjemniejsza jest sytuacja kiedy nagle okazuje się, że czujemy wszystkie te emocje nieco z zaskoczenia. A takim zaskoczeniem był dla zwierza Galavant. Dowód na to, że jednak jest miejsce na świeżą, dowcipną i radosną produkcję w samym środku długiej zimy.
Zwierz powie szczerze, podchodził sceptycznie do pomysłu bajkowego musicalu w formie serialu z odcinkami po 30 minut. Na całe szczęście – były to niepotrzebne zastrzeżenia
Fabularnie Galavant opowiada historię dość prostą. Oto rycerz bez skazy, ma swą ukochaną śliczną i dobrą, którą porywa mu zły król. Wdaje się, że wystarczy tylko wtargnąć do pałacu i wyznać miłość ale sprawa okazuje się nieco bardziej skomplikowana. Ostatecznie rycerz jest nieco zawiedziony rzeczywistością i namówić go na kolejne wyczyny nie będzie łatwo. Wszystko zaś dzieje się teoretycznie w średniowieczu ale w istocie jest to średniowiecze bajkowe. A właściwie nawet nie bajkowe co podobne do tego, które znamy z np. Monty Pythona (co od razu każe lotem błyskawicy przywołać Spamalot) czy – co chyba jest jednak bliższym i trafniejszym skojarzeniem z Obłędnego Rycerza. Tu także elementy bajkowe, rzeczywiste i wyjęte ze współczesności mieszają się razem dając nam rzeczywistość, która choć wewnętrzne spójna zostawia twórcom sporo przestrzeni do inwencji. Nie musza się oni więc za bardzo martwić tym co mogłoby się zdarzyć bo wszak opowiadamy sobie bajkę i zdarzyć się może wszystko. Oznacza to, że spokojnie można bawić się konwencją, podrzucać dowcipy które nie koniecznie przetrwałby sprawdzian „poprawności historycznej” no i nie trzeba się szczególnie przejmować jakim językiem mówią bohaterowie bo przecież wszyscy wiemy, że nie ma to znaczenia.
Galavant to niby taki bohater idealny choć jak wszyscy wiemy tacy w praniu okazują się niekoniecznie idealni
Od razu trzeba zaznaczyć, że to nie jest konwencja dla wszystkich. Trochę jak w przypadku Obłędnego Rycerza, który znajduje się albo na liście ukochanych i najbardziej znienawidzonych filmów wśród wielu znajomych zwierza. Zwierz nie będzie przed wami ukrywał, że sam ma słabość do tak opowiadanych historii, widzicie zdaniem zwierza nie ma nic piękniejszego niż tworzyć historię przy jednoczesnej świadomości, że sam fakt opowiadania daje nam dużo większą swobodę niż gdybyśmy starali się odtwarzać naprawdę istniejące fakty. Tak więc zwierz radośnie przyjmuje takie historie i nie gniewa się na nie zupełnie, podczas kiedy w poważnych produkcjach w których odtwarza się przeszłość zapewniają że wszystko jest na swoim miejscu, potrafią zwierza irytować nawet małe błędy. Zresztą taka wolność w przypadku Galavanta pozwala twórcom nie przejmować się na przykład zupełnie kolorem skóry aktorów. I tak bajkowy Galavant może mieć absolutnie bez problemu czarnoskórego giermka i sprzymierzyć się ze śniadą księżniczką. Zwierz wie, że nie powinien teoretycznie zwracać na to uwagi, ale to jest właśnie jedna z tych zalet takiej konwencji – bo nikt teraz nie powie, że przecież to nie ma sensu. Zresztą ten sposób obsadzania aktorów natychmiast przypomniał zwierzowi Merlina BBC gdzie także wykorzystywano taką bajkową konwencję (choć w nieco innym zakresie).
Kiedy zwierz pierwszy raz tylko wysłuchał tej piosenki bez serialu w tle nie był zachwycony, ale jakoś aktorzy i akcja nagle sprawiły, że zwierz zna już słowa na pamięć
No dobra zachwyt zwierza nie budzi wyłącznie fakt, że mamy do czynienia z bajką w odcinkach. Tym co naprawdę podbiło serce zwierza jest fakt że Galavant to musicali. I to uwaga… musical dobry. Zwierz nie pamięta kiedy ostatnim razem po jednokrotnym przesłuchaniu jakiegoś musicalu nie mogło się od niego odczepić kilka piosenek. Od pierwszej (cudownie wprowadzającej nas w temat) przez kolejne – które nie tylko mają chwytliwą melodię (ale za to jak cię raz złapią to nie puszczą do końca dnia) ale przede wszystkim dobre słowa. Ponownie zwierz nie pamięta kiedy ostatnim razem piosenki były jednocześnie dowcipne, wnosiły coś do narracji a przy tym chciało się je potem nucić czy (co zwierz robił przez ostatnie dwa dni) odtwarzać w kółko. Przy czym w jednym półgodzinnym odcinku jest ich dokładnie tyle ile być powinno – bohaterowie nie śpiewają cały czas, ale spokojnie jesteśmy w stanie wyliczyć kiedy przyjdzie następny utwór. Internet powiedział zwierzowi, że przy piosenkach do Galavanta pracował zespół który odpowiedzialny był za wiele piosenek do filmów Disneya (wszak ABC należy do Disneya) więc mamy melodie Alana Menkena (który pisał min. do Małej Syrenki cz Pięknej i Bestii) i słowa których dostarczy nam Glenn Slater, odpowiedzialny za inteligentne teksty z Zaplątanych. I jest tu – przynajmniej w warstwie piosenkowo muzycznej – trochę tak jakby ktoś spuści librecistów Disneya ze smyczy poprawności. Wychodzi to bardzo dobrze.
To taki serial gdzie lubi się bohatera, lubi się złego króla Ryszarda i nawet chce się założyć fanklub kucharza
Jednak ponownie sam fakt śpiewania nie jest jeszcze wystarczający by produkcję polubić. To co na zwierzu zrobiło największe wrażenie, to fakt jak umieszczono piosenki w narracji. Otóż jak wiadomo od dawna wszyscy kombinują jak połączyć musical z serialem. Mieliśmy Glee, mieliśmy SMASH ale jak na razie można było odnieść wrażenie, że serialowe musicale sprawdzają się średnio. Galavant wygrywa tym, że po pierwsze – nie jest to serial o musicalu tylko serial który jest musicalem a po drugie – mimo, że bohaterowie zaczynają śpiewać tam gdzie raczej nikt by nie zaśpiewał to zdają sobie z tego sprawę. To znaczy Galavant pod koniec piosenki może stracić dech, a król ucieszyć się że tak ładnie wyszedł mu układ taneczny. Zresztą nie można się dziwić bo wszak jeśli żyje się w magicznym świecie bajki to chyba jasne jest że raz na jakiś czas trzeba zacząć śpiewać. Przy czym co ważne – piosenki nie są pustymi chwilami w narracji – coś co w przypadku wielu seriali zamieniało je w nudne recitale. Tu słowa (dobre i często bardzo dowcipne) jednak mają znaczenie i są (ponowie rzecz ważna) dobrze dopasowane do charakteru bohaterów. Co więcej, gdyby Galavant nie był musicalem nie bawiłby aż tak bardzo (a miejscami bawi niesamowicie) bo jednak musicalom wybaczamy nieco więcej (bo niektóre żarty jednak nie są aż tak zabawne).
Fajne jest to, że w serialu wszyscy naprawdę umieją śpiewać co zawsze jest plusem musicalu
Zwierz musi jednak ponownie zrobić jedno zastrzeżenie. Za miłość jaką się nagle pała do serialu odpowiadają też aktorzy. Zwierz przyzna bez bicia – z obsady na pierwszy rzut oka rozpoznał tylko dwie osoby Vinniego Jonesa (który gra mało śpiewającego sługę złego Króla) oraz Luke’a Youngblooda którego zwierz pamięta z trzeciego planu w Harrym Potterze. Dopiero potem zwierz zorientował się że np. złego króla (którego natychmiast kocha się miłością wielką) gra Timothy Omundson z Psych którego zwierz po prostu z brodą zupełnie nie poznał. Jednak cała reszta obsady była dla zwierza wielką niewiadomą. I nie ma się co dziwić bo np. grający główną rolę Galavanta Joshua Sasse (którey jak słusznie zauważyła znajoma trochę przypomina na pierwszy rzut oka Josepha Fiennsa co nigdy nie jest wadą) w ogóle w niczym pawie nie grał. Zresztą trudno się dziwić skoro jak twierdzi Imdb jest od zwierza młodszy o rok (co gdzie jak?!). Przy czym zwierz się trochę nie dziwi bo część obsady ma przede wszystkim doświadczenie musicalowe, a nie koniecznie filmowe czy telewizyjne. I tu czas na kolejny zachwyt zwierza – Galavant to coś na co zwierz czekał od dawna – ładnie zaśpiewany musical. Widzicie od pewnego czasu w świecie filmu panuje moda by zatrudniać do musicali aktorów którzy niekoniecznie umieją śpiewać. Zwierz nie wymaga by wszyscy śpiewali tak dobrze jak aktorzy musicalowi ale miło kiedy jednak nie brzmi to jakby ktoś nagrał kogoś komu udaje się trafić dwa dźwięki z pięciu. Tu w Galavancie – zwierz zdaje sobie sprawę że słucha poprawionej i pewnie z milion razy przefiltrowanej ścieżki – wszyscy śpiewają dobrze, ładnie, na melodię i jeszcze na dodatek mają takie przyjemne dla ucha głosy. Osobiście zwierz może wam wyznać, że strasznie podoba mu się głos jakim śpiewa sam Galavant. Zwierz ma słabość do takich głosów które może nie mają zawsze najszerszej skali, ale artykulacja jest dobra i przede wszystkim wciąż słychać ten sam głos którym aktor mówi (zwierz modli się teraz by to nie był żaden dubbing bo wyjdzie na głupka bez słuchu). Zresztą jeśli chodzi o obsadę to trochę się może od niej zakręcić głowa, bo w zaledwie ośmiu odcinkach udało się zmieścić taką ilość aktorskich „cameo” jaka nie mieści się w większość seriali przez całe ich trwanie. Tak więc w następnych odcinkach pojawi się min. Rutger Hauer, Anthony Head czy Ricky Gervaisa. Innymi słowy – producenci chyba napisali swoja najbardziej szaloną listę osób którą chcieliby zobaczyć w serialu a potem namówili ich do występu. Bardzo słusznie.
Piosenka tylko odrobinkę spoilerowa ale za to jedna z najładniejszych piosenek tego typu jakie zwierz pamięta
Ale to nie koniec zachwytów. Bo widzicie jest jeszcze kwestia postaci. One też są strasznie fajnie napisane. Tytułowy Galavant dobrze się sprawdza jako bohater, który oczywiście jest żywcem wyjęty z opowieści o dzielnych rycerzach, ale rzecz jasna po bliższym poznaniu okazuje się nieco mniej bystry, pewny siebie i waleczny. Z kolei jego ukochana Madalena wcale takim pięknym i biednym dziewczęciem jak się może zdawać nie jest. Z kolei księżniczka Isabella, z którą sprzymierza się Galavant dość dobrze pasuje do schematu dzielnych i zaradnych księżniczek ale takich nigdy dość. Na samym końcu mamy zaś Króla Richarda, który jest postacią nietrudną do polubienia bo niby morduje, pali i porywa ale jest to bohater bardzo niepewny siebie i przy tym tak uroczo przerysowany, że natychmiast – wbrew jego czynom – pała się do niego sympatią. W tle zaś znajdziecie mnóstwo mniej lub bardziej godnych polubienia bohaterów np. zwierz jest pewien, że kucharz króla niedługo będzie miał własny fandom. Przy czym ponownie – zwierz wcale nie będzie was przekonywał, że wszystkie postacie i wszystkie żarty w serialu są idealne, ale zwierz dawno nie pamięta by tak głośno się śmiał oglądając serial (powie tylko dwa słowa „scena pojedynku”) a zwłaszcza serial produkcji amerykańskiej.
Dwa odcinki i zwierz rozważa obejrzenie wszystkiego w czym pojawił się kiedykolwiek aktor grający Galavanata
No właśnie, wśród dyskusji o serialu padło bardzo mądre zdanie (zwierz chyba na zasadzie głuchego telefonu cytuje Ausira) że amerykanie nakręcili brytyjski seriali pozostawiając wiernych widzów w stanie daleko idącej konfuzji. I to chyba jest najcelniejsze zdanie jakie zwierz usłyszał w odniesieniu do Galavanta. Bo rzeczywiście nawet jeśli odłożymy na bok fakt, że lwia część obsady jest brytyjska to jeszcze pozostaje kwestia formatu, humoru i w ogóle pomysłu na świat przedstawiony. To wszystko zaś zdecydowanie bardziej pachnie w przypadku Galavanta wyspami brytyjskimi niż telewizją amerykańską. Zresztą akurat fakt, że ten bezpretensjonalny, śmiejący się sam z siebie Galavant zastępuje na cztery tygodnie – zaskakująco miejscami poważne Once Upone Time (które przecież tez rozgrywa wątki bajkowe i to w konwencji Disneyowskiej) dobrze pokazuje dwa podejścia do serialu rozgrywającego się w baśniowej scenerii. Co więcej, Galavant to pierwsza od dawna amerykański serial komediowy który wydaje się być naprawdę śmieszny. Albo inaczej – pierwszy od dawna nadawany przez ogólnodostępną telewizję. I tu zwierzowi od razu zaświtała w głowie myśl. Widzicie Galavant (nadawany w pakietach po dwa odcinki – bo natychmiast chce się więcej) pojawił się w środku sezonu, ABC kiedyś udało się w tych ośmiu tygodniach wrzucić serial, który odniósł sukces – to było Grey’s Anatomy, którego jedenastego sezonu zwierzowi już się nie chce oglądać. Ale jedenaście sezonów Galavanta? Zwierz nie mówi nie. Sami widzicie, że zwierz jest beznadziejnie zakochany w serialu. Pisząc ten tekst słuchał piosenek z dwóch pierwszych odcinków na zapętleniu. Och moi drodzy, czy zwierz naprawdę tak dużo wymaga o telewizji – tylko żeby go bawili, śpiewali mu i jeszcze żeby nie wiedział a właściwie nie umiał powiedzieć do będzie dalej.
Ps: Zwierz obejrzał pierwszy odcinek Broadchurch. I chyba napisze osobny wpis ale musi wam teraz powiedzieć że … jakie to było dobre. Serio zupełnie inne uczucia niż przy Galavancie ale to jest jednak jakość sama w sobie. Plus – ja nie wiem do jakiego stanu psychicznego doprowadza się David Tennant przed produkcją ale chyba przypomina sobie, jak mu zdechł ukochany pies z dzieciństwa, inaczej trudno sobie wyobrazić jak można grać tak pozbawionego radości życia człowieka. Plus zwierz cały odcinek chciał go nakarmić. A i Olivia Coleman jest doskonała. Tyle na dziś.
Ps2: Wiecie zwierz musi powiedzieć że jednak oglądanie seriali ma plus – koniec świat, ferii urlopów a ty się nie możesz doczekać kolejnych tygodni.