Przyznam wam szczerze – nie jestem sama z siebie wielką fanką obecnego trendu by wciąż opowiadać o prawdziwych zbrodniach i morderstwach. Mam wrażenie, że w przeciągu ostatnich kilku lat w kulturze mamy coraz więcej filmów, seriali, dokumentów i podcastów poświęconych prawdziwym zbrodniom. Nie byłoby w tym nic złego, ale mam też poczucie, że coraz częściej zbrodnia staje się rozrywką a nie, jak deklarują jej fani – punktem wyjścia do refleksji nad naturą ludzką. Nie zmienia to faktu, że nie da się brać udziału we współczesnej kulturze popularnej nie ocierając się o jakąś prawdziwą historię mordercy. Ostatnio do trendu dołączyli się Brytyjczycy, i tak powstał serial „DES” – wyemitowany przez ITV u nas pokazywany przez HBO o szkockim mordercy Dennisie Nielsenie.
Trzy odcinki serialu są właściwie antytezą tego co zwykle wyobrażamy sobie kiedy mowa o historiach morderców. Na ekranie nie widzimy ani jednego ciała, ani jednego bezpośredniego aktu przemocy. Co prawda poznajemy szczegóły okropnych zbrodni ale twórcy nie mają najmniejszego zamiaru epatować scenami przemocy. Koncentrują się za to na dwóch elementach – pierwszym – bliższym spojrzeniu na mordercę i jego otoczenie (pod tym rozumiemy brytyjskie społeczeństwo lat osiemdziesiątych) a drugi to sam proces dochodzenia sprawiedliwości.
Stąd też serial zaczyna się tam gdzie wiele opowieści się kończy – od momentu pojmania mordercy i odkrycia jego przerażających zbrodni. Wszystko dzieje się tu powolutku – zaczyna się od zatkanego odpływu a nagle zupełnie zwykły dom przy jakby się wydawało zupełnie normalnej ulicy staje się cmentarzyskiem ludzkich szczątków i miejscem okrutnych morderstw. Sam Nielsen nie stawia oporu nie wymachuje demonicznie nożem, i nie ocieka krwią. To zwykły człowiek, który na pierwszy rzut oka wygląda jak niezadowolony z życia urzędnik. Na jego twarzy nie maluje się szczególna agresja, spojrzenie zza wielkich okularów jest niemal pozbawione emocji. Moment kiedy opowiada o swoich kolejnych morderstwach – niemal nie zmieniając tonu głosu, przypominając sobie fakty tak jakby mówił o czyjejś wizycie na kawie – jest bardziej przerażający i poruszający, niż gdyby twórcy starali się nam pokazać co naprawdę wydarzyło się w niepozornym domu, w całkiem zwyczajnej okolicy.
Diagnoza społeczna jaka pojawia się w serialu – nieco na drugim planie – to przede wszystkim próba odpowiedzi na pytanie – czy istnieje jakaś współwina społeczeństwa, w którym tylu młodych mężczyzn mogło po prostu zniknąć bez śladu, bez wspomnienia i bez reakcji ze strony otoczenia. Serial traktuje ofiary z szacunkiem, pokazując jednocześnie – że procedury sądowe mogą sprawić, że wiele ofiar nie zostanie jednoznacznie zidentyfikowanych, co nie przyniesie ich rodzinom ostatecznego zakończenia sprawy w postaci wyroku na mordercę. Przyznam szczerze, że dla mnie był to jeden z najciekawszych aspektów serii – pokazanie jak jednak ważne jest rozpoznanie ofiar, i jak bardzo rodzinom może zależeć na tym by doprowadzić sprawę do końca przed sądem, Nigdy nie myślałam o tym aspekcie sprawy a jest on dla mnie poruszający.
Najwięcej miejsca serial poświęca jednak psychice mordercy, który podchodzi do swoich zbrodni z przerażających dystansem. Z drugiej strony niesłychanie zależy mu na tym by w świat poszła bardzo konkretna narracja o jego czynach i osobowości. To jak bardzo zależy mu na tym by piszący jego biografię dziennikarz podkreślił, że choć trzymał i dotykał ciał zmarłych to nigdy nie odbywał z nimi stosunku, daje nam wgląd w przedziwny świat skrzywionej psychiki. Tu trzeba przyznać, że bez doskonałej, bardzo ograniczonej roli Davida Tennanta serial byłby bez porównania gorszy. Jego bohater nie jest wybitnie ciekawą jednostką ale to jak Tennant płynnie przechodzi od niemal braku uczuć na twarzy, do pokazywania nam narcyzmu bohatera, czy jego teraz już oczywistej skłonności do przemocy – czyni produkcję fascynującą. Warto tu dodać, że twórcy serialu – zdający sobie sprawę, jak dobrze wielu z ich widzów pamięta wydarzenia z lat osiemdziesiątych, dołożyli sporych starań by na ekranie odtworzyć znane na wyspach wydarzenia. Część kadrów filmu to zdjęcia dokumentujące wydarzenia przełożone na taśmę filmową niemal jeden do jednego.
Sama historia ma bardzo spokojną narrację – nie ma tu pościgów czy nagłych niespodziewanych zwrotów akcji. Nawet kolorystycznie wszystko utrzymane jest w takiej niezbyt atrakcyjnej, spranej tonacji. Co więc sprawia, że trzy odcinki ogląda się na wdechu? Przyznam szczerze – sama mam problem z jednoznacznym określeniem co takiego jest w tej produkcji co sprawiło, że między drugim a trzecim odcinkiem sprawdziłam czy drzwi są zamknięte na wszystkie zamki i czy dodatkowo zawiesiłam łańcuch. Chyba właśnie ta powolna, pozbawiona fajerwerków narracja, i cykl rozmów z mordercą, który niemal bez emocji opowiada o swoich zbrodniach, sprawiają, że cała historia wydaje się być dużo bliżej życia. To nie jest opowieść, która nie mogłaby się zdarzyć przy naszej ulicy, w naszym bloku, gdzieś niedaleko w namacalnej przestrzeni. Pod tym względem ulatuje jakaś przewrotna fascynacja złem, a pozostaje lęk, że nic nie wiemy o naszych sąsiadach i ludziach wokół nas. To ulotne poczucie, bezpieczeństwa wynikające z niewysłowionego przekonania, że zło na pewno można wykryć na pierwszy rzut oka, gdzieś umyka.
Serial pozbawiony jest jakiegokolwiek poczucia triumfu. Nawet jeśli wyrok okazuje się skazujący, to wciąż – pozostaje pytanie o ilość ofiar, otwarte rany, i prawda o której nie lubimy myśleć oglądając prawdziwe historie o mordercach – że nie ma w nich nic poza bólem i cierpieniem. Być może jest to zasługa porządnej brytyjskiej obsady z Davidem Tennantem na czele (który zdecydowanie nie zawodzi w tej roli), może takiego dalekiego od Hollywoodzkiego podejścia do historii. Serial ogląda się niemal jak sztukę o ludzkich charakterach ale jasnych światełek w tunelu jest niewiele. Nawet nie można sobie z ulgą powiedzieć, że nic takiego się więcej nie wydarzy. To paradoksalne ale taka nieco nudna nieatrakcyjność narracji jest największą siłą serialu. Bo dodaje mu realizmu. Gdyby ktoś z obsady postanowił zagrać na wyższych rejestrach czy przeszarżować – serial szybko przestałby wywoływać w widzu poczucie dyskomfortu.
Mam podejrzenie, że fascynacja „prawdziwymi zbrodniami” wynika istocie z pewnego poczucia bezpieczeństwa. Lubimy się straszyć, bo nie czujemy by mogło nas to realnie dopaść. Jak mniemam podcastów o morderstwach kobiet słucha się chętniej jadąc samochodem do domu w niezłej dzielnicy niż idąc samotnie przez podejrzany zaułek w szemranej okolicy. Być może ta wzmożona chęć do poznawania najstraszniejszych zakamarków ludzkiej psychiki dowodzi, że mimo niepokojów społecznych i gospodarczych czujemy się dużo bezpieczniej niż mogłoby się wydawać. Na tyle bezpiecznie by cierpienie mogło nam posłużyć w jakimś stopniu za rozrywkę, a nie element, który wydaje się nam codziennością. To nie jest oskarżenie pod adresem kogokolwiek kto lubi „true crime”, raczej refleksja nad tym skąd bierze się ten fenomen. Pod tym względem „DES” dobrze pokazuje nieatrakcyjność, bezsensowność i umiarkowaną estetykę tych wszystkich historii. Nie każdy seryjny morderca jest uroczy jak Ted Budny, niektórzy to nieprzyjemni faceci z fatalną grzywką. Pod tym względem „Des” nie tylko straszy, ale i otrzeźwia. A otrzeźwienie jest potrzebne bo w pewnym momencie chyba zaczynamy tracić z oczu, że mowa o prawdziwych osobach i prawdziwych cierpieniach.
Ps: Kilka lat temu zostałam poproszona o to bym przejrzała wycinki gazetowe dotyczące najbardziej znanych morderstw w Polsce. Od lat 90 do dziś. Przeglądałam te wycinki trzy dni – czytając je by móc wyselekcjonować te najważniejsze. To czy drzwi do mieszkania mam dobrze zamknięte sprawdzałam przez kolejne pół roku. W wycinkach nie było bowiem żadnej rozrywki. Sam ból i strata.