Kilka lat temu premiera każdego filmu Marvela budziła we mnie duży entuzjazm. Potem ów entuzjazm nieco przygasł. Nie dlatego, że produkcje Marvela stały się słabsze – zaryzykuję nawet, że kilka ostatnich było całkiem niezłych – po prostu – ledwie człowiek obejrzał jedną pojawia się w kinie następna. Chciałby człowiek w sobie nawet wzbudzić entuzjazm wynikający z głodu kolejnych przygód bohaterów ale w istocie – minęło za mało czasu by zatęsknić. I tak trochę się czułam siadając w kinie na nowym Doktorze Strange – z jednej strony – to film Marvela z Benedictem Cumberbatchem – coś co zawsze chętnie obejrzę, z drugiej – miałam wrażenie, że widziałam bohatera dosłownie pięć minut temu w „Spider-Manie” i nie czuję jakiejś wielkiej tęsknoty za jego przygodami. Wpis zawiera spoilery ponieważ muszę się odnieść do kluczowych elementów fabuły, polecam jego lekturę po seansie lub jeśli seansu nie planujecie.
Należy przyznać, że twórcy „Doktor Strange w wieloświecie szaleństwa” (ok to jest tytuł alternatywny z mojej głowy w istocie to „Doktor Strange w multiwersum obłędu”) zdecydowali się na ruch, którego Marvel już raz próbował przy „Avengers: Czas Ultrona” – żeby wszystko zrozumieć, trzeba zobaczyć towarzyszące produkcji seriale telewizyjne. O ile jeszcze można pominąć niektóre odcinki „What If…?” (Do których nawiązania są luźniejsze) o tyle bez obejrzenia „WandaVision” historia wydaje się niepełna. Nie da się bowiem ukryć, że kluczowa dla filmu determinacja i przemiana Wandy Maximoff jest w pełni zrozumiała dopiero kiedy poznamy się z historią opowiedzianą w disnejowskim serialu. I nie byłby to aż tak wielki problem gdyby nie fakt, że film o Doktorze Strange jest dystrybuowany także tam gdzie nie ma legalnego dostępu do Disney +. Co prowadzi do ciekawej sytuacji gdzie jedna z najpopularniejszych franczyz filmowych albo w pewien sposób alienuje część widzów albo wymusza na nich piractwo. Niewątpliwie każe to jeszcze bardzie myśleć o filmach Marvela jako produktach, które wiadomo, że się sprzedają nawet jeśli na danym rynku nie będą w pełni zrozumiałe.
Przy czym żeby było jasne – da się obejrzeć Doktora Strange bez znajomości serialu ale jednak – sporo z tego co oglądamy jest w istocie puentą historii , której część widzów po prostu nie zna. A sama historia opowiada o tym jak to Strange poznaje dość przypadkowo młodą dziewczynę – Americę, która posiada niezwykłą umiejętność – potrafi skakać pomiędzy różnymi uniwersami. Niestety nad mocą nie panuje i potrzebuje pomocy naszego bohatera. Zwłaszcza, że na jej moc czycha Scarlet Witch, opętana jednym pragnieniem – znaleźć się w takiej wersji rzeczywistości, w której istnieją jej dzieci. By mogła w końcu przestać o nich śnić i zostać im prawdziwą matką. Ale to wymaga naruszenia praw rządzących multiwersum, plus po drodze pojawi się parę ofiar. Mamy tu więc paradoksalnie prostą fabułę – Strange i America uciekają starając się znaleźć sposób jak rozwiązać problem dziewczyny, a ich tropem podąża – korzystająca z czarnej magii Scarlet Witch. Oba wątki przeplatają się ze sobą w bardzo klasyczny sposób tak, że właściwie pod względem struktury jest to być może najbardziej uporządkowany film z ostatnich produkcji Marvela
W czasie seansu miałam wrażenie, że Sam Rami nakręcił taki film jaki obiecywano nam przed premierą pierwszego Doktora Strange. Wtedy już pojawiały się uwagi, że być może czeka nas pierwszy film Marvela który sięga po horror. Nic takiego nie stało, dostaliśmy zupełnie zwykłą produkcję o narodzinach bohatera. Tym razem elementów horroru, było nieco więcej – miejscami nawet można było poczuć, że choć krew nie leje się gęsto to ofiary padają jedna po drugiej niczym w slasherze. To jedna z niewielu produkcji z MCU (to ważne bo przecież są produkcje komiksowe które do tego świata nie należą), w której trup pada nie raz a śmierć niektórych bohaterów nie wygląda zbyt pięknie. W jednej scenie miałam silne skojarzenia z …. „Deadpoolem” – czyli z sytuacją gdy przedstawia się nam super bohaterów tylko po to by szybko ich potem sprzątnąć w dość krwawych okolicznościach. Widać, że Rami dostał nieco więcej wolnej ręki, co zaowocowało filmem, który jest przynajmniej wizualnie osobny i nie sprawia wrażenia, identycznej powtórki z rozrywki.
Na korzyść produkcji należy zaliczyć też fakt, że to jeden z tych nielicznych filmów Marvela, który wydaje się niemal zamknięta całością. Niczego nie zapowiada, niczego nie buduje, nie wydaje się być tylko wstępem do innej historii. Sporo ostatnio było takich produkcji, które pod względem fabularnym potrafiły bardziej przypominać bardzo długi trailer filmu, a niekoniecznie były produkcją, która ma jakiś jasny koniec. Tu jest inaczej – być może dlatego, że jak wspomniałam – ten film jest w istocie puentą historii, która zaczęła się w „WandaVision” więc swój wstęp już miał tylko w innym medium. Niewątpliwie jednak miło obejrzeć po prostu pojedynczą przygodę bohatera, która nie sprawia, wrażenia, że została opowiedziana tylko dlatego, że wszechświat MCU potrzebuje kolejnego kamyczka. Trzeba też przyznać, że pod względem dziwności całej historii- dużo bliżej jest jej do wielu komiksowych opowieści o wielkim magu – gdzie zawsze działy się rzeczy dziwne i niestworzone, a jednocześnie – w dużym stopniu chaotyczne.
Aktorsko film wypada nieźle. Co prawda mam wrażenie, że Benedict Cumberbatch gra w tych filmach tak na pół gwizdka ale tyle wystarczy żeby jego Strange, był postacią przekonującą. Zwłaszcza, że film ładnie pokazuje, że nie ma takiego wszechświata w którym nie popełniałby wielu bardzo podobnych błędów – zwłaszcza gdy chodzi o związki. Naprawdę dobra jest Elisabeth Olsen, ale też ma ułatwioną pracę bo musi kontynuować swoją bardzo dobrą rolę z „WandaVision”, Benedict Wong jako Wong (podobno zanim dostał rolę nawet stworzył mikro kampanię „Wong for Wong”) nareszcie ma co grać i tworzy się tu coraz ciekawsza postać. Jedynie Xochitl Gomez grająca Americę mogłaby zostać zastąpiona lampą. Dziewczyna jest kluczowa dla fabuły ale nigdzie nie dostaje realnej szansy stworzenia swojej postaci i w pewnym momencie zostaje jej tylko stanie (lub leżenie) i patrzenie jak wokół niej dzieją się rzeczy. Szkoda bo akurat spokojnie jest tu miejsce na lepsze stworzenie tej postaci.
Czy jest nowa odsłona Doktora Strange dobrym filmem? Rzekłabym, że w kategorii miłego kinowego seansu – raczej tak. Natomiast we mnie ten film nie poruszył żadnej głębszej struny. Miałam poczucie – które wiem, że towarzyszy niektórym w czasie każdego seansu filmu Marvela – czegoś stworzonego bardzo mechanicznie. Znam strukturę takich filmów, wiem jak się kończą, zdaje sobie sprawę, że nie ma tu miejsca na rzeczy zupełnie niemożliwe. Do tego znając mechanizmy rządzące całym MCU rozumiem, kiedy scena ma na celu jedynie zbudowanie jakiejś fanowskiej reakcji czy spekulacji odnośnie kolejnych zapowiedzianych już filmów. Cieszę się, że produkcja nie poszła w milion żarcików – co było znakiem rozpoznawczym wielu filmów Marvela ostatnimi czasy, ale ta dawka horroru czy grozy jaką proponuje w zamian niekoniecznie jest w stanie wypełnić tą pustkę. MIałam wrażenie, że oglądam film jednocześnie – fajny, bo nie wiem co będzie dalej ale też zupełnie pusty. Choć tu jest pewien problem.
Widzicie ten akapit piszę zdając sobie sprawę, że być może większość osób w ogóle tego w filmie nie widzi i nie czuje. Ale na tym polega odbieranie kultury że każdy z nas robi to trochę inaczej. Otóż kim jest tu główna ZŁA postać. To Wanda Maximoff. Kobieta, która straciła ukochanego, przeszła załamanie nerwowe, a teraz żyje tylko z jednym pragnieniem. Mieć dzieci. Nie jakiejkolwiek dzieci, ale swoje. Takie o których śni, takie które sobie wymarzyła i pokochała. Nie może ich mieć. NIe ma ukochanego, nie ma dzieci. Ale pragnienie nie umiera. Więc Wanda podąża coraz bardziej w mrok, coraz bardziej idzie w autodestrukcję, coraz bardziej nie liczy się z nikim i niczym. Zrobi wszystko by osiągnąć swój cel. Nie powstrzymują jej słowa mędrca który mówi, żeby pocieszyła się tym że w jakiejś alternatywnej rzeczywistości te dzieci ma. Nic jej nie pociesza, nic nie jest w stanie jej z tego kursu zawrócić. To pragnienie, prowadzi ją do działań nieludzkich aż w końcu – musi sama przyznać, że robi źle i powinna się pogodzić z tym że nigdy nie zostanie zrealizowane.
Ów motyw – pragnienia przywrócenia czy wyrwania z niebytu kochanej osoby jest powszechny. Gdy chodzi o miłość romantyczną znamy go od starożytności. Ale tu nie chodzi o miłość romantyczną tylko matczyną. O wielką, wszechogarniającą potrzebę bycia matką. Oglądając ten film zdałam sobie sprawę, że jego twórcom kompletnie przeleciało nad głową jak bardzo ta produkcja odnosi się do realnych problemów, do realnych sporów, do realnych zmagań ludzi na całym świecie. Pragnienie posiadania dzieci, których nie można mieć. A przynajmniej nie w łatwy i „naturalny” sposób. Oskarżenia ze strony bliskich że niszczy się swoje zdrowie, że postępuje się niemoralnie, straszenie wiecznymi karami, pocieszenia które nic nie dają. Oglądając ten film miałam cały czas wrażenie, że twórcy nie dostrzegli, że opowiadają o uczuciach które nie są osadzone w zupełnie abstrakcyjnej sytuacji. Co więcej – czyniąc z bohaterki, coraz bardziej potwora, postać złą, taką która musi przyjąć swój błąd i skazać się na potępienie – w sumie dotykają czegoś co nie jest tym samym co robot starający się podporządkować sobie świat czy kosmita strzelający palcami. Że to wątek bardzo mocno wybrzmiewający z uczuciami wielu osób na widowni. Powiem szczerze – budzący olbrzymie poczucie dyskomfortu. Ja je poczułam gdy nagle okazało się, że ta matka pragnąca dzieci, jest największym złem wszystkich wszechświatów. Jakoś miałam wrażenie – być może zupełnie odosobnione – że to jest w jakimś stopniu zupełnie nie na miejscu. I że potworny żal jaki czuje względem tego co spotkało bohaterkę czyni całą produkcję krańcowo niesatysfakcjonująca.
Czy taką opowieść chcieli mi sprzedać twórcy? Nie podejrzewam. Więcej – myślę, że wielu widzów w ogóle takiej opowieści nie dostrzegło. Sama chyba nigdzie nie natknęłam się na punktujący ten element recenzję – być może dlatego, że wymaga to bardziej omówienia niż zrecenzowania filmu. A może dlatego, że te uczucia nie towarzyszą wszystkim. Jak wspomniałam – tak właśnie bywa. Ale nie da się ukryć, że to jest – między innymi historia o kobiecie ukaranej za pragnienie bycia matką. I to w sposób nie naturalny. I jakoś mnie boli, że ze wszystkich prowadzących do zbrodni potrzeb akurat tą tak łatwo było wybrać z całego katalogu. Nie wiem jak wy ale ja jakoś się czuję lepiej kiedy ganiają się z kosmicznym zbrodniarzem, w magicznej rękawicy, niż z postacią, której historię można byłoby tylko odrobinę zmienić by była bliska przeżyciom wielu osób na sali. Widzicie to jest czasem pułapka. Wydaje ci się że tworzysz fabułę zupełnie od czapy a potem wpisujesz się w narrację która jest wielu osobom bardzo boleśnie bliska. I chyba nie oto chodzi w czasie miłego piątkowego seansu.
Pod tym wpisem nie ma komentarzy – nie czuję potrzeby sporu o interpretację wątków – raczej pokazuje, że taka interpretacja i taki odbiór fabuły też jest możliwy. Czym wpisujemy się elegancko w najlepsze tradycje dyskusji o kulturze – takie które nie są sporem a zapoznaniem się z różnymi refleksjami.