Moja relacja z serialem Downton Abbey jest równie skomplikowana co fabuła tego serialu. Po pierwszym sezonie, byłam jak wiele osób zachwycona, by potem z każdym kolejnym odcinkiem zadawać sobie pytanie, dlaczego nie możemy mieć ładnych i mądrych rzeczy. Kiedy przestałam inwestować emocjonalnie w perypetie serialowych bohaterów odnalazłam w serialu ciekawy przykład przepisywania historii pewnej grupy społecznej na współczesne realia, jednocześnie bardzo ją wybielając. Dlatego też kiedy z czystej ciekawości wybrałam się do kina nie mogłam spojrzeć na film inaczej niż na kolejny rozdział w wielkiej księdze historycznego sentymentu.
Fabuła w filmie jest dość pretekstowa – do Downton Abbey przybywa z wizytą król i królowa. Pierwsza sekwencja filmu jest swoistym hołdem dla pierwszej sceny serialu – tam obserwowaliśmy jak do posiadłości przybywa posłaniec z wiadomością tragiczną o zatonięciu Titanica, teraz piętnaście lat później wiadomość jest z gatunku tych nieco lepszych, choć wizyta królewska sporo w spokojnym życiu posiadłości zamiesza. Wszystko trzeba wysprzątać, odkurzyć, wymyć i przygotować się na olbrzymie zawracanie głowy. I taki jest ten film dramaturgicznie – bardziej o zawracaniu głowy niż o realnych problemach. Choć Julian Fellowes (twórca i scenarzysta serialu oraz filmu) stara się podrzucić kilka bardziej dramatycznych scen, to ostatecznie nie ma wielkiej różnicy między irlandzkim spiskiem a problemem w tym co podać na obiad. Można nawet spokojnie powiedzieć, że kwestia kolacji i tego kto ją przygotuje budzi w filmie więcej emocji, niż niepokorni Irlandczycy. Trzeba jednak zauważyć, że wydarzenia, które w opowieści serialowej zapewne zajęłyby więcej miejsca tu zostają rozwiązane w jednej czy dwóch scenach – co sprawia wrażenie, jakby z jednej strony scenarzyści chcieli stworzyć film podobny do serialowego, wydłużonego odcinka, ale bali się spraw zbyt poważnych.
Jednocześnie co warto zaznaczyć – produkcja ta jest bezpośrednią kontynuacją serialu. Wątki które znajdują tu swoje puenty zaczęły się w produkcji serialowej, i wydaje mi się, że sporo elementów na drugim planie jest zupełnie nie zrozumiałych bez świadomości tego co działo się w serialu. Część postaci właściwie nie zostaje rozwinięta – bo nie ma takiej potrzeby – widzowie powinni już ich znać. Podobnie jak co pewien czas ktoś odwołuje się w swoich wypowiedziach do wydarzeń z serialu – niekiedy po to by przypomnieć co się wydarzyło, niekiedy dlatego, że to kontynuacja. Osobiście mam poczucie, że jednak bez znajomości serialu film wiele traci, bo nie poświęca on czasu na przedstawianie i budowanie relacji z postaciami- zakładając że te wynieśliśmy już z wielu lat oglądania serialu. Nie mówię, że każdy będzie się na filmie źle bawił ale mam wrażenie, że jednak bez zupełniej znajomości choć zarysu fabuły serialu wizyta w kinie będzie dawała dużo mniej przyjemności. Bo to zdecydowanie jest kontynuacja a nie osobne dzieło.
Skoro przeczuwamy, że wszystko dobrze się skończy, możemy spojrzeć na film nieco głębiej. Przyjemna atmosfera bezpieczeństwa, którą kształtuje reżyser ze scenarzystą, stanowi ciekawy kontrapunkt do współczesności. Bohaterowie z klas wyższych żyją w 1927 roku w poczuciu stabilności – ich problemy są osobiste i uczuciowe – temat tego co dzieje się poza granicami ich klasy społecznej pojawia się marginalnie – jest traktowany jako punkt wyjścia do dowcipnej konwersacji o strajkach i służącej komunistce która przez kilka dni była nieprzyjemna dla swoje pani. Poczucie przynależności mają też ci którzy pracują „pod schodami” – czerpią dumę z przynależności do konkretnego domu i rodziny. Są dumni i przejęci wizją, że będą mogli świadczyć swoje usługi na rzecz króla. Nawet jeśli scenarzysta dopuszcza do głosu jednostki mające wątpliwości czy jest to aż takie wyróżnienie, to jednak wciąż – na pierwszym planie stawia dumę z zajmowanej pozycji. Jesteśmy więc w bezpiecznym świecie ludzi, którzy znają swoje miejsce i swoją klasę, i którzy są oddaleni od niebezpiecznego braku przynależności jaki niesie za sobą nowoczesność. To przeszłość która stawiając na pierwszym planie poczucie lojalności i służby daje bohaterom – od królów po służących poczucie celu. Pod tym względem Fellowes tworzy tą sympatyczną miękką narrację o przeszłości, która jest miejscem prostszym, bardziej przytulnym – bezpiecznym. Nowoczesność na tym tle jawi się jako ciągły i uciążliwy chaos.
Jednocześnie nie sposób nie spojrzeć na produkcję jak na swoisty kontrapunkt do obecnego stanu ducha Wielkiej Brytanii. Brytyjczycy pragnący powrócić do starych dobrych czasów zdecydowali się na Brexit, który dziś podważa zaufanie niemal, jeśli nie do wszystkich, istniejących instytucji społecznych i politycznych. Jeśli współczesna Brytania miałaby się przejrzeć w lustrze filmowej opowieści o przeszłości, to nie trudno dostrzec tu bolesne przekonanie, że „tacy byliśmy” – lojalni, zjednoczeni, wspólnie świadomi swojego miejsca w społeczności – pod patronatem monarchii, która się dla nas poświęcała, podobnie jak przedstawiciele klasy wyższej, którzy swoje prywatne marzenia poświęcali na rzecz zapewnienia pewnej podstawy (ale też miejsca pracy) lokalnej społeczności. To obraz idylliczny ale też dobrze obrazujący jak ładnie można przepisać własną historię tak by stawała się miejscem do którego chce się wrócić. Ostatecznie historia którą można było traktować jako prosty sentyment zaczyna mieć swój wymiar polityczny – bo nie ukrywajmy – dziś społeczeństwo brytyjskie ma coraz większy problem z tą klasą która tu tak radośnie walcuje.
Warto tu jednak zauważyć, że Downton jest doskonałym produktem eksportowym. Cieszy się właściwie nie słabnącą popularnością w Stanach, gdzie jest odbierane dużo mniej krytycznie pod względem historycznym czy społecznym. Jest więc film także kolejną wizytówką kultury angielskiej, z pominięciem tego co nie sprzeda się za Oceanem. To zabawne że mieszkańcy dawnej zbuntowanej kolonii czują dreszcz wzruszenia oglądając podrasowany obraz brytyjskiej historii, widzianej przez pryzmat tego co sami odrzucili – arystokracji i monarchii. Najwyraźniej każdy tęskni za tym czego nie ma. Wydaje się, że zwłaszcza wizja tej zjednoczonej, troskliwej i uważnej monarchii – która przyjaźnie spojrzy i na sługę i na arystokratę jest czymś co najbardziej udaje się Fellowesowi sprzedać zagranicznej widowni. Widowni często zafascynowanej samą wizją posiadania króla czy królowej.
Ponieważ film rozgrywa się w 1927 roku pojawia się często pytanie co dalej. Lady Mary wprost zadaje pytanie czy aby utrzymywanie wielkiej posiadłości i takiej służby ma sens. Oczywiście film spiesz z odpowiedzią – „oczywiście że ma” – nie dla własnej egoistycznej potrzeby ale jako służba dla społeczeństwa. Nie trudno odczytać to jako swoiste uspokojenie sumienia. Choć przecież, gdyby Lady Mary zgonie ze swoim pomysłem przekazała budynek na szkołę czy szpital – zapewne też przyczyniłby się społeczności. Pytanie o obowiązki względem innych zadaje sobie też Lady Edith która po ślubie z jeszcze lepiej urodzonym arystokratą, musi zapomnieć o swojej przeszłości jako kobiety pracującej i pogodzić się z losem pani zasiadającej w komitetach. Jej rozterki także są w pewien sposób rozwiązane myślą o tym, że zarówno ona jak i jej mąż zobowiązani są do służby – jako jedni z najwyżej urodzonych poddanych swojego króla. Nawet dylematy królewskiej córki ostatecznie rozwiewa poczucie służby. I tak Fellowes kreśli obraz świata gdzie służący służą arystokratom, a ci służą społeczeństwu. Miła myśl – choć patrząc na skalę nierówności – bardzo różna to służba.
Zresztą na marginesie narracji pojawia się bardzo ciekawy wątek – pewnego pytania o redystrybucję dóbr. Czy świat w którym jedni mają wszystko a inni prawie nic jest uczciwy. Nie chcę za wiele zdradzać ale sposób w jaki Fellowes przedstawia ten wątek jest nie dość że sporym spłaszczeniem tematu co jeszcze – bardzo jasno pokazuje, że choć scenarzysta darzy swoją serialowo/filmową służbę dużym sentymentem, to jednak swoją opowieść snuje raczej z perspektywy arystokraty, który z ciekawości zajrzał co dzieje się w kuchni, niż z punktu widzenia kuchni, która codziennie robi państwu kolację na którą nie byłoby ich stać. No ale to raczej nas nie powinno dziwić w tym zamkniętym świecie miłych i życzliwych pracodawców i lojalnych pracowników. Szkoda tylko, że jedyna osoba, która podważa tak silnie obraz świata jest jednocześnie postacią negatywną. Ciekawe jest to, że film podejmuje – ponownie marginalnie kwestię znaczenia monarchii. To znaczy – samo przywiązanie o monarchii jest centralne ale już postawy republikańskie pojawiają się tu raczej komediowo na marginesie i formie pewnego żartu. Ostatecznie jednak przebija przez film poczucie, że prawdziwy Brytyjczyk winien lojalność swojemu królowi, a dostanie w zamian więcej niż mógłby oczekiwać.
Ponieważ film musi trafić do serc współczesnego widza, to istotne są wątki obyczajowe. Pojawia się w końcu dopowiedzenie wątku homoseksualnego kamerdynera Thomasa, który w końcu ma szansę znaleźć miłość. Fellowes co prawda przypomina nam, że w przeszłości nie było łatwo być homoseksualistą ale jednocześnie – by nie psuć atmosfery, wprowadza rozważania nad tym jak bardzo wszystko się zmieni. Jednocześnie co ciekawe, Thomas, został w filmie niemal całkowicie wyprany ze swoich lepszych i gorszych cech charakteru, tak jakby sam fakt, że pojawiła się przed nim szansa romansu wypełniała całą tą postać. Drugi wątek – sporu pomiędzy nestorką rodziny (graną wybitnie przez Maggie Smith) a jej daleką kuzynką Lady Bagshaw (nie gorsza genialna Imelda Staunton) porusza kwestie klasowe i kwestii zażyłości pomiędzy pracodawcą a służbą. Ale przy tym wszystkim, Fellowes nie jest w stanie uczynić z naszych bohaterów postaci prawdziwie bezwzględnych i prawdziwie zakorzenionych w mentalności swoich czasów. Pozwala więc sobie zrobić to co robi najlepiej – czyni postać graną przez Maggie Smith jeszcze fajniejszą niż wcześniej. Na co raczej nikt nie będzie narzekać.
Obserwując pytania i dylematy przed którymi stoją bohaterowie, a także ich przekonanie co do niezmienności pewnych form nie sposób nie spojrzeć na ten film także jako na dzieło bardzo smutne. Choć na sali kinowej można się śmiać (co robiłam z dużą przyjemnością) a nad całą produkcją utrzymuje się taka atmosfera „feel good movie” to jednak w ostateczności oglądamy ludzi których świat przestanie istnieć. Kiedy Maggie Smith zapewnia swoją filmową wnuczkę że ona żyła inaczej niż współczesne pokolenia, następne pokolenia będą żyły jeszcze inaczej, to nie trudno stwierdzić, że nie zdaje sobie sprawy jak inne będzie życie ich następców. Nawet jeśli nie mamy sentymentu do sztywnych podziałów klasowych to wciąż – patrzymy na ludzi których (niezależnie od klasy społecznej) czeka przyszłość której nie mogą się spodziewać i koniec świata który znają. Oczywiście, nie mówię, że nowy świat będzie dla wszystkich gorszy, ale ich niewinność i nieświadomość ma w sobie coś przygnębiającego. Kiedy walcują na balu w ostatnich scenach, człowiek parzy na nich niemal słysząc tykanie zegarów odliczających moment do końca świata.
Pod względem filmowym Downton Abbey to z pewnością produkcja idealna na jesienny wieczór. Z wybitną i zabawną Maggie Smith, z pięknymi strojami i wnętrzami, ze sporą dawką humoru, i niewielką dawką dramatu. To bombonierka z przeszłości, gdzie najpiękniej opakowaną czekoladką jest Matthew Goode w stroju z epoki (serio rzadko spotyka się człowieka tak stworzonego do chodzenia w strojach modnych w późnych latach dwudziestych). Jeśli tylko nie będziemy za dużo myśleć, za bardzo skrobać sreberka i nie przeczytamy dokładnie składu bombonierki, na spodzie opakowania, to będziemy się bawić doskonale. I chyba nie ostatni raz bo film niespodziewanie zarobił aż tyle, że można kręcić dalej – zwłaszcza że obsada wyraziła chęć powrotu na plan. I tak będą sobie pewnie walcować, aż zegar wybije rok 1939 i skończy się ten piękny świat w którym wszystko było lepsze. Głównie dlatego, że nie prawdziwe.
Ps: Cały czas chodzi za mną podsumowanie Gdyni ale mam zawsze wrażenie że to tekst pisany sobie a muzom bo głównie interesuje on ludzi którzy w Gdyni byli.