Moi drodzy to nie są ćwiczenia, jest serial do obejrzenia. I choć piszę w takim tonie pół żartem, pół serio to jednak, kiedy skończył się ostatni odcinek pierwszego sezonu „Dyplomatki” moja pierwsza myśl brzmiała „Jeśli Netflix mi to skasuje, to będę naprawdę bardzo zła”. Po czym ze smutkiem zdałam sobie sprawę, że ciężar pilnowania, żeby nie skasowano mi serialu spoczywa po części na mnie i na moich umiejętnościach przekonania innych, żeby dali mu szansę. Od razu mówię – nie spoczywa ten ciężar TYLKO na mnie – tak wszechpotężna nie jestem. Raczej po prostu wiem, że jeśli nie obejrzycie serialu szybko i nie pokochacie go mocno to na kontynuację nie będzie wielkich szans. Więcej, wiem, że system podejmowania decyzji na Netflix jest obecnie tak okrutny, że może już być za późno. Ale będę walczyć. Bo od dawna się tak dobrze na serialu nie bawiłam.
„Dyplomatka” to serial, który bardzo przypomina mi seriale, które oglądałam wtedy, kiedy wszyscy się zakochaliśmy w nowej jakości telewizji. Przede wszystkim dlatego, że ma dość prostą konstrukcję. Poznajemy bohaterów i relacje między nimi. Stawiamy przed nimi problem. Czekamy co będzie dalej. Pojawiają się komplikacje, jesteśmy nieco zaskoczeni, zaczynamy obstawiać kto ma jaki interes. Nic nie jest dokładnie jak w rzeczywistości, ale wszystko trzyma się tej rzeczywistości telewizyjnej – gdzie jednostki zawsze mają nieco więcej władzy a procedury działają szybciej. Wszystko co daje nam radość mieści się w błyskotliwych dialogach, w dobrze zagranych rolach i ciekawie rozpisanych relacjach. To serial, który ma łatwy próg wejścia, ale potem nie jesteśmy w stanie go wyłączyć. To ta produkcja, w której zawsze na jeden duży wątek przewodni przypadają dwa mniejsze – zwykle poświęcone prywatnym sprawom bohaterów. W danym telewizyjnym życiu „Dyplomatka” miałabym z dwadzieścia dwa odcinki w sezonie. Na Netflix ma osiem co czyni serial jeszcze przyjemniejszym.
No dobra, ale o czym ten serial? Kate Wyler, właśnie pakuje walizkę. Ma pojechać jako ambasadorka USA do Afganistanu. Jest dyplomatką niekoniecznie z politycznego nadania – raczej osobą, która od lat pnie się po drabinie dyplomatycznej. Przez lata pracowała w cieniu swojego męża – charyzmatycznego, inteligentnego i przebiegłego Hala, ale teraz to ona ma grać pierwsze skrzypce. Dochodzi jednak do wydarzenia, które krzyżuje jej plany. Ktoś zaatakował okręt Wielkiej Brytanii. Wszystko wskazuje na to, że za atakiem stoi Iran. Tymczasem Stany nie mają ambasadora w Londynie. Kate musi przepakować walizkę i polecieć na Wyspy by tam jako ambasadorka gasić być może największy międzynarodowy pożar od czasów zimnej wojny. Na miejscu zaś sprawy się komplikują – bo dyplomacja na tym szczeblu to już odpowiadanie sobie na takie pytania jak – czy można zbombardować Iran oraz czy Wielka Brytania wypisze się z NATO tak samo jak z UE.
Serial przyciąga przede wszystkim ciekawą koncepcją. Tak, politycy to śliskie żmije grające na swoją korzyść. Nie można im ufać i nie można być pewnym czy występując publicznie nie kłamią jak z nut. Politycy potrafią powiedzieć totalne bzdury, stawiać swoje ego przed dobrem kraju i podejmować pochopne decyzje. Dyplomaci… ci sprzątają bałagan, tłumaczą z politycznego na realne, szukają rozwiązań, które nikogo nie pchną w objęcia niepotrzebnej wojny i przede wszystkim – wiedzą o czym mówią. Praca dyplomaty jawi się tu jako jednocześnie niezwykle frustrująca i jednocześnie – realnie zmieniająca polityczną rzeczywistość. Gdy już politycy przestaną rzucać sobie puste obietnice i kurtuazyjnie potrząsać prawice, przychodzą dyplomaci i wykonują ciężką pracę. Najbardziej podoba mi się wątek koniecznej w dyplomacji komunikacji, która czasem wymaga by porozmawiać z krajem, z którym nie ma się stosunków dyplomatycznych. Jak to się robi? Ostrożnie. To właśnie obserwowanie całego tego dyplomatycznego tańca, siadania do stołów, negocjowania i przekładania z politycznych obietnic na konkrety jest w serialu najciekawszy.
Pewnie nie wkręciłabym się w serial tak bardzo, gdyby chodziło tylko o zmaganie się bohaterki ze skomplikowanym światem dyplomacji. Ale w serialu jest też bardzo ciekawy wątek obyczajowy. Chodzi o relacje Kate z jej mężem. Od samego początku jest jasne, że Hal – błyskotliwy dyplomata, który ze względu na swoją niezależność popadł w niełaskę, nie ma ochoty grać drugich skrzypiec. Jednocześnie – mimo, że Kate co chwile rozmyśla o rozwodzie, a nawet jest jego pewna, to jedna z tych toksycznych par, które zawsze są o krok od rozstania i rozstać się nie umieją. I nie chodzi jedynie o to, że rozwód byłby bardzo niekorzystny z perspektywy kariery obojga. Problemem jest raczej fakt, że oboje są sobie zawodowo potrzebni i też nie da się ukryć – nawet jeśli doprowadzają się do szału, to iskra między nimi nie do końca wygasła. Serial nie stara się nas przekonać, że to dobry związek. Wręcz przeciwnie, od samego początku mamy wrażenie, że byłoby najlepiej, gdyby oboje poszli w swoją stronę. Jednocześnie jest jednak coś fascynującego w obserwowaniu relacji, która nie umie się skończyć i nikt nie ma odwagi zamknąć drzwi.
Nie wiem, czy byłby to dobry serial, gdyby nie obsada. Keri Russell od lat jest jedną z moich ulubionych aktorek serialowych. Zastanawiałam się długo, dlaczego i dochodzę do wniosku, że doskonale pokazuje słabości swoich bohaterek, jednocześnie nie czyniąc ich nigdy bezradnymi. Kate, to kobieta, która nie chce stać w pierwszym rzędzie, woli pojawiać się na spotkaniu w czarnym garniturze niż sukience i nie zawsze umie podnieść głos, kiedy sytuacja tego wymaga. Jednocześnie – to nie jest ta biedna zagubiona kobieta, która chciałaby stać w kącie i czekać aż ktoś ją dostrzeże. Jest ambitna, ma swoje własne cele i jest gotowa wykorzystywać wszystkie zasoby by je osiągnąć. Nie lubi sukienek, i nie da się w żadną wcisnąć ale jeśli założenie sukienki może przynieść jej korzyści – wtedy zdecyduje się nawet na sesję dla Vogue. Innymi słowy – to dokładnie ten rodzaj bohaterek, które lubię. Budowane na charakterze a nie tylko na haśle „nie jestem taka jak inne kobiety”, raczej – „wolałabym korzystać z moich kontaktów w Afganistanie zamiast ogarniać europejską politykę”.
W roli Hala występuje Rufus Sewell i uważam to za genialny casting. Sewell to aktor, który na ekranie potrafi być najbardziej uroczą i charyzmatyczną postacią – nawet jeśli stoi na drugim planie. Wyczuwalna w jego głosie lekka ironia i dystans, sprawiają, że cały czas ma się wrażenie, że za chwilę jego bohater rzucić jakąś niesłychanie lekką dowcipną uwagą. Jednocześnie – Sewell nie raz grał bohaterów bezwzględnych, ambitnych i dwulicowych – więc tu też niczego dobrego się po nim nie spodziewamy. W każdym razie – oglądając kolejne odcinki rozumiemy zarówno, dlaczego Kate tak trudno odejść od męża, jak i dlaczego powinna się od niego natychmiast odciąć. Jednocześnie – gdy ktokolwiek w serialu próbuje załatwiać coś z Halem, pomijając Kate – nie trzeba nam tłumaczyć, dlaczego wszyscy wciąż traktują go jak aktywnego dyplomatę. Coś jest w tej roli co sprawia, że absolutnie wierzymy, że bohater Sewella mógłby wynegocjować pożądany pokój w mieście pod ostrzałem i nie zrobiłby tego ze szlachetnych pobudek.
Na drugim planie w roli premiera Wielkiej Brytanii mignie wam Rory Kinnear. Jeśli oglądaliście pierwsze sezony „Black Mirrors” to wiecie, że Kinnear w roli brytyjskiego premiera to bardzo ciekawy wybór. Powiem tak – tego bohatera czeka nieco lepszy los niż w serialu Charliego Brookera, ale wciąż zastanawiam się, czy spece od castingu umyślnie sięgnęli po to skojarzenie. W każdym razie – Kinnear to bardzo dobry aktor i jako dość nieprzyjemny premier z wielkimi ambicjami sprawdza się doskonale. Z resztą tu trzeba przyznać, że aktorsko serial jest naprawdę mocny, co w ostatnich latach nie jest wcale takie oczywiste.
Tym co bardzo mi się podoba to rzeczywistość polityczna w jakiej rozgrywa się serial. Oto mamy rzeczywistość teoretycznie do naszej alternatywną. Ale… no właśnie – Wielka Brytania wyszła z UE (co ma znaczenie w fabule serialu), wojna w Ukrainie jest faktem, do którego wszyscy wielokrotnie się odnoszą (przyznam, że to jest dziwne, bo to chyba pierwszy serial, w którym widziałam tyle odniesień do wojny i do jej konkretnych momentów i do znaczenia czy nawet klęski rozwiązań dyplomatycznych). Do tego prezydent Stanów Zjednoczonych – choć jest to postać fikcyjna, jest starszym panem, o którego wiek i zdrowie wszyscy się troszczą. Jesteśmy więc w ciekawej sytuacji – twórcy z jednej strony nawiązują do tego co właśnie dzieje się w międzynarodowej polityce i tworzą podobny krajobraz stosunków między krajami, z drugiej – mamy tu fikcyjnych bohaterów, z nieco innymi biografiami. Możemy podejrzewać, że całość dzieje się też chyba za parę lat – nie ma bowiem ani słowa o końcu wojny w Ukrainie i stawiałabym, że mówimy raczej o czymś na kształt drugiej kadencji Bidena.
Nie będę was zapewniać, że to najlepszy serial jaki wdziałam w życiu. Ale na pewno, to serial porządnie zrobiony, dobrze zagrany i tak nakręcony, że człowiek siada obejrzeć jeden odcinek a potem mija sześć i jest trzecia w nocy i trzeba iść spać. Przede wszystkim jednak… znacie to uczucie, kiedy oglądacie serial i łapiecie się, że w pracy, w domu, na spacerze o nim myślicie? Że to co przytrafia się bohaterom, albo to co może się im przytrafiać jest tak ciekawe, albo tak dobrze podane, że wasz mózg chce o tym myśleć? Analizować dialogi, motywy i wymyślać co może się zdarzyć dalej? Od dawna tak nie miałam. Nawet przy dobrych serialach nie uruchamiał mi się ten mechanizm takiej emocjonalnej immersji. A przy „Dyplomatce” poczułam się jak wtedy, kiedy odcinki seriali pojawiały się raz na tydzień a ja w pracy czy jeszcze w szkole cały czas o nich myślałam. Uwielbiam to uczucie, i cieszę się, że znów go doświadczyłam. Dlatego jeśli nie będzie drugiego sezonu to kogoś uduszę. Idźcie i oglądajcie, odwiedzie mnie to od zbrodni.