Kiedy usłyszałam, że ma się pojawić serial „Historia Świata cz. II”, który będzie nawiązywał do komedii Mela Brooksa (z jego błogosławieństwem i narracją) byłam nieco sceptyczna. Uwielbiam Mela Brooksa, ale uważam, że jego pomysł na humor (często balansujący pomiędzy skatologią a krytyką społeczną) trochę się zamknął z latami osiemdziesiątymi. Wydawało mi się, że nowe podejście do opowiadania historii świata w komediowy sposób może się skończyć tylko na dwa sposoby – albo całkowitym zdradzeniem materiału wyjściowego albo totalną kompromitacją. Z zaskoczeniem muszę więc donieść, że wbrew moim wszystkim obawom – całkiem się udało. Choć od razu muszę zaznaczyć – to nie jest pozycja dla wszystkich.
Pomysł na „Historię Świata” jest dość prosty – dostajemy kilka dłuższych skeczy – spajających cały sezon serialu, i wiele pomniejszych, opartych na prostej puencie czy powtarzającym się pomyśle – co by było gdybyśmy zestawili współczesne social media i programy telewizyjne z postaciami historycznymi. Trzeba tu od razu zaznaczyć, że można bez pudła określić z jakiego pokolenia są scenarzyści, bo nikt z pokolenia Z nie będzie nawiązywał do „Mamy cię” czy „Jackass” (w tym przypadku postacią, która wykonuje kolejne koszmarne „zadania” jest Rasputin). Teoretycznie nowa „Historia Świata” nie ma mieć wiele wspólnego z oryginałem, ale pojawia się jeden obowiązkowy skecz. „Hitler na lodzie. Jest to skecz wybitny ze względu na swoją absurdalności i sprawia mi przyjemność za każdym razem, kiedy do niego wracam.
Główne skecze które łączą całość odnoszą się do kilku – moim zdaniem nieprzypadkowych wydarzeń. Mamy więc historię Jezusa – opowiedzianą min. w formie „dokumentu” z nagrań ostatniego kazania. Przyznam, że to z jaką łatwością można wpisać apostołów w role Beatlesów jest nieco przerażające same w sobie. Jeśli wydaje się wam, że dowcipy o Jezusie są proste i często mało zabawne, to warto dojść do końca sezonu, gdzie dostajemy cudowną puentę. Że tak jak Hollywood nie przepada za faktami, tak samo kościół doskonale wie gdzie nałożyć poprawki, by wszyscy poczuli się lepiej. To jeden z tych skeczy, który z jednej strony opiera się na prostym dowcipie z drugiej – mówi coś całkiem prawdziwego o naszej kulturze i religii.
Drugi długi skecz dzieje się w czasie wojny secesyjnej. Jak zwykle w przypadku tego typu humoru – im lepiej zna się historię Stanów Zjednoczonych tym jest zabawniej. Ostatecznie – to opowiastka, która z jednej strony – całkiem sprawnie korzysta z postaci i faktów historycznych (cudowny fragment o kolei podziemnej) z drugiej – nie potrzebuje jakichś wielkich nadużyć czy przesunięć by stać się skeczem o współczesnej Ameryce. Jak zwykle w historiach Mela Brooksa, czy Brooksem inspirowanych – nikt nic nie mówi wprost, ale wpisane w społeczeństwo konflikty i uprzedzenia po prostu żyją, czasem wybrzmiewając w komediowy sposób i na korzyść bohaterów. Przy czym nie ukrywam – być może z racji dystansu historycznego ten z dużych skeczy bawił mnie najmniej.
Formalnie zdecydowanie najciekawszy jest, rozegrany cały w konwencji klasycznego sitcomu skecz o Shirley Chisholm pierwszej czarnoskórej kobiecie startującej na urząd prezydentki Stanów Zjednoczonych. Po pierwsze – udaje się w kolejnych odsłonach skeczu właściwie skompresować cały sitcom – co jest pięknym dowodem na to jak dobrze twórcy znają schemat komediowych gatunków telewizyjnych. Ale nie chodzi tylko o to – skecz osadzony w politycznych realiach lat siedemdziesiątych właściwie fenomenalnie oddaje prawdę, którą wszyscy przyjęliśmy za pewnik – że kobieta jeszcze długo nie zasiądzie w Białym Domu, a czarna kobieta – być może nigdy. Jednocześnie Wanda Sykes jest absolutnie fenomenalna jako Chisholm (jest z resztą jedną ze scenarzystek i producentek serialu).
Ostatni skecz – być może najbliższy memu sercu, to historia pewnej żydowskiej rodziny zaplątanej w rewolucję październikową. To jest taki klasyczny żydowski skecz i humor. Mąż niedojada, żona, której nic się nie podoba i bardzo piękny syn niepodobny do żadnego z nich. To skecz, który akurat niczego nie wnosi, poza cudownym posmakiem absurdu. Jakiego absurdu? Cóż Jack Black gra tu Stalina, który jest popychadłem wszystkich, śmieje się z niego Trocki i Lenin, a biedny Stalin śpiewa piosenkę o tym, że któregoś dnia wszyscy go pokochają (albo ich wymorduje). Niby nic, a jednak – to jest ten historyczny humor, który do mnie trafia – głównie dlatego, że jestem w obozie, który uważa, że akurat z dyktatorów należy szydzić. Plus ten skecz najbardziej ma w sobie ducha Mela Brooksa (może poza bonusem w postaci Żydów w kosmosie).
Czy „Historia świata cz. II” to serial wybitny? Daleko mu do tego. Przypomina raczej najlepsze lata skeczowych programów w telewizji – bardziej MAD TV (z którego z resztą wywodzi się część obsady i scenarzystów) niż SNL. Biorąc pod uwagę, że zwłaszcza ten ostatni w ostatnich latach nie umie znaleźć pomysłu na siebie (mogłabym dużo napisać o tym jak słaby był ostatni sezon, ale mam wrażenie, że głębokie przemyślenia o SNL interesują w Polsce tylko jakieś trzy osoby, a do dwóch z nich mogłaby zadzwonić) a przede wszystkim odnaleźć się w świecie współczesnego humoru. Uważam, że humor może nie ma obecnie ciężko, ale na pewno – zaszło sporo przemian w tym co uznajemy za śmieszne, co jest przegięciem i z czego chcemy się śmiać. Nie należę do osób, które uważają, że współcześnie nie można z niczego żartować (można i to nawet z rzeczy, które są bardzo nie OK) ale uważam, że straciliśmy cierpliwość do czekania na puentę. Tymczasem – humor akurat „Historii Świata” ujawnia się przede wszystkim w puencie – dużo głębiej osadzonej w tym co krytyczne niż w tym co dowcipne. Tylko trzeba mieć do takiego humoru cierpliwość.
Na sam koniec muszę powiedzieć, że serial można traktować jako ćwiczenie – czy współcześni komicy umieją pisać Melem Brooksem i jego humorem. Ćwiczenie wychodzi całkiem ciekawie i niekiedy, ma się niemal ochotę stwierdzić, że to na pewno był dowcip (prawie stuletniego dziś) komika. Przy czym nie wiem jak długo takie ćwiczenie może bawić – chyba w pewnym momencie chciałby się czegoś więcej. Bo jakkolwiek ten jeden sezon jest zabawny i dał nam skecz o tym co się stało z Amelią Earhart, to wciąż nic nie jest na poziomie Hitlera na lodzie. Bo chyba do tego trzeba jednak oryginalnego Brooksa i jego wspaniałej chucpy.