Historia Dywizjonu 303, to jak się ładnie mówi: gotowy pomysł na film. Tak gotowy, że ostatnio – co zapewne zauważyliście, ów film nakręcono już dwa razy. O wersji angielskiej już pisałam – zastanawiając się co dodadzą Polacy. Okazuje się jednak, że nawet gotowy pomysł na film można zmarnować. Jak? Pozostając przy pomyśle, i nie tworząc historii. Bo największym grzechem „Dywizjonu 303. Historii prawdziwej” jest fakt, że nikt nie opowiada w nim historii, a przynajmniej nie robi tego trzymając się zasad budowania narracji.
Ułożenie historii o dzielnych bohaterach jest proste. Najpierw pokazujesz widzowi bohaterów. Budujesz postacie. Potem zaznaczasz konflikt. Potem wrzucasz bohaterów w sytuację konfliktu. Obserwując bohaterów w czasie konfliktu widz poznaje ich lepiej, a jednocześnie – jest zaangażowany bo już wcześniej zdążył ich poznać. Dorzucasz bohaterom jakąś drogę, przemianę, cel – i patrzysz jak go realizują. Pod koniec konflikt musi zostać rozwiązany, zaś bohaterowie – byłoby dobrze, żeby się czegoś nauczyli.
Tą prostą linię narracyjną, ma wiele filmów wojennych. Więcej – dokładnie tym schematem – niekiedy topornie i koślawo, posłużyli się twórcy filmu angielskiego o Dywizjonie 303. Kluczową – właściwie dla każdej narracji o bohaterach, zwłaszcza jeśli jest to jakaś niewielka zróżnicowana grupa, jest nakreślenie ich charakterów. Nie musi to być pogłębiona analiza. Jedna, dwie sceny które pozwolą nam powiedzieć, kto jest kim, nie tylko z imienia i nazwiska ale także z charakteru. Jaką mają postawę, wobec wojny, życia, konfliktu. Cokolwiek co daje jakiś punkt zaczepienia. To kluczowy moment – bo niezależnie jak dobrze znamy postaci z innych źródeł, to każdego bohatera – nawet historycznego, trzeba jakoś zarysować na potrzeby danego dzieła. Żeby widz wiedział z kim ma w tej interpretacji do czynienia. Ta zasada działa niezależnie czy kręcimy film o Juliuszu Cezarze, robimy musical o Aleksandrze Hamiltonie czy w końcu – film o dzielnych polskich pilotach.
Niestety twórcy tego filmu nie zastosowali się do tej prostej zasady. Najwyraźniej uznali, ze skoro Dywizjon 303 przez tyle lat był w lekturze szkolnej, to już naprawdę nie muszą w żaden sposób pisać swoim bohaterom charakterów ani nawet za bardzo ich przedstawiać. Sprowadza się to do tego, że na ekranie mamy zbiór postaci, które wykonują różne czynności, ale nic o nich nie wiemy. Nie wiemy jacy są, jakie mają charaktery, cele, przeszłość, postawy. Piloci są tak bardzo „nie napisani”, że kiedy w jednej z ostatnich scen zostają po kolei przedstawieni orientujemy się, że połowy z nich nie kojarzymy (prawda jest taka, że pomysł by trzy czwarte bohaterów grał jakiś wyględny brunet nawet mi utrudnia rozpoznanie postaci). A przecież nie byłoby trudno nakręcić kilka scen, które by nam nieco więcej o polskich pilotach powiedziały. Tymczasem twórcy poświęcają sporo czasu na koszmarny wątek romantyczny, a piloci kręcą się po planie i trochę trudno powiedzieć dokładnie dlaczego mielibyśmy się emocjonalnie zaangażować w ich historię. Jasne są dzielni i są polakami ale w narracji filmowej to trochę mało.
Tylko w przypadku dwóch pilotów dostajemy nieco rozwinięte wątki. Podobnie jak w wersji angielskiej tu na pierwszy plan też wysuwa się postać Zumbacha – choć twórcy czekają dosłownie do ostatniej sceny by przypomnieć że jest on polsko-szwajcarskiego pochodzenia (co o tyle nie ma sensu, że wcześniej jest doskonała okazja by o tym przypomnieć, kiedy pilot woli rozmawiać po francusku niż po angielsku). Zumbach w wykonaniu Zakościelnego to postać dość nijaka. Serio trudno cokolwiek więcej o nim powiedzieć. Wdaje się w romans z sekretarką angielskiego majora, która nie jest w stanie znieść że jej piękny Polak może zginąć, walcząc z Niemcami. Oj daleko tej postaci, do bohaterki filmu angielskiego, która doskonale rozumiała że śmierć jest na wojnie sprawą codzienną. Poza tym Zumbach ma jeszcze ukochaną z Polski, którą jak wskazują retrospekcje kochał wielce, ale nie tak wielce by sobie nie romansować. No i tyle z charakteru. Ładny chłopak, dobry pilot. Czy patriota? Trudno powiedzieć, bo w sumie nie za wiele mówi. Na skrzypcach gra, bo wiadomo, że Zakościelny jest po szkole muzycznej, więc jak nie zagra to się udusi. Jak podchodzi do swojego wojennego zadania? Też trudno powiedzieć. No, jest. Lata, do Niemców strzela. Dziękujemy bardzo, napiy końcowe.
Z pozostałych bohaterów wyróżniać ma się Urbanowicz, którego Adamczyk gra tak bez wdzięku, jak to się tylko da. Urbanowicz dużo w filmie mówi. Być może dlatego, że Adamczyk najlepiej z obsady mówi po angielsku. A może dlatego, że twórcy najwyraźniej uznali, że fakt iż aż dwóch pilotów ma jakiś rozbudowany dialog, to wystrczy. O ile w wersji brytyjskiej Urbanowicz nie miał nic do zagrania, to w wersji polskiej Urbanowicz jest niemal centralą postacią. Ale ponownie – to nie jest żaden bohater. Właściwie nic o nim nie wiemy, przekazuje informacje, rozmawia z Anglikami, pije alkohol w pubie. I tyle. Kim jest – trochę trudno powiedzieć. Pradoksalnie – nijaki i młdy Urbanowicz grany przez Dorocińskiego, mial wiecej scen które coś mówią o jego charakterze, czy przeszłości niż ten grany przez Adamczyka. I taki opis mógłby dotyczyć wszystkich pokazanych w filmie polskich lotników – są, latają, piją w pubie, podrywają dziewczyny. To nie bohaterowie tylkowykroje z fabularnego kartonu, które poruszają się po planie, głównie pomiędzy kilkoma leżaczkami a samolotami.
No właśnie, jak wszyscy mówią – tu pieniądze poszły na walki powietrzne. I bardzo ładnie, efekty specjalne rzeczywiście są – choć zdaniem twórców najlepszym efektem jest mnóstwo podniosłej muzyki (bardzo bardzo bardzo dużo podniosłej muzyki, a potem jeszcze trochę podniosłej muzyki i jeszcze podniosła muzyka po dwóch nutkach). Tylko, że jakoś umknęło twórcom tego dzieła, że jeśli do tych cudownie wygenerowanych komputerowo samolotów wsadzą aktorów, którzy nas zupełnie nie obchodzą – bo też nie mieli niczego do zagrania, to bitwy powietrzne będą nudne. Co ciekawe – teoretycznie pojawia się tu sugestia że będziemy mieli do czynienia z jakimś personalnym polsko-niemieckim konfliktem bo oto w przestworzach niemieckim samolotem lata dwóch Niemców których Urbanowicz i Zumbach poznali przed wojną. Kiedy już widz szykuje się na jakiś pojedynek powietrzny, wtedy… nic się nie dzieje. Serio. Przez pół filmu poznajemy dwóch nieco karykaturalnych Niemców (przypominają subtelnością postaci z Allo Allo) a kiedy już maja się spotkać z Polakami wtedy pif paf i po sprawie. Nawet można nie zauważyć, że wątek się skończył.
Inna sprawa – film ma problem z jakąkolwiek subtelnością, czy chociaż odpowiednio budowanym napięciem. Cudowna jest scena z retrospekcji w której Urbanowicz i Zumbach jedzą ze wspomnianymi Niemcami kolację w jakiejś knajpie, ewidentnie w jakimś dworku w Austrii. Rozmowa się jakoś super nie klei, bo to już po zwycięstwie Hitlera ale jednak jest szansa, że pokaże się tu nam nieco bardziej skomplikowane relacje i emocje. I kiedy już scenariusz zbliża się do jakiejkolwiek ciekawej sceny, wtedy niczym Hiszpańska Inkwizycja, do tej Sali balowej gdzieś w Austrii wchodzi Hitlerjugend z bębenkiem. Serio nigdy nie spodziewałam się, że na widok Hiterjugend parsknę śmiechem, ale serio subtelność tej sceny była porażająca. Jakby ktoś obejrzał Kabaret i nic nie zrozumiał z tego jak scena z uroczymi młodzieńcami jest nakręcona.
Wróćmy na chwilę do wspomnianego wątku romantycznego, bo jest to jeden z najdziwniejszych tworów scenariuszowych jakie widziałam od dawna. Otóż, mamy tu bohaterkę – sekretarkę angielskiego wojskowego, która przed wojną była znaną aktorką. Trochę można by zapytać co znana aktorka robi jako sekretarka w bazie lotniczej, ale nie będziemy wnikać. Dostaje ona polecenie by uwiodła Urbanowicza. Po co? Trochę trudno powiedzieć, bo tuż po tym Anglicy przekonują się co do bojowej sprawności Polaków i nie mają żądnego powodu ich śledzić, ani tym bardziej uwodzić. Zresztą cóż za koszmarny jest pomysł by oczywiście na uwodzicielkę wybrać aktorkę. Bo wiadomo, ze przecież to jedno i to samo. W każdym razie tajna misja o tyle się nie udaje, że nasza piękna sekretarka tańczy z Ubranowiczem dosłownie jeden taniec, po czym romansuje z Zumbachem.
Tu z kolei chemii jest tyle co w gazach szlachetnych znaczy bohaterowie nie wchodzą w żadne reakcje. Ona pada mu w ramiona po tym jak są świadkami wypadku drogowego, który jest nieco „traumatyczne przeżycie ex machina”, co jest o tyle dziwne, że dziewczyna, która pracuje w bazie wojskowej jakby wcześniej powinna sobie zdawać sprawę, że ludzie wokół niej umierają. Cały romans trwa chwilkę, bo zaraz ona go chce przenieść do szkoleń, żeby się chłopak nie narażał. A on walczyć musi bo musi. No i tyle romansu i namiętności. Zumbach powraca do czytania listów ukochanej z Polski. Jakby się nic nie zdarzyło. Wyrzutów sumienia też najwyraźniej nie ma. Polska ukochana pisze, angielska znika ze sceny, polski lotnik łzy nie uroni. Ani z tego tragedia, ani komedia ani nawet melodramat. Ot Zakościelny leży w pościeli bez koszuli, więc może to wizja, że polska widownia potrzebuje by co pewien czas jakiś aktor się rozdział (ukochana leży posłusznie w halce, jak każda kobieta po nocy upojnej). Co ciekawe – spodziewałam się szczerze, i nawinie, że fakt iż bohaterce wydano rozkaz by romansowała z polskimi lotnikami, zostanie wykorzystany fabularnie. Jako jakiś element melodramatyczny. Ale nie, o sprawie wszyscy natychmiast zapominają.
Film kończy się właściwie triumfalnie. Król gratuluje Polakom, parady, Churchill mówiąc o tym że nigdy tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym. Zaskakujące o ile prawdziwsze jest tu zakończenie filmu angielskiego, choć przecież tak nieporadne. Anglicy, którzy swoich dowódców portretowali znacznie łagodniej niż robią to Polacy (tu wszyscy angielscy dowódcy wypadają na bardzo nieprzyjemnych i zadufanych) ostatecznie rozliczyli się ze swoim narodem dużo ostrzej. Przypominając że wielkie bohaterstwo miało swój bardzo nieładny polityczny finał. W Polskiej wersji tego nie ma, co o tyle dziwi, że przecież nic nie rozpaliło by bardziej patriotycznej dumy, niż nasi piloci odmawiający wzięcia udziału w paradzie na cześć zwycięstwa, skoro nie zaproszono innych polskich oddziałów. Tymczasem właściwie Dywizjon 303 kończy się trochę tak jakbyśmy tą wojnę wygrali, i potem nas za to fetowano. Co jak sami Anglicy przyznają – niekoniecznie tak wyglądało. Co prawda, wbrew moim przewidywaniom polskie samoloty nie strącają żadnego myśliwca z Hitlerem na pokładzie ale … prawie, prawie.
Dywizjon 303. Historia prawdziwa to taki film, w którym narracja właściwie nie istnieje. Jest zbiór luźno powiązanych scen. O ile w wersji angielskiej wątki się zaczynają ale nie kończą, to w wersji polskiej trudno nawet o jakichś wątkach mówić. Jedna scena na leżaczkach, jedna scena w przestworzach, jedna scena w pubie, jedna scena z Niemcami, jedna scena z Anglikami, powtórzyć trzy, cztery, pięć razy. Ostatecznie bohaterowie filmu są nam równie dalecy na początku jak i na końcu. Nie możemy ich ani lubić ani nie lubić bo ich nie znamy. Nie możemy bać się o ich życie, bo są nam tak właściwie obojętni. Nie możemy kibicować swojemu bohaterowi bo nie ma on żadnej cechy która odróżniałaby go od pozostałych. Oczywiście można założyć, że wszystkie uczucia widzowie będą czerpać z lektury książki, ale nie tak się kręci filmy. Ekranizacja książki nie polega na tym, że robi się obrazki pozostawiając książce wypełnienie ich emocjami. Film musi sam sobie stworzyć bohaterów, konflikt, rozwiązanie. Nie może być zbiorem scen, które zasadniczo rzecz biorąc nie opowiadają żadnej historii. Bo pokazanie że Polacy walczyli w Bitwie o Anglię to jeszcze nie jest filmowa historia – to historyczny fakt.
W jednej z pierwszych scen filmu angielski major stwierdza, że Polacy przegrali już dwie wojny. Przyznam przyjęłam tą scenę z niejakim zaskoczeniem, bo jeśli ktokolwiek wygrał I wojnę światową to Polska, korzystając z faktu, że wszyscy inni przegrali. Nie mniej jeśli chodzi o wojny filmowców z opowieścią o wspaniałych pilotów z Dywizjonu 303 to ponownie przegrali wszyscy – Polacy, Anglicy i widzowie. Skąd te porażki? Paradoksalnie mają podobne źródło choć polska i angielska produkcja różnią się wszystkim, od budżetu po ambicje i zadęcie twórców. Otóż w obu przypadkach tak naprawdę twórcy nie mieli własnej historii do opowiedzenia. Historii którą mogliby opowiedzieć korzystając z losów pilotów Dywizjonu 303. Bo tak naprawdę na tym to polega – nie na skorzystaniu z pomysłu na film, tylko na połączeniu pomysłu na film z tym co wydarzyło się w historii. Jeśli obejrzycie najlepsze filmy historyczne, to zauważycie, że one są o czymś więcej niż tylko o fragmencie historii. Bywają o bezsensie wojny, o strachu, o ludzkiej kondycji, o niemożliwych wyborach, o tęsknocie za domem. „Dunkierka” Nolana nie jest tylko o ewakuacji wojsk angielskich z Dunkierki, jest o emocjach, o lękach, o naturalnej potrzebie ucieczki z miejsca zagrożenia. „Szeregowiec Ryan” nie jest tylko o lądowaniu w Normandii. Jest o tym jak bardzo liczy się każde życie, jak wiele można poświęcić na wojnie. „Furia” jest nie tylko o ekipie jednego czołgu, ale o tym jak bohaterowie dostosowują się do wojennej rzeczywistości, jak tracą pewne cechy. Oczywiście współczesne kino wojenne często odbiega od prostego poświęcenia i patriotyzmu. Ale wciąż – jeśli film nie jest o czymś więcej to staje się nudny, bo odwzorowanie przeszłości możemy obejrzeć na archiwalnych nagraniach czy przeczytać książkę. „Dywizjon 303” spokojnie mógłby być o pragnieniu zemsty. O niemożności zemsty. O tym czy walczy się za kraj czy za coś więcej. O tym jak odwaga przegrywa z polityką. Na tym polega dobra sztuka – że jest o czymś więcej niż tylko o tym o czym jest na pierwszy rzut oka.
Wciąż uważam, że o Dywizjonie 303 można nakręcić fenomenalny film. Ale zanim się to stanie trzeba usiąść i zastanowić się co tak naprawdę może nam ta historia opowiedzieć. Co możemy w niej znaleźć i jak można pokazać, że nie jest to tylko pocztówka z przeszłości. Póki się tej pracy nie wykona, to ilu by niemieckich samolotów polscy lotnicy nie zestrzelili, to wciąż będą przegrywać na ekranie.
Ps: Film niesamowicie podkreśla jak pobożni są nasi bohaterowie. Musi być wieszanie krzyża, stawianie obrazka Matki Boskiej, medalik na piersi, spowiedź, w katolickim kościele (skąd oni go znaleźli w Anglii to dobre pytanie). Niestety, żaden film nie umie o wierze bohaterów mówić tak by widz nie czuł zaciskających się szczęk – a przecież można o wierz mówić subtelniej niż przez stawianie obrazka Matki Boskiej Częstochowskiej.
Ps2: Istotnie nie mylili się ci którzy mówili, że jest to bodajże pierwszy film od dawna z dofinansowaniem PISF w którym nie ma nagiego kobiecego biustu. Jest to jednak łatwe do wyjaśnienia – film dzieje się w Anglii więc obnażony biust nie były polski tylko Angielski. Dlatego w filmie pozbawiamy koszuli mężczyznę. Jedna naga polska klatka piersiowa, na film. To jest zasada!