Kiedy zwierz podzielił się w Internecie swoją krótką opinią o nowych Strażnikach Galaktyki już wiedział, że dzisiejsza recenzja będzie z cyklu „Zwierz kontra zachwycona publiczność”. Zwierz nie lubi takiego punktu wyjścia bo prawda jest taka, że wcale nasze opinie nie są formułowane w kontrze tylko są raczej po prostu konstruowane dla nas samych – na bieżąco w trakcie seansu. Stąd nie radzi zwierz czytać opinii na zasadzie „och krytycy marudzą” tylko raczej – tak pomyślał zwierz. Recenzja nie zawiera spoilerów
No dobrze po tym wstępie czas na małą deklarację. Zwierz nigdy nie należał do grupy tych niesamowicie zagorzałych fanów pierwszej odsłony Strażników Galaktyki. Zwierz miał problem z tym, że to był taki „chłopacki” w humorze film, który dużo obiecywał ale ostatecznie nie umiał nawet dobrze stworzyć przeciwnika bohaterów. Ten brak sentymentu można akurat podyktować za plus, bo zwierz nie czekając bardzo na kontynuację filmu miał mniejsze, a może nawet żadne oczekiwana. Przy czym warto tu dodać jeden ciekawy fakt – zwierz który nigdy nie płacze na filmach, doskonale pamięta że na tych pierwszych Strażnikach uronił łzę. Kiedy Szop żegnał się z drzewem. Zwierz musi o tym wspomnieć bo w sumie na tym polegała siła pierwszego filmu – mimo dowcipu, śmiechu i parodiowania gatunku udało się zmieścić w nim całkiem sporo emocji. I to jest też największy problem drugiej części. Bo tam wszystkiego jest więcej. A emocji prawie w ogóle.
Od samego początku filmu widzimy, że wszystko ma być teraz bardziej – więcej akcji, więcej dowcipu, więcej scen które pozwolą wykorzystać retro soundtrack. Fabuła jest w sumie pretekstowa – Strażnicy uciekają przed goniącymi ich mieszkańcami planety Suwerenów i trafiają na planetę Ego, na której główny bohater – Peter Quill dowiaduje się prawdy o swoim pochodzeniu. Jednocześnie naszych Strażników cały czas śledzi rządna zemsty Nebula, córka Thanosa i wspomniani Suwereni którzy są gotowi opłacić każdego z kosmicznych drani i piratów by pojmał Strażników. A sama planeta Ego okazuje się zupełnie czym innym niż bohaterowie myśleli i rzecz jasna grozi im niebezpieczeństwo. Choć akcja może się wydawać zagmatwana to oglądając film zwierz miał wrażenie jakby oglądał odcinek serialu. Łącznie z tym, że ponieważ seria musi trwać to bohaterowie są wręcz prześmiesznie niezniszczalni. Sama akcja układa się mniej więcej tak, że naturalnie dąży do wielkiej rozwałki w finale. Jak wszystkie filmy Marvela bo nie ma innego zakończenia takiej fabuły.
Z jednej strony można byłoby pochwalić twórców za to jak śmiało poczynają sobie ze swoim wielkim kolorowym kosmosem – jest planeta na której wszyscy są piękni i złoci, są skoki przez portale które pokazują nam różne miejsca w galaktyce, jest planeta na której zbierają się ekipy kosmicznych wyrzutków, jest w końcu piękne ale dziwnie puste Ego. Wszystko zaś jest tutaj kolorowe, trochę dziwne, trochę śmieszne, trochę retro. Wizualnie jest to nawet fajne, choć w sumie – te super fajne dekoracje byłby śmieszniejsze gdyby film tak często nie próbował nam pokazać że są fajne. Trochę jak z pierwszym potworem który dosłownie rzyga tęczą. Na papierze wygląda to śmiesznie, nawet w jednej scenie można się pośmiać ale ostatecznie – im więcej takich elementów tym bardziej staje się jasne że w tej kolorowej karuzeli nic się poważniejszego nie stanie.
I tu dochodzimy do sedna problemu. Drudzy Strażnicy Galaktyki to film w którym nic tak naprawdę nie może się stać. Bohaterowie są w takim stanie zawieszenia przed następną wielką przygodą, która powiąże ich świat ze światem bohaterów z Ziemi. Nie mogą więc przejść za wielkiej przemiany – mimo wszystkiego co się wydarzy muszą pozostać sobą. Film nie wyznacza im żadnej drogi, którą mogliby przejść. Choć dzieje się na ekranie sporo rzeczy, to nikt się nie zmienia, niczego nowego sobie nie uświadamia, nie podejmuje jakiejś istotnej decyzji. No dobrze ale nawet bez przemian bohaterów można stworzyć między nimi jakieś prawdziwe relacje. Problem w tym, że tak jak pierwsza część nie bała się scen gdzie mieliśmy smak prawdziwych uczuć to ta jakby się ich panicznie bała. Ilekroć pojawi się nawet cień czegoś poważniejszego czy prawdziwszego natychmiast – niczym kawaleria – przybywa dowcip. Dowcipów jest bowiem w filmie mnóstwo. Albo inaczej – jest mnóstwo scen w których opowiada się dowcipy. Niekoniecznie równie dużo samych dowcipów. Zdarza się że ten sam dowcip pojawia się kilka razy – i tak ze dwa razy jest śmieszny ale koło trzeciego zwierz miał szczerze dość tego, że ciągle się do niego mruga z ekranu.
Takie nagromadzenie humoru sprawia, że co prawda śmiejemy się w czasie seansu ale po obejrzeniu filmu trochę trudno przypomnieć sobie właściwie z czego. Zwierz lubi się śmiać i nie ma nic przeciwko komediowemu podejściu do tematu ale tutaj twórcy tak bardzo chcą nas rozśmieszyć że zaraz np. po dość emocjonalnym końcu serwują mało interesującą dowcipną scenę (dowcip też nie jest taki wybitny) tak jakby nie mogli wytrzymać że przez pięć sekund nie będzie heheszkowania. Są też dowcipy które po prostu rozegrano źle. Np. Drax. Wiemy że jest z innej planety i co innego uznaje za fajne, ładne, warte powiedzenia itp. To dobry dowcip ale do pewnego momentu. Kiedy Drax po raz piąty czy szósty mówi jednej z bohaterek że jest obrzydliwa i nieatrakcyjna to dowcip zmienia się z Drax myśli inaczej o świecie na Zobaczcie jaki zabawny jest Drax który może mówić kobiecie że jest paskudna. Pierwszy dowcip jest fajnym spojrzeniem na interakcje pomiędzy bohaterami z różnych kultur, drugi –w sumie nie jest śmieszny i jest w nim coś niepokojąco ziemskiego. Podobnie jest w tym filmie dwa razy użyty ten sam zabieg w którym walka odbywa się w tle a my obserwujemy ją z boku – z perspektywy osób nie zainteresowanych czy zajmujących się czym innym. Raz w filmie to jest zabawne, dwa razy – człowiek zaczyna się zastanawiać czy budżet nie stykał i dlatego nie pokazują planu bitwy.
Zwierz ma też problem z tym, że film nie do końca wie co zrobić ze wszystkimi postaciami. Drax ma być śmieszny bo jest inny, ale film nie ma dla niego żadnej historii (w pierwszej odsłonie przynajmniej miał jakąś zemstę). Gamora też nie jest twórcom jakoś bardzo potrzebna. Jej sceny z Nebulą są niestety napisane jak fragmenty słabego filmu obyczajowego. Poza tym Gamora nie ma żadnych większych zadań. Gdyby ją wykreślić z filmu można by tego nawet nie zauważyć. Rocket, jak zwykle doskonale grany przez Bradley’a Coopera jest z kolei postacią która dostaje początek i koniec jakiegoś emocjonalnego wątku ale nie dostaje środka. Ogólnie to jest trochę irytujące bo film sugeruje nam że dążymy do jakiejś konfrontacji ale nigdy się na nią nie decyduje. Zresztą Zwierz przyzna ma problem z tym jak film pokazuje Rocketa i małego Groota. Zwierz spodziewałby się fajnego odwrócenia ról z jedynki. A tymczasem mały Groot to „dziecko” całej załogi zaś Rocket nie zajmuje się czy nie dba o niego bardziej niż inni, choć to mógłby być taki ładny wątek. Na koniec zostaje nam Peter Quill który w końcu poznaje prawdę o swoim pochodzeniu i… dostajemy tą samą puentę co pierwszego filmu czyli, że liczy się rodzina wybrana. I w sumie tyle bo cała końcowa konfrontacja o tyle nie ma za bardzo emocjonalnego wydźwięku, że jak to ostatnio bywa w filmach Marvela – przeciwnik bohaterów jest nam na tyle słabo znany i ma tak ogólne motywacje że trudno poczuć jakąś prawdziwą niechęć czy grozę.
Przy czym jeśli się dobrze bawiliście na seansie to w sumie nie powinno to nikogo dziwić. To taki leciutki film, na którym śmiejemy się bo sala się śmieje. Ale jak się wychodzi z kina to już się połowy nie pamięta. Bo nie ma tu prawdziwych emocji, wiadomo że wszystko się dobrze skończy i nawet obrona galaktyki jest tutaj taka w trzecim planie. Na pierwszym planie jest ścieżka dźwiękowa i żart – a to z małego Groota, albo z kultury popularnej lat 80 albo z tego, że kosmici są kosmitami. Gdzieś po drodze film staje się tak świadomy siebie, tak przypominający widzom, że to tylko śmieszny film, że nie sposób się zaangażować. A naprawdę bez zaangażowania wychodzi raczej zbiór gagów, który jest śmieszny ale jakby go nie było nikt by nie zbiedniał. Ogólnie to jest taki film, że można go pociąć w dwuminutowe fragmenty i wrzucać na YT jako śmieszne krótkometrażówki ze świata Strażników Galaktyki. No i to jednak na dłuższą metę jest za mało. Ostatecznie dostajemy w filmach sceny, które – jeśli się nad tym zastanowić powinny nas poruszyć (jest scena w której ginie całe mnóstwo postaci) ale nie rusza bo film tak długo do nas mrugał, że teraz widzimy tylko jak bohaterowie fajnie idą przed siebie w rytm muzyki. Dla fajnej sceny poświęcono jakiekolwiek emocje. Film jest fajny bo został nakręcony żeby był fajny. To nie jest w najmniejszym stopniu organiczne, tylko bardzo dokładnie zaplanowane. Ta by hasła, sceny i motywy dobrze wyglądały w statusach, memach i na koszulkach.
Aktorsko film jest poprawny. Albo inaczej – ponieważ nikt nie ma nic naprawdę ważnego do zagrania to trudno znaleźć scenę w której cokolwiek można byłoby zaprezentować. Chris Pratt gra jak zawsze – ma być sympatyczny i trochę niepoważny, chyba że spojrzy tym swym błękitem ócz to wtedy jest uwodzicielski. Do tego jest w filmie absolutnie obowiązkowa scena w której bohater zmienia jedną koszulkę na drugą, bo jak się Chris namęczył na siłowni to trzeba nam to koniecznie pokazać. Zoe Saldana głównie patrzy zaniepokojonym wzrokiem ale to i tak lepiej niż Karen Gillan, której Nebula jest chyba najnudniejszą postacią w galaktyce. Ma olbrzymi potencjał ale jakoś scenarzyści nie umieją jej pisać. W sumie najlepiej sprawują się Michael Rooker jako Youndu (choć postać ta ma zupełnie inny charakter niż w pierwszej części) i Bradley Cooper jako Rocket. No i nie można zapomnieć o tym że w filmie jest Kurt Russel którego na potrzeby kilku scen odmłodzono. Zwierz ma wrażenie, że ktoś w studio Disneya nauczył się odmładzać aktorów i teraz wciska się sceny z odmłodzonymi cyfrowo aktorami do wszystkich filmów Disneya (jak zapowiada zwiastun w nowych Piratach też takie dostaniemy). Jakaś nowa mania.
Strażnicy Galaktyki 2 przypomnieli zwierzowi jak bardzo Marvel Cinematic Universe stało się takim produktem który potrafi wyeksploatować do cna wszelkie nawet odrobinę bardziej kreatywne rozwiązania. Głównym celem MCU jest teraz przyciągnąć widzów do kina, zasypać ich gadżetami i zostawić z jedną czy drugą dobrą kwestią. To czy uda się przy okazji nakręcić dobry film wydaje się nawet nie drugorzędne ale trochę przypadkowe. Ostatecznie skoro od tylu lat chodzimy na dokładnie ten sam film w różnych odsłonach to taki pomysł musi działać. I tak filmy stają się z odsłony na odsłonę coraz bardziej jednorazowe. W czasie seansu ich oglądanie nie boli ale kiedy próbuje się potem do nich wrócić nagle człowiek przysypia w środku. Nie są ani dobre, ani złe. W większość przypadków zaskakująco nijakie. Być może dlatego, że za dużo w nich odliczania do kolejnej fazy, dokładania cegiełek do większego projektu. A może dlatego, że za bardzo krojone są pod oczekiwania widza. I jak się raz sprzedało film z fajną ścieżką dźwiękową to teraz ta ścieżka dźwiękowa robi się ważniejsza od filmu. Niby jest śmiesznie na seansie ale to wszystko jest jakieś smutne. Strasznie wykalkulowane. Taki produkt filmowy a nie film.
Zwierz wie, że się koszmarnie powtarza ale zawsze kiedy mówi o filmach które go najbardziej zawodzą mówi o tych które nie pozostawiają po sobie nic wielkiego. Ani złości, ani radości, ani podniecenia, ani irytacji. I tak zwierz ma z nowymi Strażnikami. Gdyby jutro ktoś skasował wszystkie kopie to… nic by się nie stało. To taki film, który ktoś nakręcił więc jest ale gdyby go nie było…nawet samo MCU nie za bardzo by się zmieniło. Zwierz nie cierpi takich produkcji. Z jakiegoś powodu nawet złe filmy irytują go mniej niż nijakie. I być może dlatego, zwierzowi jest trochę wszystko jedno co inni myślą o Strażnikach. Jeśli się komuś podoba – zwierza to nie boli, ktoś film hejtuje – spoko. Taki zupełny brak emocji. I to jest moi drodzy największa wina Strażników. Tak długo się śmiali aż nie zostało nic.
Ps: Przy wszystkich swoich narzekaniach zwierz na Thora pójdzie i ma nadzieję, że znajdzie tam odrobinki motywacji i konfliktów które tak ładnie zakreślono w pierwszej części.