Tą historię znamy zanim się na dobre rozkręci. Ostatecznie nie raz się z nią spotkaliśmy. Ktoś ma ambicję i zdolności, wspina się na szczyt, niemal sięga gwiazd, a potem jak to w tego opowieściach bywa – zostaje tylko droga w dół. Nie tak ulokowane uczucia, narkotyki, pieniądze, talent, który też ma swoje ograniczenia. Na koniec już tylko puenta, z pytaniem – czy wiedział ten kto szedł na szczyt czego sobie życzył, może jakaś moralna przestroga. Uważaj by nie imprezować za dużo, nie wciągać kokainy w dni powszednie i odrzucać znajomych. Ostatecznie zostaniesz sam, i stracisz wszystko. Skoro więc schemat jest znany a zakończenie zapisane przed pierwszą sceną pozostaje pytanie – czy serial „Halston” jest coś z tej przypowieści o wzlocie i upadku wyciągnąć cokolwiek więcej?
Od razu przyjdzie mi napisać – nie wiem. Początkowo miałam wrażenie, że twórcy mają całkiem niezłe pojęcie – jak opowiedzieć to samo ale trochę inaczej. Halston jest arogancki od samego początku, pewny siebie aż do granic, czarujący i odrzucający po równo. Chce wszystkiego ale jednocześnie – na własny zasadach, nie chce się tylko grzać w blasku sławy – chce wykorzystać sławę innych dla własnych celów. Jest w nim urok manipulatora, i ego rozkapryszonego dziecka. Pierwsze odcinki serialu (jest ich zaledwie pięć) mają niesamowitą energię. Ten w którym wszystko kręci się wokół pokazu w Wersalu, korzysta niemalże z farsowej struktury by ostatecznie – stworzyć taki poziom napięcia jakiego trudno się spodziewać po odcinku o pokazie mody. Nowy świat spotyka się ze starym w zrujnowanym pałacu i właśnie rozpoczyna się nowe rozdanie. Można nigdy nie słyszeć nazwiska Halstona czy nie wiedzieć kim jest Oscar de La Renta ale policzki same różowieją od napięcia.
Problem pojawia się później gdy tą początkową energię wspinania się na szczyt ma zastąpić najpierw moment bezwładu a potem upadek. I właśnie kiedy pojawia się historia upadku serial pokazuje jakąś swoją bezradność. Mam wrażenie, że być może zabrakło czasu (całość sprawia wrażenie bardziej szkicu do portretu niż odrobionej porządnie pracy) a może wciąż nie potrafimy wyrwać się z tego schematu Ikara który podleciał za blisko do słońca. Zresztą dopiero druga część serialu ujawnia problem z jego całością. Otóż w pewnym momencie – widać, że twórcy wyraźnie tracą zainteresowanie Halstonem jako projektantem mody – sporo miejsca poświęcają jego związkom, imprezom, czy orientacji seksualnej. Tymczasem widz musi raczej wierzyć na słowo twórcom kiedy powtarzają że Haslton jest wspaniały i genialny, że rewolucjonizuje modę dla kobiet. To jest problem nie tylko tej produkcji ale wielu biograficznych narracji – życie prywatne wydaje się twórcom ciekawsze od zawodowego. Stąd więcej miejsca poświęcą uczuciu samotności czy kłótniom z kochankiem niż refleksji nad zmianą kroju marynarki, czy spodni.
Przy czym owo życie prywatne, które serial też pokazuje nam wyrywkowo potraktowane jest w sposób dość sztampowy. Wiem, że wśród producentów był Ryan Murphy ale nawet gdybym tego nie wiedziała – rozpoznałabym ten schemat. To ten świat który z jednej strony wskazuje nam bardzo wyraźnie na znaczenie orientacji i tożsamości, z drugiej – zamyka ja w takich utartych filmowych i melodramatycznych ramach, że nic nam prawdziwego nie mówi. Halston w tym filmie ma kochanków, i jest otwarty w tym temacie, ale to świat zupełnie przezroczysty niemal pozbawiony społecznego kontekstu. Jedynym elementem który się tu pojawia się pod koniec AIDS (które w filmach tego typu jest też zupełnie wyjęte z jakichkolwiek kontekstów). Trochę na tej samej zasadzie potraktowana jest przemoc jakiej Halston miał zaznać w dzieciństwie. Sam wątek jest znany, ale tu te kilka scen wrzucone jest w narrację tak by tworzyć jakiś schemat interpretacyjny, który niby ma pogłębić nasze spojrzenie na postać a strasznie je spłaszcza. Sprawia, że zastanawiamy się – czy umiemy sobie opowiadać o twórcach w jakikolwiek inny sposób.
Jednocześnie przy wszystkich swoich niedostatkach – serial wygrywa obsadą. A właściwie Evanem McGregorem w centrum serialu. McGregor który jest aktorem doskonałym, ale nie zawsze chce mu się to pokazywać, zagrania dla siebie cały serial, wypełnia go swoim urokiem, pewnością siebie, i wrażliwością skrywaną tuż pod skórą. Widać jak doskonale się bawi mówiąc bardzo charakterystycznym akcentem w bardzo łatwo rozpoznawalny sposób. Widać, że rozumie każdy gest swojego bohatera, każdy dobór koloru, swetra czy każde spojrzenie w lustro. Twórcy serialu zrobili słusznie nie starając się zbyt postarzać aktora makijażem – dzięki temu dają McGregorowi szansę zagrać wszystkie te przemiany bohatera jakie zachodzą na przestrzeni lat. To rola doskonała wokół cały serial orbituje. Bez niej trudno by się „Halstona” oglądało, zwłaszcza, że poza wcześniejszymi uwagami – scenariusz ma mnóstwo bardzo papierowej ekspozycji – która wręcz szeleści w uchu. Ale wystarczy by McGregor tanecznym krokiem wszedł na ekran i rzucił bon mot o orchideach i już zapominamy wszystko co złe.
Ponieważ jest to produkcja przy której pracował Murphy to nikogo chyba nie zaskoczy, że postawiono tu przede wszystkim na poruszającą stronę wizualną. Choć w tym serialu o modzie jest moim zdaniem odrobinkę za mało mody (zwłaszcza w drugiej części) to jednak sporo jest tu kadrów przepięknych i ciekawie pomyślanych. Najciekawsza jest chyba gra kolorami – czernią, bielą i czerwienią. Te kolorystyczne znaki pojawiają się przez cały film – także w garderobie głównego bohatera. Można snuć domysły co sygnalizują nam tu twórcy – ja sama oglądając miałam wrażenie, że czerń pokazuje nam Halstona najbardziej kreatywnego – artystę, czerwień pojawia się tam gdzie zaczyna wygrywać żądza – czy to fizyczna czy żądza pieniądza, a biel pojawia się wtedy kiedy Halston jest ze sobą pogodzony, gdy pojawia się ten element spokoju, być może – jakieś ekwilibrium. Bo jest to też serial który chce odpowiedzieć na pytanie – czy można być artystą zarabiającym miliard dolarów. Szkoda tylko, że tak naprawdę dostajemy tylko kilka scen gdzie możemy poznać Halstona jako artystę (doskonała scena jest w ostatnim odcinku i wtedy robi się naprawdę ciekawie) – jakby ta część jego działalności interesuje twórców dużo mniej niż kwestie biznesowe, które prawdę powiedziawszy – chyba są mniej ciekawe (przynajmniej bez dobrego kontrapunktu).
Wydaje się też – że produkcja ma pewien problem z elementem absolutnie dla narracji kluczowym. Halston to tak naprawdę opowieść o budowaniu i stracie dobrego imienia. Projektant buduje markę w oparciu o pewną wizję, kim jest zarówno on jak i osoba która chodzi w jego projektach, a potem przeżywa jeden z największych – druzgocących kryzysów, gdy otwierając się na nowe możliwości – traci swoje dobre imię – dosłownie i w przenośni. Ta utrata reputacji zawodowej łączy się też z utratą reputacji prywatnej. Całość powinna wybrzmieć – pozostawiając widza ze świadomością, że owo imię – które tu zostaje przejęte, jest czymś więcej niż tylko marką – jest tym co budujemy wszyscy przez całe życie – tworząc jasne skojarzenia z tym kim jesteśmy, co reprezentujemy i jakie wartości wyznajemy. Serial trochę żongluje tym tematem ale nigdy nie potrafi go do końca przyszpilić. Szkoda bo to jest jeden z tych elementów który wydaje się w całej opowieści najciekawszy. Zwłaszcza w przypadku kogoś kto z własnego imienia zrobił markę. Co więcej – ten schemat się przyjął i dziś ta synergia jest coraz większa. To jest właśnie kwintesencja moich problemów z produkcją – niby porusza sporo ważnych kwestii ale jakby w żadnej nie ma nic specjalnie ciekawego do powiedzenia.
Nie można zarzucić serialowi, że źle się go ogląda. Wręcz przeciwnie kolejne odcinki i lata działalności projektanta lecą jak szalone, i nim się zdążymy przyzwyczaić, że nasz bohater dopiero rozwija skrzydła, już oglądamy jego upadek z ekskluzywnego atelier górującego nad miastem. Zresztą ta dynamika serialu jest jego plusem i minusem, bo trudniej nam poczuć – jak bardzo zmieniały się czasy, w których przyszło tworzyć autorowi, ile zmieniało się wokół niego, jak sama Ameryka przechodziła przemiany. Niekiedy możemy się poczuć zamknięci w tej wysokiej wieży – niemal pozbawieni kontekstu. I choć jasne, że to ma pewne znaczenie to jednak – moda jak mało co jest osadzona w kontekście swoich czasów, przemian, kultury, stylu życia i polityki. Wyjęcie Halstona z tego wszystkiego sprawia, że podejrzewam, iż wielu widzów po obejrzeniu
serialu nie umiałoby odpowiedzieć – dlaczego akurat ten projektant otworzył drzwi amerykańskiej modzie.
Czy więc jest ostatecznie ten mini serial czymś więcej niż przypowieścią o tym, że ten kto wspina się wysoko z wysoka spada? Trochę tak. Mam wrażenie, że w tej fascynującej historii czegoś zabrakło, jakiegoś elementu, który zuniwersalizowałby opowieść jednocześnie pozostając wiernym bardzo konkretnym realiom, w których projektant zbudował i stracił swoje dobre imię. Nie mniej – tak długo jak długo Evan McGregor jest na ekranie – tak długo serial oglądać warto. Bo jest to popis jednego człowieka. Choć w tym przypadku nie jest to Halston.