W Walentynki, porzucona na kilka godzin przez męża (cóż za pomysł, pracować w święto zakochanych) wybrałam się do kina na polski film melodramatyczno- erotyczny „Heaven in Hell”. I ponieważ uważam, że takie przeżycia nie powinny pozostać nie odnotowane, zapraszam was po okraszoną spoilerami podróż po marzeniach poniekąd erotycznych.
Poniższego tekstu nie należy traktować czysto recenzyjne bo autorka wyzłośliwa się dla odreagowania koszmarnie nudnego seansu
Historia opowiada o pewnej pani sędzi, która zapałała gorącym uczuciem do Włocha. Włoch jednak niczym ten Portugalczyk bezlitosny naciął dziewcząt jak róż w kraju sosny. Innymi słowy Włoch zanim zaczął sypiać z naszą bohaterką sypiał z jej córką. Z resztą w ogóle taki Włoch to jest zdecydowanie za dużo dla biednych mieszkańców kraju nad chłodnym Bałtykiem, bo w sumie jakimś uczucie pała do niego właściwie każda osoba w filmie. Co każe się zastanawiać czy aby na pewno powinniśmy im tu przyjeżdżać, bo Polki i Polacy nie są gotowi na tych śniady, jasnookich Włochów, co raz mrugną i wszyscy ich. Możemy sobie marzyć, w ramach jakiegoś wielkiego krajowego programu, zastępowania polskiego kochanka włoskim, ale ten system tego nie wytrzyma.
Zapewne zastanawiacie się jaki jest węzeł dramatyczny historii. Otóż, co należy poczytać za plus nikt nikogo nie porywa i nikt nikogo nie zmusza przemocą do stosunków różnych przeróżnych. Co prawda jest sugestia, że piękny Włoch pragnie uwieść panią sędzię co by mieć lepszy wyrok w sprawie, w której jest świadkiem, ale nikt się nad tym szczególnie nie pochyla. Któżby tak nie zrobił, kiedy jest się pięknym Włochem. Plus jak stwierdza jeden z pracowników sądu – gdyby to tylko takie problemy ludzie mieli, jak pukanie świadka po gabinetach to świat byłby prostszy. Węzeł dramatyczny jest więc węzłem rodzinnym. Córka bohaterki, już studentka, znieść nie może że jej matka prowadza się z młodszym. Co ciekawe, nie przychodzi jej do głowy przyjść i wprost rzec „Matko tego Włocha co ty pukasz, jam przed tobą pukała” – co by zakończyło dyskusję. Nie córka, wymyśla najróżniejsze sposoby by rozwalić ten związek. Co świadczy o tym, że rzeczywiście prawidłowo zapisano poziom ogarnięcia młodej dorosłej osoby, co za dużo kombinuje.
Jeśli chodzi o same sceny, to muszę wam powiedzieć, że twórcy uznali, że najlepiej podziałają duże zbliżenia, co sprawia, że przez połowę filmu grasz w grę „Jaki kawałek pięknego Włocha widzisz na ekranie”. Jednocześnie wszystko jest jakieś takie fragmentaryczne i rozproszone, także w pewnym momencie myśli uciekają. Gdy para oddaje się radosnym igraszkom na plaży człowiek myśli o tym, że piasek jak wiadomo wchodzi wszędzie. Gdy zakochani szukają najróżniejszych pozycji na łodzi, człowiek myśli, że „365 dni” przekonało ludzi, że seks na łodzi jest super, ale zapomniało dodać, że na środki Bałtyku to ci prędzej tyłek zmarznie. Ostateczny poziom pewnej refleksji osiągnęłam, gdy para uprawiała seks na wydmach, i jedyne o czym myślałam, to że wydmy to jednak teren chroniony i tam nie wolno z seksem, spacerem i w ogóle proszę zejść na plażę. Przy czym, żeby było jasne – kluczowy problemem tego filmu jest to, że tak bardzo między bohaterami nie ma chemii, że wszystkie te erotyczne wygibasy mają ten sam poziom ekscytacji co prezentacja środków bezpieczeństwa w samolocie.
Być może w filmie byłoby więcej emocji, ale twórcy trzymają się złotej zasady „Nie mówi, pokazuj”. Tak się jej trzymają, że w filmie właściwie nie ma dialogów, jest za to bardzo, bardzo wiele scen, gdzie bohaterowie gdzieś siedzą, idą, patrzą, leżą, nawet rozmawiają, ale muzyka zagłusza dialog. Moja ukochana scena w tym filmie to moment, kiedy bohaterka spotyka Włocha w kawiarni. Siadają obok siebie i tak na siebie patrzą, piją kawę nic nie mówią. Mija jedna minuta, druga, trzecia, człowiek zastanawia się czy to będzie polski erotyk, czy estoński film o sadzeniu ziemniaków. Przy czym te długie ujęcia czy sceny bez dialogów, są utrzymane często w konwencji mało oryginalnego teledysku. Oznacza, to że przez pół filmu człowiek czuje się jak w bardzo długiej reklamie sprzętu AGD albo kawy – gdzie ludzie robią jakieś rzeczy a pod koniec się dowiadujesz, że ta miłość jest możliwa, bo mają nową mikrofalówkę.
Zgodnie z zasadą wszystkich erotyków po „50 twarzach Greya”, sceny kręcone we wnętrzach (w tym przypadku olbrzymiego domu bohaterki) przypominają nieco katalog sklepu meblowego – znaczy, widać, że w tych domach nikt nie mieszka, ale przy trzeciej scenie na narożniku zaczynasz się zastanawiać czy może ktoś nie powinien w rogu ekranu napisać co to za narożnik bo jest o w scenach najciekawszy. Przy czym trzeba tu przyznać, mam wrażenie, że to jeden z filmów bez product placement, co należy mu poczytać na plus. Jednocześnie – jest to film niezwykle reklamujący posady sędziowskie, bo z pensji ma się olbrzymi dom z podziemnym garażem, wielkimi przestrzeniami, a do tego jeszcze łódź i całe mnóstwo czasu by pukać się z pięknym Włochem na każdej możliwej przestrzeni. Nie ukrywam – z całego erotyku zaczęłam czuć najbardziej pociąg do zawodów prawniczych.
A skoro przy prawie jesteśmy to jako mieszkanka Warszawy odczuwałam przedziwne pomieszanie przestrzeni. Otóż bohaterka pracuje w budynku sądu, który znam – jest w samym centrum Warszawy. Na kawę chodzi do kawiarni, która jest naprzeciwko (pozasłaniali wszystkie napisy, ale ja wiem, że to lokalne Nero). Po czym z tych warszawskich przestrzeni teleportuje się na Hel, gdzie rozgrywa się akcja filmu. Jak rozumiem – twórcy sugerują nam, że to jakiś Gdański czy Gdyński sąd. No ale przecie ja widzę, że Warszawa. Oczywiście to nie jest wielka pomyłka i coś co się często zdarza, ale przez pół filmu miałam takie WTF. Na przykład bohaterka jedzie poskakać ze spadochronem (niespodzianka – tam Włoch!) i ląduje nad morzem. No nieźle musiało powiać jak z Warszawy doleciała na Hel. Dopiero po czasie się zorientowałam, że ten sąd z Warszawy to jednak nie gra stolicy. Ale był to jedyny moment emocjonalnej konfuzji.
Inna sprawa, że można się długo śmiać z polskiej słabości do pięknych Włochów, ale film ma też przedziwny przekaz. Oto w jedynym dłuższym monologu córka wydziera się na matkę, jaka ta była koszmarna, bo załamała się po śmierci ojca i jakże to tak, że przecież to córka powinna być otoczona opieką przez matkę, a nie matka wymagać, żeby córka się nią opiekowała. To poważny niejednoznaczny wątek, bo oczywiście, córka ma prawo mieć pretensje, ale też nie jest tak, że załamanie psychiczne nie dotyka kobiet, które są matkami. Film ma jednak gdzieś niuanse, skoroś nie była dobrą matką to nie ma co rozmawiać o Włochu czy miłości trzeba się zająć dorosłą córką. Matka musi przeprosić i zrozumieć, że popełniła straszny błąd. Przyznam, że poczułam pod koniec tego dzieła jakiś niesmak. Okazuje się bowiem, jak zwykle w polskich produkcjach, że kobieta może i pożądliwe obejmować pośladki młodszych Włochów, póki nie przyjdzie ktoś i nie przypomni, że tere fere, matką jesteś. A jako matka nie możesz najwyraźniej się załamać, przechodzić żałoby, dostać depresji. Włocha trzeba oddalić, córkę (która moim zdaniem powinna iść na terapię, bo nawet przy pretensjach jej zachowanie jest dość niepokojące) utulić i nic zostać samej. Taki twój los kobieto. Co prawda trochę jest pod koniec melancholii, ale nigdzie nie pojawia się, żadna sugestia, że być może bohaterka w sumie do załamania nerwowego miała prawo. Jakieś przypomnienie, że pretensje córki nie są zupełnie zawsze uzasadnione – że jednak nie jest tak, że matki po urodzeniu dzieci tracą zupełnie osobowość.
Ostatecznie miałam wrażenie, że pod względem dialogów i komplikacji treści, to całość składa się w takie „Trudne Sprawy Hel edition”. Bo w sumie to mniej więcej historyjka na pół godziny do czterdziestu minut. Tyle samo jest też w filmie dialogów, więc jak dorzucimy jeszcze trochę gimnastyki akrobatycznej na piasku, z włoskimi pośladkami w roli głównej (nie wiem czemu zdaniem twórców pokazanie nam męskich pośladków miałoby być jakimś elementem niezwykle przełamującym tabu. Poślad jak poślad, każdy ma) to wychodzi godzinka filmu. Reszta to bardzo długie ujęcia tudzież takie ujęcia, które są rozproszone, prześwietlone i człowiek w ogóle się zastanawia czy nie jest w filmie J. J. Abramsa, bo serio tylko brakuje statku kosmicznego czy potwora w tle. W każdym razie nie powiem, że odradzam, przez cały seans ktoś energiczne pociągał nosem, więc może to był przejaw wzruszenia (A może jak zasugerowała moja znajoma – kokaina by nie usnąć). Ja tam kilka razy ziewnęłam, pomyślałam jakim piekłem na ziemi jest polska, skoro Włoch to zawsze produkt eksportowy, a potem poszłam do domu, do swojego prywatnego Polaka, z którym wolno mi zamienić więcej niż dwa zdania co niezwykle sobie cenię.
Jeśli zaś rząd Włoch prowadzi jakiś zakrojony na całą Polskę program implementacji przystojnego Włocha w każdym śnie erotycznym obywateli naszego kraju, to powinniśmy się tym zainteresować. Wygląda bowiem na to, że niedługo polska kinematografia erotyczna będzie zasiedlona wyłącznie przez przystojnych Włochów i gdzie wtedy miejsce dla przystojnych Polaków? Ja bym chciała powiedzieć, że w tym filmie Fabijański gra faceta, który świadomie nie chce zaangażować się w bliskie stosunki z młodą dziewczyną. Co prowadzi nas do wniosku, że cały film sugeruje wymianę mężczyzny polskiego na włoskiego. Ktoś się powinien tym zainteresować aż będzie za późno i zapotrzebowanie na pięknych Włochów przerośnie nasze możliwości. Serio, na pewno mamy jakiś instytut obrony kraju, który mógłby wystosować stosowny list do stosowanych organizacji. Bo jesteśmy na skraju międzynarodowego kryzysu erotycznego.