Widzieliśmy już w filmach i serialach niejeden koniec związku, rozwód czy spór o opiekę nad dzieckiem. Im więcej małżeństw rozpada się w społeczeństwie tym częściej twórcy obok romantycznej wizji „i żyli długo i szczęśliwie” sięgają po opowieść co dzieje się kiedy nie ma dobrego końca albo kiedy ślub nie oznacza „na zawsze”. Pod tym względem „Historia małżeńska” nie powinna być wydarzeniem. Nie jest to pierwszy ani ostatni film o rozwodzie. A jednak jest w tej stosunkowo prostej fabule coś takiego, że nie mam wątpliwości, że to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy film jaki widziałam w odchodzącym roku.
„Historia małżeńska” opowiada nam o rozpadzie związku Charliego i Nicole. Mieszkające w Nowym Jorku małżeństwa, twórców. On jest młodym zdolnym reżyserem awangardowym, który właśnie stoi na progu wielkiego przełomu w swojej karierze. Jego sztuka ma trafić na Broadway a on sam dostaje wysoki grant, przyznawany tylko wybitnym twórcom. Ona, była kiedyś popularną aktorką filmów młodzieżowych, ale po ślubie zamieszkała z mężem w Nowym Jorku stając się jedną z aktorek w prowadzonej przez niego trupie teatralnej. Oboje mają ośmioletniego synka Henry’ego. Historię obserwujemy w chwili, kiedy jasne jest, że związek nie jest do uratowania. Mediacje nie pomogą, czas na rozwód. Nicole jedzie do Los Angeles, zabierając Henry’go, czeka tam na nią rodzina, ale też spora szansa na nowe otwarcie w karierze – kręci pilot serialu telewizyjnego, pierwszą od lat rzecz w swojej pracy którą robi samodzielnie, bez męża.
Początkowo wydaje się, że bohaterowie, mimo rozstania będą pozostawać w bardzo przyjacielskich stosunkach. Wydaje się, że wszystko da się załatwić, że właściwie nie ma po co angażować w sprawę prawników, i prowadzić długich i rujnujących finanse spraw rozwodowych. Powoli jednak do tego porozumienia wchodzi świat pretensji, racji i prawniczych zabiegów. Oglądanie filmu bywa bolesne, bo obserwujemy jak z każdą kolejną konfrontacją małżonkowie coraz bardziej się od siebie oddalają, jak wynajęci przez nich prawnicy, powoli zmieniają obraz ich małżeństwa. Jak wychodzą na wierzch wszystkie pretensje i resentymenty, ale także – brak porozumienia. Tym co reżyser a zarazem scenarzysta Noah Baumbach robi w filmie doskonale, to utrzymywanie równowagi pomiędzy racjami coraz bardziej zgorzkniałych małżonków. Niekiedy wydaje się że racje ma Nicole wyrzucająca mężowi, że nigdy przez chwilę nie zwrócił uwagę na jej prośby by pomieszkać przez pewien czas w Los Angeles, w innych wydaje się nam, że to nie możliwe by Charlie mógł się przenieść gdziekolwiek indziej skoro jego kariera jest związana z jedyną liczącą się w kraju nowojorską sceną teatralną.
Jednocześnie film wciąż powraca do kwestii tego jak spór pomiędzy rodzicami wpływa na Henry’ego, jak wzajemna próba udowodnienia sobie czegoś, robi z dwójki dobrych rodziców (choć każde na swój sposób), dwójkę rodziców w dużym stopniu toksycznych. Nie ma tu prostego szantażu emocjonalnego, raczej pokazanie sytuacji, w której człowiek zdaje sobie w pełni sprawę z tego, że rozwód dla obu stron oznacza odpowiedzenie sobie na pytanie co jest naprawdę ważne. Rozwód pokazany jest tu zresztą nie jako zjawisko banalne, które się po prostu ludziom zdarza, ale jako zjawisko zaburzające wszelkie sfery życia. Obserwowanie procedury rozwodowej, czy to od strony prawnej czy prywatnej staje się po prostu bolesne. To film, który przywraca rozwodowi całą grozę – nie tylko dlatego, że wygasa jakieś uczucie, ale dlatego, że wymaga to przedefiniowania całego życia i tego kim się jest i czego się chce. Jednocześnie to produkcja, która potrafi obok scen w sposób naturalnie emocjonalny – jak kłótnia małżonków, dorzucić mrożącą krew w żyłach scenę odwiedzin pani obserwującej zachowanie rodziców z dziećmi. W tej scenie nic się nie dzieje, ale zdajemy sobie sprawę, gdzie zaprowadził bohaterów ten rozwód. Do miejsca, w którym nikt nie chce się nigdy znaleźć.
Sporo jest w tej produkcji scen perełek. Ja ta blisko końca w której Adam Driver śpiewa piosenkę z musicalu „Company” Stevena Sondheima i jest w tej piosence dosłownie wszystko co powoli wymyka się z palców przez cały film, to poczucie, że potrzebny jest nam ktoś obok. Albo zupełnie, zupełnie ostatnia scena filmu, gdzie nagle pojawia się gest pełen czułości, który w całym tym ponurym świecie zostawia nas z jakaś nadzieją, choć sami nie wiemy do końca na co. Albo scena z kłótni, w której bohaterowie mówią sobie rzeczy niesamowicie koszmarne, których dwie osoby nigdy nie powinny sobie mówić, ale mówią tylko wtedy, kiedy to jeszcze cokolwiek znaczy. Albo scena początkowa, gdzie widzimy od czego nasza para powoli odchodzi, co utraci, ale jednocześnie – czego nie umie potem już sformułować. Kiedy słowa, które padają na samym początku wracają pod koniec, to płacze nie tylko Adam Driver, ale cała sala, albo przedział, jeśli oglądacie to nie daj boże w pociągu.
Jak każda mała produkcja ta też opiera się na grze aktorskiej. Scarlett Johansson, wraca do pewnego schematu ról, w których się sprawdza – grania kobiety, która nie wie jeszcze do końca czego chce, ale powoli zaczyna rozumieć czego naprawdę nie chce. Jest w tej roli, sporo niełatwych scen do zagrania, bo niekoniecznie jest to postać, z którą człowiek się w sposób oczywisty od razu zgodzi. Do pewnego stopnia może się nawet wydawać, że jest w Johansson jakiś element czarnego charakteru, bo początkowo niekoniecznie chcemy wierzyć w jej narrację o związku. Nie jestem negatywnie nastawiona do Scarlett Johansson, jak część moich znajomych, ale zgadzam się, że jej sposób gry nie zawsze współgra z rolami, które wybiera. Tu jednak jej sposób grania, doskonale pasuje do postaci. Uwielbiam scenę w gabinecie jej prawniczki (cudowna drugoplanowa rola Laury Dern, niewielka, ale – cudownie udało jej się stworzyć postać prawniczki, której uśmiechu naprawdę należy się bać) w której opowiada o swoim małżeństwie, płacze i je ciastko. Mało kto je tak naturalnie ciastko na ekranie.
Ale jednocześnie im dłużej oglądamy film tym bardziej widzimy, że więcej tu uświadamiania sobie swoich motywacji, niż jakiejś prostej konfabulacji. Jednak swoistą gwiazdą tego filmu, który nikogo nie chce bardziej wyróżniać, jest moim zdaniem Adam Driver. W jakiś tekście znalazłam zdanie, że Driver jest najdoskonalszym „krzyczącym aktorem” swojego pokolenia. Rzeczywiście to jak pokazuje na ekranie emocje jest doskonałe, bo jest jednocześnie fascynujące i nieprzyjemne. Ale rola Drivera wymaga też dużo większej skali – Driver to aktor specyficzny, potrafi jednocześnie narzucać swoją obecność, imponować swoją fizycznością (nie chodzi nawet że jest wysoki, ale sprawia wrażenie jakby jego sylwetka była kreślona jakimiś grubszymi, bardziej odważnymi liniami niż innych osób), ale potem jest w nim łagodność, sentymentalność, delikatność. Kiedy leży na podłodze, pokonany przez okoliczności, kiedy płacze nad tekstem napisanym przez byłą żonę, kiedy w końcu śpiewa (wierzę, że dla tej sceny w ogóle powstała kinematografia, żeby nas do tej perfekcji doprowadzić). O tej niejednoznaczności talentu Drivera, który pokazuje na ekranie bardzo wiele obliczy męskości już na blogu pisałam. To jest ciekawe, bo do pewnego stopnia „Historia małżeńska” porusza to jak inaczej na swoje życie i cele patrzy kobieta i mężczyzna. Jak bardzo pewna narzucona męska perspektywa patrzenia na wspólne małżeństwo prowadzi do niechęci czy resentymentu. Ale to wszystko udaje się rozegrać bez odwoływania się do takiej oczywistej postaci toksycznego mężczyzny widzącego tylko swoja karierę. Mimo, że Charlie do pewnego stopnia jest takim mężczyzną.
„Historia małżeńska” to jeden z tych cudownych filmów, który znajduje swoją siłę nie tyle w samych wydarzeniach co w charakterach postaci, ich wadach, i nieumiejętności przyjęcia cudzego punktu widzenia. Jednocześnie to ciekawy film, który powstrzymuje się przed prostym wskazywaniem winnych. Nie wini Nicole, nie wini Charliego, co ciekawe, nie wini też samego systemu. W niewielkiej (ale doskonałej roli) Alan Alda, przypomina, że ten system, z którym mierzą się bohaterowie powstał nie dla nich, ale dla tej kobiety, którą facet chce zostawić z dzieckiem i nigdy się nie odezwać. Zresztą w ogóle, skoro jesteśmy przy Alanie Aldzie – to jest w tym filmie taki cudowny głos rozsądku, człowiek który przez to wszystko przeszedł i wie doskonale, że musi boleć, ale nie należy sypać soli na rany. Nic w tej sytuacji nie jest dobre ani złe, są ludzie, którzy nie mogą się dogadać, jest dziecko, które poniesie koszty tego rozstania, i uczucie, którego brak sprawia, że to co kiedyś przychodziło łatwo jest właściwie nieosiągalne. Co więcej nie chodzi o to, że bohaterom już nie zależy. Wciąż im zależy, dlatego, jednocześnie się ranią i chcieliby załatwić to jak najszybciej.
Noah Baumbach sam przeszedł rozwód i był dzieckiem rodziców, którzy się rozwiedli. Być może dlatego w filmie tak mocno wybrzmiewają wszystkie strony. To nie jest film o tym, że rozwód jest zły, czy że ludzie są źli. To nie jest moralna przypowiastka o tym, że najważniejsze są dzieci. To jest film, który pokazuje jak rozdzierającym życie zjawiskiem jest rozwód. I jak wiele niszczy. I że można coś ocalić coś z niego wynieść, może jeszcze coś zbudować, ale skoro do niego doszło, to coś się już straciło. I trzeba się z tym pogodzić, nawet jeśli to bardzo boli. Baumbach zostawia nam trochę nadziei. Że po tym całym huraganie może być chwila spokoju, kiedy znów można zacząć budować nowe relacje. Zupełnie inne, które jednak mogą być dobre, a nawet w jakimś stopniu czułe. I to w sumie też jakoś rozdziela serce – bo po pierwsze – doskonale wiemy, że to wcale się często nie zdarza, a po drugie jest coś smutnego w tej świadomości, że z czasem wszystkie uczucia się zmieniają. Nawet te które miały być na zawsze. I że mogłyby trwać dłużej, gdyby ludzie umieli się lepiej porozumieć. Ale nie umieją, bo są, cóż za niespodzianka tylko ludźmi.
Dawno nie widziałam filmu, przy którym miałabym tak mocne wrażenie, że zamyka jakieś ludzkie przeżycie, które przekracza granice opowiedzianej historii. Nie chodzi przecież tylko o rozwód w Stanach, nie chodzi tylko o podział opieki nad dzieckiem. Chodzi o to koszmarne uczcie, kiedy kończy się związek i kończy się uczucie. I pojawia się konieczność zaczynania od nowa. Albo uświadomienia sobie, że jest się samotnym. A przecież to już nie to samo, co być z kimś. I dlatego uważam, że to taki doskonały film. Bo udaje się w tych scenach z życia rozpadającego się małżeństwa wyłuskać coś co dotyka uczuć trudno uchwytnych, ale natychmiast rozpoznawalnych. I dla mnie to jest właśnie wielkie kino.
Ps: Jestem pod wrażeniem tego jak bardzo Netflix pod koniec roku prowadzi ofensywę filmową. Irlandczyk, Historia małżeńska, Dwóch papieży – jeśli traktować poważnie nominacje do Złotych Globów to wygląda na to, że kino zagościło na Netflixie na dobre. Czy należy się z tego cieszyć? Z jednej strony oglądanie Historii małżeńskiej w pociągu, było super, z drugiej – trochę szkoda, że takie produkcje mają ograniczoną dystrybucję kinową, bo jednak – to są nieco inne przeżycia.
Ps2: Koniecznie obejrzyjcie Home for Christmas, norweski serial romantyczno-świąteczny na Netflixie. Cudowna odtrutka na wszystkie przesłodzone filmy świąteczne. Trochę inny ale bardzo z sercem