Spędziłam wczoraj wieczór z kontynuacją „Seksu w Wielkim Mieście” – „I tak po prostu…”. Byłam bardzo ciekawa, jak po pierwszym sezonie, który zamieszał w życiu bohaterek twórcy poradzą sobie z opowiadaniem ich przygód. Zwłaszcza, że spośród czterech przyjaciółek na śmierć i życie tylko dwie z nich wciąż są w Nowym Jorku, co oznacza, że podstawowa dynamika serialu zupełnie się rozpada. I choć nowa produkcja ma być czymś zupełnie innym niż stary „Seks…” to jednak jedno nie dawało mi spokoju – dlaczego ci ludzie mnie tak zupełnie nie obchodzą…
Oświecenie przyszło po drugim odcinku. Zdałam sobie z niego sprawę dość przypadkowo, po prostu podsumowując sobie wydarzenia, z początku drugiego sezonu. Otóż… bohaterki zrobiły się zbyt zamożne. Jasne, nigdy nie były ubogie. Już sam fakt, że stać je było na mieszkanie w Nowym Jorku i to na Manhattanie, plasowało je wysoko w amerykańskim społeczeństwie. Nigdy nie był to serial o klasie średniej, zawsze mówiliśmy o osobach żyjących w finansowym komforcie. Z resztą na przestrzeni kolejnych sezonów „Seksu w wielkim Mieście” robiły się coraz bardziej zamożne. Carrie, która na początku serialu mogła mieć problem z tym jak zapłacić za nowe buty i bała się podwyżki czynszu, nie miała za co wykupić własnego mieszkania, potem nie miała już najmniejszych problemów by stroje od najdroższych projektantów traktować jak codzienne ubrania. Zamożność bohaterek rosła i rosła. Z klasy wyższej, stawały się powoli jednym procentem. Dom w Hamptons z marzeń stawał się czymś co mogłyby kupić, ale nigdy jakoś się nie zebrały.
Kiedy przyglądałam się jak bohaterki szykują się na Met Galę, zdałam sobie jednak sprawę, że przekroczyły pewien poziom. Pozom, przy którym z tymi bohaterkami absolutnie nic mnie nie łączy, nawet odrobinę. Ktoś mógłby powiedzieć – ale przecież serial podkreśla, że nie wchodzą głównym wejściem dla celebrytów, więc zrozum to nie są jeszcze elity elit. Tylko, że są – bilet na Met Galę kosztuje 50 tysięcy dolarów, nawet jeśli siedzą przy czyimś stoliku to ten kosztuje 300 tys. Nawet jeśli część bohaterek idzie na zaproszenie to – 50 tys za stolik a i tak zaprasza się tylko kilkaset osób. No dobra powiecie – ale wciąż to bardziej kwestia znajomości niż zamożności. Pomijam, że zamożnych ludzi zwykle zna się po wejściu do pewnego środowiska. Ale w pierwszym odcinku mamy scenę, w której bohaterka, dokumentalistka martwi się, że nie dostanie finansowania na swój film. Mąż, który chciałby, żeby poświęciła mu więcej czasu mówi „Wystawię ci czek”. Oczywiście zostaje spuszczony na drzewo, ale serio – sama wizja, że bohaterki mają partnerów czy partnerki, którzy mogliby sfinansować film z własnej kieszeni… o czym my mówimy.
Jednym z bardziej uziemionych wątków późnego „Seksu…” był wątek Mirandy, która nie miała zamożnego męża, udało jej się kupić dom na Brooklynie (co jednak serial pokazywał jako godzenie się na coś pośredniego, co biorąc pod uwagę cenę nieruchomości w Nowym Jorku zawsze mnie bawiło) i ogólnie – nie należała do tej najwyższej finansowej elity. Ale… ale Miranda nie jest już z mężem barmanem, tylko wyniosła się do Los Angeles, gdzie jej ukochana osoba, właśnie kręci pilot serialu, w którym postać ojca ma zagrać Tony Danza. Innymi słowy – nie dość, że jest w Los Angeles, to od razu zostaje wrzucona do świata show biznesu i ludzi, którzy pracują w telewizji (i dostają własne seriale). Jasne, jak wiemy – praca w telewizji nie zawsze wiąże się z wielkimi kokosami, ale wciąż – duży dom, praca w rozrywce, zero finansowych zmartwień. Tu z resztą muszę zrobić mały przerywnik na informacje, którą znalazłam, że twórcy pożyczyli do serialu ubrania warte 3 miliony dolarów. Słuchajcie przecież to jest kosmos. Wyobrażacie sobie, że do jednego serialu wypożyczono ciuchy warte więcej niż większość z nas zarobiłaby przez całe swoje życie. I to nie kupiono. Pożyczono. To jest zupełnie alternatywny wszechświat.
Nikt tu ani przez moment nie musi myśleć o pieniądzach ani też o jakichś nieco bardziej przyziemnych problemach. Dużym wątkiem drugiego odcinka w sezonie jest… przerażenie Charlotte, która odkrywa, że jej córka sprzedała firmie skupującej używane cichy od projektantów swoją sukienkę od Chanel. To koszmar dla Charlotte, która pociąga za wszystkie sznurki, by tylko tą sukienkę zdobyć, bo przecież to sukienka z pierwszego recitalu jej córki. Ale też – ponieważ to vintage Chanel. Serio przy całym komediowym wymiarze tego wątku – jak w 2023 roku mam się nie śmiać z wizji dorosłej kobiety, która nie jest w stanie przeżyć, że jej córka sprzedała sukienkę, żeby kupić sobie elektryczne pianino. To nawet nie jest zakorzenione w powidokach mojej rzeczywistości. Podobnie jak Carrie, która chyba – mimo, że od jakiegoś czasu pracuje w podcaście, zupełnie nie rozumie, że reklamowanie rzeczy przynosi pieniądze na jego funkcjonowanie. Serio, to z jaką pogardą Carrie odnosi się do treści reklamowych jest bardzo charakterystyczne dla ludzi, którzy po prostu nie muszą myśleć o pieniądzach. Jeśli nie podoba się jej jakaś współpraca – jasne może o tym powiedzieć (choć najwyraźniej jest zaskoczona tym co jej podcast promuje) ale serio to już jest ten poziom, na którym widać, że Carrie chyba zapomniała skąd się biorą pieniądze.
Chciałabym, żeby było jasne – nie oglądam wyłącznie seriali o ludziach, którzy zmagają się z życiem. Oczywiście, że z przyjemnością zaglądam czasem do świata zamożnych – oglądam sobie tych wszystkich Bridgertonów, Sukcesje, Białe Lotosy czy nawet te bardziej niepoważne produkcje. Zdaję sobie sprawę, że oglądanie zamożnych i dobrze sytuowanych jest pewną formą rozrywki. Co więc denerwuje mnie tak bardzo w „I tak po prostu…”. Po pierwsze – mam wrażenie, że twórcy serialu nie zauważyli, że to co opisują jako codzienność bohaterek jest życiem absolutnych elit. Tu trochę przypomina mi się tu „Singiel w Nowym Jorku” od tych samych twórców, który cierpiał na podobny problem. Pokazywał życie absolutnych elit, ale traktował je jako „codzienność nowojorczyków”. Druga sprawa – jest mi po prostu żal – lubiłam Carrie, która czasem przypominała, że pisanie nie jest najlepiej płatnym zawodem, Mirandę pnącą się po szczeblach kariery, Charlotte, która swoją niewinność łączyła z umiejętnością wyłapania nawet najbardziej ekscentrycznych artystów. Nie mówiąc już o tym jak dobrze dobrany zawód do osobowości miała Samantha.
Teraz nasze bohaterki są właściwie wyrwane ze świata pracy. Co prawda – te nowe, mają swoje zawody (reżyserka, agentka nieruchomości, profesorka) ale wciąż – pokazywane są przede wszystkim w tym społecznym wymiarze. A ten z kolei uświadamia nam w pełni, że mamy do czynienia z tym rzadkim rodzajem osób, które pracują, bo chcą a nie dlatego, że muszą. Wszystkie mieszkają w tych wielkich Nowojorskich apartamentach i właściwie – mają świat sam w sobie. Jasne, gdzieś tam bywa drobny dowcip na temat tego powszechnego uprzywilejowania bohaterów (kiedy córka Charlotte śpiewa o tym jak czuje się zamknięta w złotej klatce nikt nie traktuje jej skarg poważnie) ale poza tym – normalne życie rodzinne w dużym mieście. W ostatecznym rozrachunku jest to więc nieco nudne. Bohaterki wyrosły już co prawda z szukania miłości na każdym kroku (choć wątki romantyczne są) ale właściwie twórcy nie widzą dla nich nic ciekawego. To co często napędza ludzi – czyli chęć społecznego awansu, znalezienia sobie miejsca w świecie, finansowej stabilizacji – nie ma miejsca w tym świecie. Wszystkie potrzeby są spełnione, wszystko zostało załatwione, można co najwyżej opłakiwać sukienkę od Chanel i zadawać sobie pytanie – co się założy na Met Galę.
Nie uważam, że ten serial musiał iść w tą stronę. Mam poczucie, że gdyby twórcy byli nieco bliżej tego czym obecnie żyje społeczeństwo, może umieliby wyrwać bohaterki z tej złotej klatki. Znaleźć w tym nieco więcej komizmu, może skonfrontować je z czymkolwiek co jest nieco mniej ładne, wygładzone i pozbawione sensu. Może gdyby twórcy wykazali się odrobiną odwagi i wrzucili nasze bohaterki w cokolwiek co obecnie realnie dzieje się w Stanach – wyszłoby coś ciekawsze. Jasne, „Seks w Wielkim Mieście” zawsze był raczej apolityczny, ale nie był zupełnie głuchy społecznie. Pamiętam jakie wrażenie zrobił na mnie swego czasu odcinek, w którym bohaterki rozmawiały o aborcji, jak Carrie nie była w stanie uwierzyć, że Big chodzi do kościoła itp. Były tam elementy, które można było uznać przynajmniej za częściowo zakorzenione w obserwacji społecznej i tym czym ludzie żyją. Problem w co ubrać się na Met Galę, do tych kategorii nie należą.
Wiem, że ilekroć pisze się krytycznie o serialu, który wybiera jakąś konwencję, pojawiają się głosy, że tak musi być, bo przecież taka konwencja. Zauważę, że sam „Seks w Wielkim Mieście” przechodził kilka razy przemiany (do dziś rzewnie wspominam sezon pierwszy, w którym pojawiały się takie uogólnione refleksje nad związkami różnych pobocznych postaci) i nie był tym samym przez całą swoją emisję. Stąd też nie uważam, że „I tak po prostu…” jest skazane na to by krążyć wokół banalnych historyjek z życia elit. Nie mam też zarzutów wobec kogokolwiek kto ogląda seriale o zamożnych elitach. Jakby taki nasz społeczny duch, że wydaje się nam, że to jest życie na wyciągnięcie ręki. Przyglądamy się więc przez szybkę w nadziei, że to nas spotka. Nie będę odczyniać uroków i zmieniać całych mechanizmów społecznych – jestem gotowa się z nimi pogodzić.
Jednocześnie jednak porusza mnie jak Darren Star tworzy swoimi serialami uniwersum bez biedy, nawet bez klasy średniej. Jego produkcje łączy absolutna marginalizacja wszystkiego co nie pasuje – zarówno estetycznie jak i społecznie do klas najwyższych. To jest fascynujące, bo jest to niemalże jak oglądanie po raz kolejny „Dowton Abbey” ale tym razem scenarzysta i producent zamiast tworzyć ułagodzą wizję arystokracji przekonuje nas, że problemy najzamożniejszych są podobne naszym. Czy to jest zupełnie nie groźne? Z jednej strony – znajdzie się trochę argumentów, że nikt od tego nie umarł. Z drugiej – gdy kultura zaczyna opowiadać coraz bardziej o elitach czyniąc z nich najciekawszą grupę tym trudniej przekonać ludzi, że mówimy o wąskiej grupie ludzi, a ich narracja ani nie jest najpowszechniejsza, ani najważniejsza i niekoniecznie najciekawsza. Nawet jeśli seriale są wobec elit krytyczne – jak „Sukcesja” czy „Biały Lotos” wciąż stawia je w centrum. A to oznacza, że wciąż mamy tyle nieopowiedzianych historii. I to nawet nie z nizin społecznych, ale ze zwyklej klasy średniej z kredytem studenckim i ratą na dom.
Oczywiście, może się zdarzyć, że na przestrzeni kolejnych kilku odcinków scenarzyści coś zmienią, ale raczej nie podejrzewam – ten problem serial ma od pierwszego sezonu. Ja zaś oglądam w nadziei, że któregoś dnia przyjdzie do świata Carrie choć mała rewolucja. Żadne gilotyny – tylko jeden wysoki rachunek do opłacenia. Może wtedy przynajmniej na chwilę poczuje, że mam cokolwiek wspólnego z tym światem.
Na koniec przypominam – moje uwagi dotyczą budowania świata przedstawionego i bohaterek. Nie jest to post o tym, że nie można lubić serialu, czerpać z niego przyjemności czy czekać na następny odcinek. Nie ma we mnie żadnej niechęci do widzów czy wielbicieli produkcji. Niby to oczywiste, ale ocena dzieła nie jest oceną jego odbiorców. Zaznaczam to, bo wiem, że seriale oglądane dla przyjemności potrafią dawać wiele radości niezależnie od swojej jakości.