Kilka lat temu, w dniu, w którym umarł Terry Pratchett, wracałam z pracy do domu tramwajem. Wiadomość pojawiła się w mediach niewiele wcześniej i ludzie przekazywali ją sobie zarówno w mediach społecznościowych jak i po prostu do siebie dzwoniąc. Pamiętam, że w na Placu Zawiszy, w pustawym tramwaju, siedząca kilka siedzeń dalej ode mnie dziewczyna odebrała telefon. Pasażerów było niewielu, a głośność telefonu na tyle duża, że usłyszałam, jak ktoś przekazuje jej informacje. Dziewczyna zaczęła płakać. Obraz ten wbił mi się w pamięć, bo nigdy wcześniej w swoim życiu nie widziałam nikogo publicznie płaczącego po śmierci pisarza.
Post sponsorowany przez wydawnictwo Insignis
Ale Terry Pratchett był dla wielu osób kimś więcej niż pisarzem – stanowił połączenie mentora, ulubionego filozofa i tego jednego z nielicznych wujków, który jest naprawdę dowcipny. Jednocześnie – postać pisarza dla wielu czytelników zamknęła się w popularnych zdjęciach na których pisarz prezentował się w z brodą i w wielkim kapeluszu i na cudownie dowcipnych i zdystansowanych powiedzeniach, które zgrywał się ze światem jego książki. Choć Pratchett był dość powszechnie kochany, nie mam wrażenia by był powszechnie znany. Ktokolwiek chciałby zobaczyć autora w jego pełnym kształcie powinien przeczytać biografię Roba Wilkinsa „Terry Pratchett. Życie w przypisach”.
Wilkins nie jest zawodowym autorem biografii, który na życie pisarza spogląda z oddalonej perspektywy. Wręcz przeciwnie – pracując przez piętnaście lat jako sekretarz i asystent Pratchetta, Wilkins, stał się niemalże członkiem jego rodziny. Książka w wielu miejscach czerpie z resztą z notatek jakie Pratchett podyktował do własnej autobiografii – czego Wilkins nie ukrywa, wręcz przeciwnie – przywołuje chętnie te wspomnienia czy uwagi, których nikt poza Pratchettem mieć nie mógł. Jednocześnie jest to opowieść człowieka, który – współpracując z pisarzem przez lata (zwłaszcza w ostatnich latach był odpowiedzialny za spisywanie i często porządkowanie jego tekstów) jest w stanie wyłuskać ze wcześniejszych doświadczeń i przeżyć autora momenty ważne – które odbiją się w jego twórczości. Bo nie ma wątpliwości, że nie jest to biografia oderwania od tego co Pratchett napisał. Wręcz przeciwnie – jeśli o przypisach mowa – życie wydaje się być tu długim przypisem do twórczości.
Jednocześnie – książka Wilkinsa jest porządną podróżą przez prywatne i zawodowe życie Pratchetta. Zwłaszcza jego droga zawodowa wydaje mi się ciekawa. Wiele osób pamięta, że Pratchett jako autor książek ze świata Dysku pojawił się w świadomości czytelników dość późno (co nie znaczy, że nie pisał i nie wydawał wcześniej), ale ta jego droga do zostanie pisarzem na pełny etat wydaje mi się ciekawa. Zwłaszcza, że Pratchett pochodzi jednak z rodziny robotniczej – nie idzie na prestiżowy uniwersytet, wybiera pracę dziennikarza zamiast dalsze kształcenie. Ta droga wydaje się szczególnie ważna, bo zwłaszcza w Wielkiej Brytanii (choć nie tylko) już od pewnego czasu wydaje się być zamknięta albo zdecydowanie zwężona. Wizja nieźle piszącego ucznia dostającego najpierw staż a potem pracę w lokalnej gazecie, wydaje się zapisem tego momentu w historii pracy dziennikarskiej, gdzie jeszcze istniały bardziej czeladnicze zasady. Z resztą czytając o doświadczeniach Pratchetta w redakcjach, zwłaszcza tej w której dorobił się nerwicy, nie mogłam się oprzeć wrażeniu, że akurat nerwowość pracy w mediach się nie zmienia i niepożądane sytuacje z jakimi miał styczność – wciąż są elementem dziennikarskiej „kultury pracy”. Wciąż jednak – śledząc karierę Pratchetta wyraźnie widzimy, że istnieje tylko jedna droga by zostać pisarzem – trzeba pisać i czytać.
Z resztą opis rozwoju czytelniczej pasji autora jest chyba jednym z tych, które czyta się najmilej. Od dziecka, które czytać nie lubiło, przez otwarcie się na świat lektury jedną książką („O czym szumią wierzby” – wcale się nie dziwię, że akurat przy tej książce młody Terry postanowił, że przeczyta wszystko), po fascynację fantastyką i SF (tu odpowiedzialny jest „Władca Pierścieni” – bez dziwienia) i zrozumienie, że jest miejsce na jego dowcip w kostiumie fantastycznym (po lekturze „Autostopem przez Galaktykę”). Opisy Terrego przesiadującego w antykwariatach czy niemal mieszkającego w lokalnej bibliotece, to odpowiedź na pytanie jak się wykuwa erudycyjnych, dowcipnych i niespożytych w swojej wyobraźni pisarzy. Prowadzi się ich do bibliotek i czeka aż wyjdą. To jest coś czego się nie da przeskoczyć, gdzie nie ma drogi na skróty. Czytając, sumiennie wymieniane w książce tytuły książek i czasopism, które pożerał młody Pratchett czułam jakby ktoś rzucał mi klucze do jego twórczości, wątki i nitki, które potem przewijały się przez cały Świat Dysku. Pod tym względem lektura biografii Pratchetta jest fantastyczną drogą przez kształtowanie się pisarza, który nie powstaje z dnia na dzień, który się wykuwa. Co z resztą dla wszystkich początkujących adeptów pisania powinno być ważną nauką. Można bardzo wcześnie debiutować (pierwsze opowiadanie opublikowane w wieku piętnastu lat), można mieć dobre recenzje pierwszej książki (słusznie „Dywan” to rzecz bardzo ciekawa), ale czasem to co naprawdę ma człowiek światu do powiedzenia musi się w nim uleżeć, podobnie jak umiejętność tego przekazania (dlatego, sam autor nieco się wstydził, że ludzie zaczynają przygodę ze „Światem Dysku” do „Kolorów Magii”).
Warto tu dodać, że choć autor biografii niewątpliwie darzy Pratchetta żywym ciepłym uczuciem, to nie maluje go jako człowieka pozbawionego wad. Wręcz przeciwnie – choć nie mamy wątpliwości co do głębokiej empatii Pratchetta, to jednak nie jawi się jako człowiek, zawsze ciepły, miły i uprzejmy. Miejscami może uchodzić za kogoś zbyt pewnego siebie, wręcz nieprzyjemnego, czasem – prowadzącego małe literackie przedsiębiorstwo. Jednocześnie – jak to typowe dla autorów, którzy niezwykle trafnie opisują pewne mechanizmy społeczne, sam wydaje się nieco wycofany, nie przez nieśmiałość (to zdecydowanie nie jego cecha) ale przez pewne zdystansowanie do rozentuzjazmowanego tłumu. Jest też pisarz do szpiku kości człowiekiem fandomu, kochającym konwenty (choć biorąc pod uwagę jego popularność zupełnie się nie dziwię) i unikającym dopisania zakończenia wątku w książce, przez ucieczkę w granie w „Elder Scrolls: Oblivion”. Jest więc jednocześnie bliski i zdystansowany. Ciepły, ale też niekiedy stanowczy czy nawet okrutny. Nie traktujący siebie zbyt poważnie i pilnujący swojej dumy. Bardzo ludzki – co moim zdaniem świadczy o dużym talencie autora książki – że nie postawił pomnika z brązu swojemu przyjacielowi i pracodawcy.
Ale nie jest tylko ta biografia opowieścią o długim dochodzeniu do literackiego sukcesu, czy o znajomościach, współpracach albo obecności w świecie fandomu (och jak cudownie się czyta te fragmenty ze spotkań fanowskich z lat sześćdziesiątych, gdzie ma się dziwne wrażenie, że na całym świecie wyglądały one tak samo), to także książka o odchodzeniu. W przeciwieństwie do odchodzenia wielu autorów, to które dotknęło Pratchetta, jest rozpisane na wiele lat. Od diagnozy szczególnego przypadku choroby Alzhaimera do momentu, kiedy zdrowie autora pogarsza się tak bardzo, że nie jest w stanie dalej pisać. Towarzyszem tego odchodzenia – coraz ważniejszym, zwłaszcza po tym gdy pisarz sam nie może korzystać już z klawiatury, jest właśnie Rob Wilkins. Powiem wam – czytanie tych ostatnich rozdziałów jest poruszające, także dlatego, że nie mamy tu tylko perspektywy biografa pisarza. Mamy przyjaciela, który powoli obserwuje jak ktoś dla niego kluczowy – ma coraz więcej złych dni, coraz trudniej przychodzą mu pewne rzeczy, jest coraz słabszy.
Jak napisał Neil Gaiman, w jednym ze swoich tekstów poświęconych Pratchettowi – było w nim dużo gniewu, te ostatnie rozdziały pokazują jak owo rozgniewanie na świat przeradza się w pisanie – pisanie na tempo, by wygrać z chorobą, z rozpadającym się wewnętrznie światem. Pratchett dyktuje swoje książki, a sam Wilkins pozwala sobie na refleksję, że może byłby one lepsze, gdyby pracowali nad nimi dłużej. Tylko nie mają czasu. Wilkins nie podważa tej konieczności pisania, przeskakiwania do kolejnych tytułów i projektów. A jednak, kiedy „Para w Ruch” dostaje niskie oceny jest mu autentycznie przykro. Widać w tych rozdziałach jak przechodzi z pozycji pracownika, do pozycji członka rodziny. Kogoś kto podejmuje ten zbiorowy trud by osoba chora czuła się lepiej, by mogła realizować swój cel. Są też te ostatnie rozdziały zapisem jakiejś kosmicznej niesprawiedliwości, w której komuś kto ma tyle do opowiedzenia tak bardzo kończy się czas.
Kiedy skończyłam książkę nie mogłam powstrzymać łez. Miałam wrażenie, jakby ktoś opowiedział mi tą historię dla morału, ale morału przecież w tym przedwczesnym odejściu nie ma. Wiele osób po odejściu Pratchetta cytowało fragment Kosiarza „Nikt nie jest ostatecznie martwy, dopóki nie uspokoją się zmarszczki, jakie wzbudził na powierzchni rzeczywistości – dopóki zegar przez niego nakręcony nie stanie, dopóki wino przez nią nastawione nie dokończy fermentacji, dopóki plon, jaki zasiał, nie zostanie zebrany.”. Rzekłabym, że tej listy można byłoby dodać punkt, że nikt nie jest do końca martwy, póki ludzie nie mogą powstrzymać łez na wieść o twojej śmierci, nie ważne, ile razy by już ją usłyszeli.
PS: Tytuł książki wziął się ponoć z życzenia samego Pratchetta, który miał wielką słabość do przypisów. W Wydaniu polskim przypisów jest niemal dwa razy więcej, bo oprócz tych poczynionych przez autora, mamy jeszcze – konieczne i bardzo słusznie dodane, objaśnienia literackich i popkulturowych nawiązań dodane przez tłumacza Piotra W. Cholewę. Jest więc wydanie polskie można powiedzieć – nawet lepsze niż angielskie. Ma bowiem więcej przypisów, co jest tego jednoznacznym dowodem. Myślę, że Sir Terry byłby tym absolutnie zachwycony.