?
Hej
Od pewnego czasu zwierz zaczął dostawać od swoich czytelników maile. Są to najczęściej te maile, które chce się czytać w chwilach depresji, zwątpienia i ogólnego smutku, ponieważ zawierają treści od miłych do bardzo miłych. Są też listy ekstremalnie miłe, choć zwierz wciąż czeka na oferty matrymonialne. Część korespondencji do zwierza wypełniają jednak zapytania – większość z nich świadczy o tym, że ufacie zwierzowi bardziej niż Google i zwracacie się do niego z popkulturalnymi pytaniami z gatunku tych wyszukiwawczych. Zwierz nigdy się za takie listy nie gniewa (jakże mógłby się gniewać) i jak już pisał traktuje je jako przejaw zaufania (a poza tym miło łechce to próżność zwierza gdy ludzie myślą, że wie prawie wszystko). Od czasu do czasu w skrzynce zwierza ląduje list inspirujący. Takim, w którym zadane pytanie nie znajduje prostej odpowiedzi, ale domaga się przemyśleń. Zazwyczaj zwierz stara się każdej osobie odpowiedzieć prywatnie, ale czasem pytanie jest za dobre a odpowiedź zbyt skomplikowana by cieszyć się ją mógł jedynie nadawca i odbiorca listu. Właśnie niedawno przyszedł do zwierza, jeden z takich listów zawierający pasjonujące w swojej prostocie pytanie. Dlaczego Piraci z Karaibów mimo olbrzymiego sukcesu komercyjnego jaki odnieśli, nie rozpoczęli żadnej nowej mody w kinematografii a właściwie dlaczego nie wskrzesili filmu morskiego czy pirackiego. Zwierz radośnie zasiadł do odpowiadania i zanim się zorientował wyszedł mu cały wpis.
Każdy kto widział Piratów z Karaibów mógł się spodziewać, że seria udanych filmów znajdzie mnóstwo naśladowców, tymczasem inaczej niż Jack Sparrow, Piraci biegli do sukcesu raczej samotnie.
Pytanie może wydawać się proste, ale tak naprawdę otwiera całą skrzynkę (a właściwie skrzynię, może nawet umrzyka skrzynię) problemów. Po pierwsze sama kwestia kulturalnych powrotów. Istnieje pewien rodzaj zjawisk popkulturalnych, o których raz na jakiś czas mówi się, że wracają. Najlepiej widać to w kinematografii, gdzie co chwila wieszczy się naprzemiennie powrót musicali i westernów, czasem dorzucając do tego powrót filmów szpiegowskich, ewentualnie klasycznych melodramatów. Problem polega na tym, że ów wielki powrót może oznaczać dwie rzeczy. Jedną – tak dzieje się w przypadku westernów – że nakręcono właśnie dobry western (częściej antywestern) ale jest to pojedyncza produkcja, która nie ma w sobie tyle siły by wskrzesić cały olbrzymi gatunek. O powrocie Westernu krzyczano wielokrotnie – zwłaszcza, przy okazji dobrych filmów takich jak Bez Przebaczenia czy niedawno True Grit, ale prawda jest taka, że raczej nie ma szans na powrót tego gatunku w pełnej chwale. Składa się na to wiele czynników – co raz trudniej odwołać się do pewnych klasycznych dla gatunków schematów (silni mężczyźni, słabe kobiety), co raz trudniej znaleźć bohaterom dopuszczalnych z dzisiejszego punktu widzenia przeciwników (przecież nie mogą to być rdzenni amerykanie). Ogłaszanie powrotu oznacza w takich przypadkach, albo myślenie życzeniowe, albo jest to zwyczajnie najprostszy chwyt marketingowy. Zresztą, jeśli odtrąbi się czegoś powrót, można zamiast recenzji, napisać pięć stron o tym, jak to western wraca do łask. Jest też nieco inny przypadek – ten widać jak na dłoni w przypadku musicali. Otóż wszyscy ciągle twierdzą, że musicale wracają. Problem polega na tym, że musicale nigdy tak naprawdę nie padły. Oczywiście nie odgrywają takiej roli, jak kilkadziesiąt lat temu, ale właściwie w każdej epoce, wśród filmów, które absolutnie trzeba zobaczyć, znajdzie się jakiś musical. Co więcej musicale nigdy nie spadły do roli filmów, których nikt nie chce oglądać, ewentualnie nagradzać (nie jest to dokładnie to samo). Musicale nigdy tak naprawdę nie odeszły, więc nie mają skąd wracać. Oczywiście, nie co roku nominuje się, tak jak w tym sezonie Nędzników, ale nie trzeba się bardzo wytężać by przypomnieć sobie, jak kilka lat temu nagradzano Chicago. Innymi słowy nie ma mowy o powrocie, co najwyżej o kręceniu mniejszej ilości wciąż znakomitych filmów.
Kapitan Jack Sparrow wskazuje, dający się przewidzieć kurs rozwoju kinematografii popularnej.
W przypadku Piratów z Karaibów mieliśmy do czynienia z przypadkiem podobnym do Westernu. Jeden film wiosny nie czyni. Dlaczego? Jest kilka koncepcji. Pierwsza finansowa – Piraci to cholernie drogi film, przede wszystkim ze względu na budżet jaki pochłania kręcenie czegokolwiek na wodzie. Co więcej, Disney nie oszczędzał i dorzucił bardziej niż przyzwoite efekty specjalne. A to sprawia, większy problem niż można byłoby się spodziewać. W przypadku wielu współczesnych trendów (filmy o wampirach, wilkołakach, filmy na podstawie bajek, ekranizacje komiksów) to z czego nie wywiąże się kino, często dopowiada telewizja. Macie Zmierzch i Pamiętnik Wampirów, macie dwie Królewny Śnieżki i Once Upone Time, macie Avengersów i Smallville czy Arrow. Innymi słowy tam gdzie kino powoli zaczyna się nudzić, telewizja dodaje swoje trzy grosze, umacniając pewien schemat opowieści w masowej wyobraźni. Problem polega na tym, że mało, która telewizja zdecyduje się na serial piracki, głównie ze względu na koszty. Co od razu ogranicza ilość mediów w jakich nowy/stary gatunek może zaistnieć. Zwłaszcza, że jeśli ktoś w telewizji chce nakręcić serial o życiu na statku, to zdecydowanie częściej wybiera ten kosmiczny (który z kolei ma chyba większą tradycję w telewizji niż na dużym ekranie). Innymi słowy, w dzisiejszych co raz bardziej skłaniających się ku telewizji (a właściwie ku telewizyjnym formatom) czasach gatunkowi tylko kinowemu co raz trudniej przetrwać.
Piraci nigdy nie byli filmem, który miał się tak dobrze sprzedać. Podążanie ich tropem mogło być równie dobrze przejawem głupoty co geniuszu.
Ale nie chodzi tylko o pieniądze – Piraci z Karaibów byli bardzo specyficznym filmem. Początkowo planowani jako prosta historia chłopaka, który po wielu przygodach ratuje dziewczynę, gdzieś w trakcie serii nabrali skali, ale przede wszystkim zmienili głównego bohatera. Głównie za sprawą Johnnego Deppa, który bezczelnie film ukradł swoim zawsze halsującym, pewnym siebie i nie do końca przytomnym, kapitanem Jackiem Sparrowem. Tym samym, kolejni Piraci z Karaibów , stawali się co raz bardziej filmem o konkretnym bohaterze, a nie o piratach jako takich. Wystarczy przyjrzeć się zresztą rozwojowi filmowej serii. Z każdym odcinkiem, pływania jest tam co raz mniej, aż w końcu czwarta część właściwie dzieje się na lądzie. Elementy filmu „pirackiego” zostały wykorzystane tylko jako otoczka dla filmu, który opowiada o starym dobrym poszukiwaniu skarbu. Okazało się, że tym co jest najważniejsze w Piratach z Karaibów jest Jack Sparrow, a nie koniecznie jego statek czy morskie przygody. Takie silne związanie serii z bohaterem sprawiło, że filmy o Piratach z Karaibów stały się fatalnym punktem wyjścia do odnowienia całego gatunku filmowego. Aby ich przebić poza wielkim budżetem potrzebna byłaby równie ciekawa i ekscentryczna postać co Jack Sparrow, która jednocześnie nie sprawiałaby wrażenie, stworzonej tylko po to by konkurować z kreacją Deppa. Oczywiście można by pójść w innym kierunku – a teraz zrobimy film piracki zupełnie na poważnie. Ale ponownie pojawia się problem wynikający z faktu, że o ile Disney udowodnił, że da się zarobić pieniądze na nowym lekkim i rodzinnym podejściu do tematu, to nikt nie miał w ręku dowodu, że mroczna i pozbawiona humorystycznych elementów produkcja, przyniosłaby podobne zyski. A w świecie filmu nie podejmuje się decyzji lekko. Zwłaszcza, jeśli w filmie ma się pojawić jakakolwiek woda w ilości większej niż wystarczającej do wypełnienia jednej szklanki.
Tak mniej więcej wygląda reakcja szefa kanału telewizyjnego kiedy widzi kosztorys serialu, który dzieje się na wodzie.
Wydaje się jednak, że paradoksalnie tym co najbardziej zaszkodziło odnowieniu gatunku filmu pirackiego, był niesamowity nie filmowy, sukces Piratów z Karaibów. Nie ulega bowiem wątpliwości, że gdyby nie filmy Disneya, to dzieci w ostatnich latach, nie przebrałby się tak chętnie za piratów, młodzież nie nosiłaby chustek z czaszkami i całej masy ozdób nawiązujących do wszystkiego co morskie i pirackie. Co więcej – owa fascynacja wszystkim co w nawet najmniejszym stopniu wiąże się z piracką symboliką, nie wiązała się nawet z kampanią promocyjną Disneya. Po prostu nagle cały świat – od wielkich domów mody, po nadmorskie stoiska sprzedające badziewie dzieciom – przypomniał sobie ile niesamowitych i fajnych dla współczesnego klienta symboli, przedmiotów i produktów, niesie nawiązanie do symboliki pirackiej. Oznaczało to, że w ciągu kilku lat nie dość, że niemal wszyscy zaopatrzyli się w piracką flagę i co najmniej jedne pierścionek z trupią czaszką (zwierz ma dwa) ale także, wszyscy odczuli przesyt. Kolejne bale przebierańców, na których połowa uczestników przychodziła ubrana jak Jack Sparrow, domy mody przekonujące nas, że opaska na jedno oko to znakomity zapomniany dodatek, dwudziesta siódma bluzka ze skrzyżowanymi piszczelami. Już przy trzecich Piratach z Karaibów, ludzie czuli lekkie zmęczenie całą tą tematyką, nie mówiąc już o czwartych, którzy stwarzali wrażenie, jakby chcieli przywrócić dawno zapomniany moment w popkulturze (mimo, że przecież nie upłynęło tak dużo czasu). Innymi słowy Piraci przejedli się, zanim zdążyli się ponownie na dobre rozpocząć, pozostawiając nas z całą masą badziewia, zupełnie nowym wizerunkiem pirata i przekonaniem, że chyba jednak chcemy spróbować czego innego.
Zanim Piraci zdążyli się skończyć wszyscy poczuli lekkie zmęczenie tymi wszystkimi statkami i czaszkami.
Zwierz nie wie czy odpowiedział na zadane w liście pytanie. Na pewno Piraci z Karaibów pokazują ciekawy problem z powrotami w pop kulturze jako takiej. A problem jest następujący – jeden sukces wcale nie musi pociągnąć za sobą następnych, co więcej czasem sukces jest tak nieprzewidywalny, że nikt nie odważy spróbować się jeszcze raz. Albo co gorsza – zdecyduje się powtórzyć dokładnie ten sam schemat i często się sparzy bo publiczność okaże się znudzona czymś co już widziała. Tak zupełnie na marginesie zwierzowi przypomniał się wieszczony nie tak dawno temu powrót Disco Polo. Otóż jak wiadomo wielkie stacje muzyczne i zupełnie poważne kluby puszczają niemal w kółko piosenkę zespołu Weekend „Ona Tańczy Dla mnie”. O piosence jest głośno, ze trzy tygodniki napisały artykuł o tym jak Disco Polo wraca, tworząc iluzję jakoby Polsat znów miał się składać z wielogodzinnego programu Disco Relax. Jednocześnie wszyscy zachowują się tak jakby po pierwsze – zapomnieli, że na prowincji Disco Polo nigdy do końca nie umarło (bo doskonale wpisuje się w specyfikę wiejskich dyskotek). Po drugie zaś, że jeden hit, którego najpierw dla zabawy słuchała hipsterska młodzież, a który potem wylądował w stacjach radiowych i na Sylwestrowej imprezie pod chmurką, jeszcze o niczym nie świadczy. Co nie zmienia faktu, że tyle się o tym mówi, że zwierz już ma wrażenie, że Disco Polo jest drugim najpopularniejszym gatunkiem muzycznym w Polsce. Tymczasem dopóki nie mamy wyraźnego trendu – kilku kilkunastu piosenek, o których można mówić, że są hitami, o żadnym powrocie nie może być mowy.
Jeśli w popkulturze coś wychodzi z trumny znaczy, że nigdy nie było do końca martwe
I tu dochodzimy do głównej konkluzji całego wpisu. Po pierwsze – w popkulturze prawie nie ma powrotów, jeśli coś wróciło znaczy, że nigdy nie umarło (jak zombie). Po drugie zaś dochodzimy do paradoksalnego wniosku, że być może gdyby Piraci z Karaibów byli nieco gorszym filmem, to kto wie może udałoby się im przypomnieć jaki to jest dobry pomysł na wspaniałą przygodę. A i jeszcze jedno na sam koniec, żeby była całkowita jasność. Piraci Polańskiego to nie jest zły film. Zwierz czuje się w obowiązku dodawać to stwierdzenie do każdego wpisu o filmach Pirackich.
Jeśli chcecie kogoś winić za brak odnowienia gatunku zwierz pisałby skargi do Johnnego Deppa, bo gdyby grał gorzej to Piraci być może nie byliby o Jacku Sparrowie.
Ps: Jeśli macie jakieś niesamowicie bolące was kwestie popkulturalne to zwierz chętnie przyjmuje korespondencję i pewnie są wśród was tacy, którzy mogą zapewnić, że na większość listów odpowiada swoim charakterystycznym pozbawionym przecinków stylem
Ps2: Siuts wróciło! Jak zwierz uwielbia ten serial – rzadkie połączenie ciekawych tematów prawniczych, doskonale napisanych postaci, sporej dawki poczucia humoru i ładnych prawników. Serio, to chyba obecnie mój ulubiony amerykański serial.