Dzisiejszy post dotyczy skomplikowanego tematu, który moim zdaniem jest fascynujący. Jest też w jakiś sposób mi bliski. Jednocześnie – to temat zawiły i trudny – który już raz próbowałam podjąć i odbiłam się z hukiem od reakcji czytelników. Stąd postanowiłam wrócić do tematu jeszcze raz. Tak by wszystko wyjaśnić i naświetlić wam kulturową dyskusję, której przyglądam się z zaciekawiam. O co chodzi? O pytanie – czy istnieje coś takiego jak „jewface”.
Tu zacznijmy od razu od kilku zadań wstępu. Po pierwsze – nasze rozważania dotyczą kultury amerykańskiej co znaczy, że z konieczności – rozgrywają się w kręgu amerykańskiego podejściu do kwestii rasy, etniczności, pochodzenia i reprezentacji. Nie znaczy to, że nie możemy przenosić pewnych obserwacji na grunt międzynarodowy, ale – zakres pojęć w jakim się poruszamy jest głęboko zakorzeniony w bardzo konkretnym i specyficznym postrzeganiu kwestii rasowych.
Po drugie – co chyba ważniejsze – mówimy o zjawisku, które jest jak zawsze niesłychanie skomplikowane, bo jasne doprecyzowanie – o czym mówimy, kiedy mówimy o żydowskich postaciach i aktorach nie jest wcale takie proste. -Mówiąc o żydach w kinematografii możemy mieć na myśli zarówno wyznawców religii, mieszkańców Izraela, mieszkańców wielu krajów, po których rozpłynęła się żydowska diaspora, ludzi, którzy identyfikują się z określonym stylem życia, obyczajami, przeżyciami, traumami, wykluczeniem czy przywilejem. Innymi słowy – mówimy o wielu, wielu grupach, które niekoniecznie będą mówić tym samym głosem i niekoniecznie będą ich dotyczyć te same problemy. W przypadku dyskusji o amerykańskiej kinematografii – zazwyczaj, choć nie zawsze – dyskusja dotyczy potomków żydowskich imigrantów z Europy środkowej i wschodniej.
To ważne, bo trzeba przyznać – rozmowy o żydowskości zupełnie inaczej rozważamy mówiąc o amerykańskich programach telewizyjnych a inaczej – oglądając np. izraelski „Shtisel” gdzie zagłębiamy się w narrację o ortodoksyjnych żydach mieszkających w Izraelu. To są niemal dwa równoległe światy – właściwie się nie przecinające. Pewna fascynacja czy nawet zachwyt albo pewna egzotyka opowieści o ortodoksji, niekoniecznie ma cokolwiek wspólnego z refleksjami na to jak w amerykańskiej popkulturze portretuje się życie, głównie świeckich, ale też umiarkowanie pobożnych żydów z wielkich miast, których rodziny emigrowały do Stanów z Europy Wschodniej. Może się wydawać, że to jest element tego samego tematu, ale w istocie – to tylko pokazuje, jak rozległa i skomplikowana jest sprawa obecności żydów w popkulturze.
Wróćmy jednak do pojęcia „jewface” – określenia, które w ostatnich latach popularyzuje komiczka Sarah Silverman (choć samo określenie istnieje zdecydowanie dłużej) – będącego przetworzeniem zaznanego określenia „blackface” (tu ciekawostka – blackface w Hollywood było bardzo popularne wśród min. Żydowskich komików). „Blackface” oznaczało nie tylko czernienie twarzy komików, ale też odgrywanie czarnych postaci przy jednoczesnym komediowym podkreślaniu stereotypu czarnego mieszkańca Stanów. Czym w tym kontekście jest „jewface” i co miałoby oznaczać? Dwie rzeczy. Pierwsze – nieobsadzanie w rolach żydowskich postaci, żydowskich aktorów – zwłaszcza kobiet. Drugie – korzystanie z elementów charakteryzacji by uczynić postaci bardziej żydowskimi z wyglądu. Rozłóżmy obie rzeczy na części pierwsze – bo zatrzymanie się tutaj nie da nam pełnego obrazu tego o co nam chodzi.
W przypadku pierwszej kwestii – chodzi o postaci, które są zbudowane tak, że ich żydowskie doświadczenie stanowi centrum narracji. Trzeba to podkreślić, bo jest sporo przypadków, kiedy aktor gra żydowskiego bohatera, ale nawet sami widzowie nie czują by to było aż tak ważne. Trochę jak Tom Hardy jako Alfie Solomons w „Peaky Blinders”. Będzie miał specyficzny akcent, wygląd czy gesty, ale stanowi to raczej element kostiumu. Albo James Norton w „McMafia”. Tu krytyka jest umiarkowana, bo nie jest to samo centrum narracji.
Doskonałym przykładem sytuacji, która wdaje się bardziej skomplikowana będzie „Marvelous Mrs. Maisel” – bohaterka pochodzi z żydowskiej rodziny z Manhattanu. Jej życiowe cele, doświadczenia, wspomnienia, relacje między rodzicami – wszystko wychodzi specyficznej kultury wykształconych nowojorskich żydów. Sama bohaterka wpisuje się w schemat „zabawnej żydowskiej dziewczyny” i bardziej rozpowszechniony „żydowskiej księżniczki” (to określenie funkcjonuje w stanach i oznacza niesłychanie rozpuszczone, wychowane niemal bez żadnych problemów córki z zamożnych żydowskich rodzin). W budowie postaci Midge, jej żydowskość jest kluczowa – kształtuje jej doświadczenia, ambicje i otoczenie, ale też np. sposób mówienia. Ale Midge gra Rachel Brosnahan, która żydówką nie jest.
Ciekawym przypadkiem jest Oscar Isaac, który choć jest z pochodzenia gwatemalczykiem kilkukrotnie w swojej karierze grał żydowskiego bohatera. Ostatnio, w „Scenach z życia małżeńskiego”, gdzie kluczowym doświadczeniem dla jego bohatera była kwestia wychowania się w wierzącej żydowskiej rodzinie. Nawet w super bohaterskim serialu z Isaacem pojawia się wątek żydowski, bo przecież odgrywa on znaczną rolę w budowaniu bohatera „Moonknight”. Innymi słowy – dziś, gdy ktoś chce mieć przystojnego żydowskiego bohatera w filmie to jest spora szansa, że zadzwoni do Oscara.
Nie dawno zwracano uwagę, że w serialu „Shrink Next Door” – ponownie rozgrywającym się w środowisku nowojorskich żydów – głównego bohatera gra Wil Farrel a jego psychiatrę Paul Rudd. Zwrócono uwagę, że Farrel gra postać, dla której żydowskie pochodzenie, religia i doświadczenie są kluczowe – ale aktor nie jest żydowskiego pochodzenia. Tymczasem serial odnosi się np. do doświadczenia udanej bądź nie udanej bar- micwy, często przywołuje kwestie pozycji w społeczności skupionej wokół synagogi.
Sama Silverman odniosła się do przypadku, kiedy Kathryn Hahn miała zagrać Joan Rivers w serialu „Comeback Girl” – serialu, który ostatecznie nie powstał. Zdaniem Silverman – kiedy mówimy o postaci, która była tak ważna dla żydowskich komiczek – obsadzenie w tej roli osoby, która nie wywodzi się z tej samej grupy jest niewłaściwie. Co ciekawe – Hahn musi pasować do jakiegoś stereotypu – bo we wspominanym „Shrink Next Door” grała siostrę Farrela a wcześniej w „Transparen” grała rabinkę. Co pokazuje, że twórcy mają jednak w głowie pewien typ urody, który pasuje im do ról żydowskich bohaterek. Obsadzanie aktorów i aktorek niemających żydowskiego pochodzenia w rolach żydowskich postaci rzeczywiście zdarza się to zaskakująco często – zwłaszcza w przypadku produkcji biograficznych. Niedawno sporo dyskutowano o Helen Mirren grającej Goldę Meir a kilka dni temu zobaczyliśmy jak Bradley Cooper wygląda zupełnie nie jak on w czasie przygotowań do roli Leonarda Bernsteina.
Tu przechodzimy do punktu drugiego. Budzącego już większe kontrowersje. O ile wiele osób, nawet słusznie uważa, że nikt nie ma obowiązku grać osoby o dokładnie tym samym pochodzeniu społecznym i etnicznym co on sam (ostatecznie się gra) to pewne wątpliwości zaczyna budzić sytuacja, kiedy zaczynamy upodabniać ludzi do przedstawicieli określonej grupy. Tu musimy na chwilę przystanąć – nie jest prawdą, że wszyscy żydzi mają ciemne kręcone włosy, brązowe oczy i wielkie nosy. Wiele z tych elementów które kojarzymy z stereotypowym wyglądem żydowskich grup (zwłaszcza z Europy) jest wynikiem powielania rasistowskich i antysemickich stereotypów – przez całe wieki. Co nie zmienia faktu, że żydzi – którzy są także mniejszością etniczną – przez wiele lat byli prześladowani ze względu na swój wygląd. Nie jest przypadkiem, że wiele młodych żydowskich dziewczyn dostaje od rodziców w prezencie na urodziny operację nosa – by go zmniejszyć i wyprostować. Podobnie jak wiele z nich prostuje kręcone włosy. Te elementy wyglądu nie są bowiem koniecznie uważane za atrakcyjne w zachodnich standardach urody.
Stąd też – kiedy elementy te pojawiają się w charakteryzacji – jak w przypadku Bradleya Coopera czy Helen Mirren, pojawia się pytanie – czy aby na pewno to właściwy kierunek. Czy rzeczywiście – trzeba przebierać aktorów grających znane żydowskie postaci, dodając im rysy twarzy, które – zgrywają się z negatywnymi stereotypami o żydowskiej urodzie. Innymi słowy – czy rzeczywiście trzeba dorabiać większy nos Cooperowi, żeby mógł zagrać wybitnego kompozytora. A jeśli to robimy to jak daleko jest to od przyciemnienia skóry aktorki (jak w przypadku Zoe Saldany grającej Ninę Simon) czy charakteryzowania aktora na Japończyka (czego dziś nikt by nie zrobił)?
Rozbijamy się tu rzecz jasna o to o czym wspomniałam na początku – zupełnie nie dające się przełożyć na realia polskie podejście do kwestii pochodzenia etnicznego. Dla nas – już amerykańska dyskusja wydzielająca Latynosów (a właściwie osoby pochodzące z krajów Ameryki Południowej) z grona „białych” jest irracjonalna. Jeszcze bardziej może się nam wydawać irracjonalne rozważanie – czy żydzi są biali. Musimy jednak pamiętać, że te – zasadniczo rzecz biorąc rasistowskie (jak cały system dzielenia ludzi ze względu na kolor skóry czy pochodzenie etniczne) podziały są bardzo żywe. I co więcej przekładają się na realne zarówno potrzeby jak i rejony dyskryminacji. Nie wiem, czy jesteśmy w stanie to w pełni zrozumieć, ale możemy sprowadzić to do pytania – Skoro Hollywood zaczyna obsadzać Latynosów w rolach Latynosów czy nie powinno zacząć osadzać żydów w rolach żydów. Czy jeśli protestujemy gdy Gal Gadot ma zagrać Kleopatrę nie powinno nas choć trochę denerwować, że Christian Bale grał Mojżesza?
Uprzedzając pytania – zgody tu nie ma. Reżyser „Scen z życia małżeńskiego” Hagai Levi uważa, że to obraźliwy pomysł – sprowadzać charakter bohaterów do ich żydowskości i udowadniać, że to jest kluczowe. Warto jednak pamiętać (ponownie odnosząc się do pierwszego akapitu) że Levi jest twórcą izraelskim – nie wychowanym w amerykańskim spojrzeniu na kwestie etniczności. Czyli innymi słowy – może mieć bardziej otwartą głowę a może nie dostrzegać pewnych niuansów amerykańskiej kultury. Trzeba jednak stwierdzić, że jego głos nie jest odosobniony – jak zwykle w przypadku takich spraw – nie ma jednego głosu idącego od społeczności. Warto też zwrócić uwagę, że Silverman mówiła głównie o problemach na jakie napotykają żydowskie aktorki. Co też może być tu kluczowe – Hollywood zawsze traktowało kobiety i mężczyzn inaczej – bez względu na pochodzenie. Pewnym jest to, że najczęściej żydowskie aktorki są obsadzane w rolach żydowskich bohaterek wtedy kiedy same się za to biorą. Nie jest przypadkiem że Rachel Bloom („ Crazy Ex-Girlfriend”), Ilana Glazer i Abbi Jacobson („Broad City”), Fran Drescher („The Nanny”) same napisały i częściowo wyprodukowały swoje seriale. Co pokazuje pewną różnicę – kiedy jakaś grupa opowiada sama o sobie, wtedy nie ma problemu z castingiem. To z kolei sugeruje, że mamy jednak do czynienia ze specyficznymi narracjami wywodzącymi się z pewnych konkretnych doświadczeń.
Prawda jest taka, że problem jest złożony. Często dlatego, że mamy do czynienia z długą historią bardzo specyficznej obecności żydowskich aktorów w kinematografii. W Hollywood właściciele studio filmowych czy nawet ludzie podejmujący najważniejsze decyzje mogli się wywodzić z rodzin żydowskich emigrantów, ale niekoniecznie chcieli obsadzać żydowskich aktorów w swoich filmach. A nawet jeśli to robili to często wybierali takich jak Paul Newman czy Kirk Douglas – jak najdalszych od stereotypowego, wzmocnionego przez antysemickie karykatury obrazy żydowskiej urody. Kiedy żydowscy aktorzy zaczęli się pojawiać w Hollywood często kończyli jako aktorzy charakterystyczni – rzadko postrzegani jako klasycznie przystojni czy seksowni. Nie znaczy to jednak, że Dustin Hoffman nie miał doskonałej kariery – nawet jeśli nie grywał amantów. Można też zwrócić uwagę, że na każdego Woody Allena grającego żydowskiego neurotyka nie schodzącego z kozetki u terapeuty przypada Jeff Goldblum, którego nagi tors w „Jurassic Park” nie jedną wywoła fantazję (choć zawsze myślę, że jednak takim okiem spojrzał na niego przede wszystkim Spielberg). Na każdą Sarah Silverman, która czuje się nie dostrzeżona, przypada Natalie Portman, której przegapić się nie da.
Jest więc problem czy go nie ma? Czy ten doczepiony nos Bradleya Coopera jest tylko nosem czy jednak czymś więcej – jakimś przebraniem w cudze doświadczenie i wykluczenie. Nie mam jednej odpowiedzi. Pewnym jest, że stereotypowo postrzegana żydowska uroda, nie była w historii przezroczysta, nie da się też ukryć, że kultura i przeżycia amerykańskich żydów – wywodzących się z emigranckich rodzin, są specyficzne – jak każde doświadczenia emigrantów, zwłaszcza z grup prześladowanych czy uważanych za gorsze (a nie ukrywajmy – antysemityzm miał się w Stanach przez dekady bardzo dobrze). Jak to się ma przekładać na to kto kogo ma grać? Nie wiem. Myślę, że to jest gdzieś między pytaniem o narodowość, religię i etniczność. Czyli pytanie, do którego zawsze wracamy, kiedy rozmawiamy o kwestiach żydowskości. Jak na razie mamy na ten temat wiele książek i bardzo niewiele jasnych odpowiedzi.
Jedno jest dla mnie pewne. Wolę aktorów bez tony silikonu na twarzy. Jeśli wierzymy, że każdy może grać każdego, to idźmy dalej w tą umowność. Wierzę, że Cooper jest w stanie zagrać Bersteina bez tej tony charakteryzacji. Ostatecznie – nie tak się buduje dobre role. Te trzeba zagrać. A jak się ma odpowiednią hucpę to duży nos nie jest potrzebny.