Zorientowałam się, że nigdy nie napisałam wam o mojej wielkie trwającej od lat pasji. To programy kulinarne. A właściwie – kulinarne reality show z elementem rywalizacji. To są dokładnie te programy, które oglądam po kilkanaście odcinków bez zastanowienia. Kiedy pojawia się nowy program – natychmiast sprawdzam czy mi się spodoba. Więcej – nawet jak mi się nie podoba oglądam dalej. postanowiłam też zrobić małe zestawienie kulinarnych programów reality i napisać – za co je lubię, a za czym niekoniecznie przepadam.
Zacznę od razu od pewnego stwierdzenia, które niekoniecznie jest oczywiste. Nie jestem w stanie oglądać polskich wersji kulinarnych reality. W sumie to żadnych programów reality. Dlaczego? Mam wrażenie, że to kwestia języka. Po polsku często dużo bardziej „czuję” sztuczność dialogów (bo przecież sporo z nich zostało napisane), przeszkadzają mi nieprzyjemne uwagi, krzyczenie czy pouczenia Inna sprawa – uważam, że zwykle próbują one dość bezrefleksyjnie odtworzyć schemat programów amerykańskich czy angielskich, ale nie mają tej swobody czy uroku. Wiem, że wielu osobom to nie przeszkadza, ale ja osobiście tego nie lubię.
Master Chef (edycja amerykańska i australijska) – zdecydowanie mój ulubiony program. Był taki rok, kiedy nadrobiliśmy z Mateuszem chyba pięć sezonów w ciągu kilku tygodni. Dlaczego lubię ten program? Przede wszystkim – nie eksperymentuje za bardzo ze sprawdzoną formułą. Po kilku sezonach wiadomo czego się spodziewać – jakie wyzwania będą czekać na zawodników. To bardzo tradycyjny pod względem format program – kilkunastu uczestników, po jednym lub dwa wyzwania w odcinku, najsłabsza osoba w danym tygodniu odpada. Na przestrzeni kilkunastu tygodni łatwo wybrać swoich faworytów. Jednocześnie wiadomo, że w każdym odcinku będą wybrane przez realizatorów najbardziej dramatyczne momenty, które sprawią, że będziemy chcieli oglądać dalej. Ostatecznie jednak wszystko sprowadza się do jedzenia i do przyjemności obserwowania jak różne osoby wybierają różne podejście do zadania. Podoba mi się też to, że na przestrzeni programu wychodzą silne i słabe strony niektórych zawodników. Ktoś może świetnie gotować, ale niekoniecznie sprawdza się w zadaniach grupowych, ktoś nieźle zarządza grupą, ale potem nie jest w stanie zrobić dobrego dania. Przy czym to co moim zdaniem jest największym plusem – czyli bezpieczna powtarzalność – po pewnym czasie może zacząć ciążyć. Jednocześnie zwróciliśmy uwagę, że to jest taki show, który też w sumie mocno opiera się na kompetencjach kulturowych uczestników. Innymi słowy – jeśli pochodzą z mniejszości etnicznych, czy są z uboższych rodzin, show jest dla nich trudniejszy, bo spotykają się ze smakami i doświadczeniami kulinarnymi, które nie są częścią ich codzienności. Kiedyś pisałam o tym, że w sumie Master Chief dość dobrze oddaje pewne klasowe problemy tego typu programów.
Muszę tu jeszcze zaznaczyć, że naprawdę ciekawą edycję programu ma Australia. Jest tam dużo, dużo więcej odcinków i sam program ma zupełnie inny nastrój niż ten amerykański. Jest przyjemniejszy, jest w nim mniej dramy, sami jurorzy nie próbują tak bardzo sprzedać samych siebie. Mam wrażenie, że to jest niezwykle ciekawa edycja, dużo bardziej skupiona na jedzeniu. Jednocześnie – można rzucić okiem na australijską kulturę kulinarną, tak różną od naszej, naprawdę jak szukacie konkursu kulinarnego, przy którym można zapomnieć, że to konkurs – to jest program dla was.
Great British Bake Off – absolutnie kultowa produkcja, którą najbardziej kochałam, kiedy był jeszcze starszy zespół sędziów (choć z nowym też sobie nieźle radzi). W największym skrócie – grupa amatorskich cukierników siedzi w namiocie na brytyjskiej prowincji I piecze. Brzmi nudno, ale każdy kto oglądał program może was zapewnić, że godzinka z piekącymi Brytyjczykami (choć ostatnio był POLAK!) to lek na całe zło. Tak to konkurs, ale wszyscy zachowują się jakby byli nieco zakłopotani faktem, że ktoś musi odpaść. Atmosfera jest lekka, przyjemna, dużo jest dowcipów a niektóre komentarze dotyczące wypieków brzmią hmm… co najmniej dwuznacznie (nikt mnie nie przekona, że tak nie miało być). Do tego, to jest ten program, w którym nie zniechęca się i nie karze uczestników za pomaganie sobie przy pracy. Co znaczy, że czasem dostajemy fajny dowód na to, że można rywalizować i sobie pomagać. Minus? Kilka razy o mało nie dostałam zawału jak ktoś szedł ze swoim tortem czy inną upieczoną konstrukcją i nie byłam pewna czy doniesie całość w jednym kawałku. Serio te emocje? A i polecam wam dodatkowo oglądać brytyjskie odcinki z celebrytami – są absolutnie przeurocze a aktorzy i celebryci wydają się bardziej przejęci wypiekami niż czymkolwiek innym w swoim życiu.
Top Chef – to jest dopiero klasyka telewizji – kiedy na Netflix parę lat temu wylądowały pierwsze sezony programu (który pokazywała na początku lat dwutysięcznych telewizja Bravo) to sama jakoś nagrań przypominała jak stary to program. Zasady są proste – w pewien sposób podobne do Master Chefa – mamy grupę śmiałków rywalizujących o nagrodę, mamy prowadzącą i mamy grupę sędziów. Różnica jest taka, że tym razem nie rywalizują amatorzy tylko profesjonalni szefowie kuchni. To sprawia, że ma się więcej wymagań, ale też zadania są nieco trudniejsze. Lubię ten program głównie za to, że pozwala przyjrzeć się pewnym przyzwyczajeniom i modom jakie panują wśród kucharzy. Niezwykle ciekawe jest np. oglądanie programów z początku lat dwutysięcznych, gdzie można zobaczyć jak podawano dania – dziś większość ówczesnych pomysłów jest już zupełnie niemodna – to intrygujące patrzeć na to jak zmienia się estetyka podawanych dań. Minus programu to jego niesamowita powtarzalność. Tak wiem, że chwaliłam to przy Master Chef, ale tam mam wrażanie, wyrównują to coraz bardziej spektakularne dodatki czy charakter sędziów. Tu mamy kilka sezonów, które są moim zdaniem tak podobne, że trudno zapamiętać kogokolwiek. Po pewnym czasie Top Chef stał się wielką franczyz z kilkoma spin offami – nie śledziłam wszystkich, ale mogę założyć, że mają podobny stabilny poziom. Co ciekawe – seria nadal trwa i ma swój chyba dziewiętnasty sezon.
The Final Table – chyba najlepszy program kulinarny w historii. Wśród uczestników – szefowie kuchni, ale nie byle jacy, tylko najlepsi na świecie (jest to bowiem konkurs międzynarodowy). Poziom rywalizacji – kosmiczny, stawka… no właśnie – o co mogą rywalizować ludzie, którzy mają własne doskonałe restauracje? Nagrodą jest statuetka i miejsce za tym finałowym stole, przy którym siedzą kulinarne legendy. To właśnie ten brak wielkiej zawodowej czy finansowej nagrody czyni ten show tak ciekawym. Bohaterowie rywalizują o potwierdzenie swojego miejsca na kulinarnym panteonie a nie o kasę na nową restaurację. Nie ma tu słabych zawodników, wszyscy są świetni, widać, że nie ma tu miejsca na proste błędy. Mimo, że sam program jest rywalizacją to moim zdaniem ma w sobie bardziej wymiar celebracji gotowania. Bardzo żałuję, że nie nakręcono więcej sezonów. Mam wrażenie, że Netflixa po prostu nie było za bardzo stać na program z takimi gośćmi i tak wysokimi stawkami. Późniejsze programy reality realizowane przez Netflixa były zdecydowanie skromniejsze i miały mniejsze budżety. Wydaje mi się, że ten program jest ciekawszy, kiedy mniej więcej kojarzy się ludzi, którzy startują czy oceniają. Mam wrażenie, że jak się zupełnie nigdy nie słyszało o tych wszystkich szefach kuchni to dość szybko program może się znudzić. Choć tu na marginesie – jego plusem jest fakt, że jest króciutki i ma tylko kilka odcinków.
Akademia Czekolady – lubię program które specjalizują się tylko w jakichś określonych sposobach gotowania czy potrawach. To sprawia, że nawet jeśli na wstępie nie wiem za wiele o danej dziedzinie gotowania to pod sam koniec – mam poczucie, że wiele się nauczyłam. W przypadku Akademii Czekolady mamy do czynienia z bardzo specyficznym cukiernictwem, bo takim, które specjalizuje się w czekoladowych konstrukcjach i w ogóle – korzysta z czekolady zarówno jako składnika dań jak i budulca do niesamowitych konstrukcji, które wyglądają bardziej jak popis umiejętności inżynieryjnych niż kulinarnych. To co naprawdę mi się w programie podoba, to fakt, że jest w nim taki element edukacyjny – prowadzący program Amaury Guichon doskonale wie, że żaden z uczestników nawet nie zbliża się do jego poziomu (z resztą jego czekoladowe konstrukcje oraz proces ich tworzenia można podziwiać w Internecie – mi wyskakują zarówno na Instagramie jak i na Tik Toku) i traktuje uczestników bardzo jak uczniów. Program nie jest bardzo duży czy bombastyczny – wszystko sprowadza się do kolejnych zadań i lekcji. Ale w przypadku tak precyzyjnej rzeczy jak czekoladowe konstrukcje – całkiem dobrze się sprawdza. Jedyny minus – nie ma tam aż tak wiele czasu by lepiej poznać uczestników co znaczy, że doskonale pamiętam konstrukcje, ale już nie kto je tworzył.
Pressure Cooker (pol. Gotowanie pod ciśnieniem) – nowość na Netflix. Ciekawy pomysł na program kulinarny, bo psychologiczna gra pomiędzy uczestnikami liczy się tu w równym stopniu co gotowanie. W programie nie ma ani zewnętrznych sędziów ani prowadzących. Uczestnicy dostają polecenia przez drukarkę (która wyrzuca kolejne „zamówienia”) i sami dobierają się w pary czy grupy, sami decydują kogo spośród siebie wyeliminują. Żeby było ciekawiej – wyeliminowane osoby wracają potem jako sędziowie czy właściwie degustatorzy i próbują dań – z jednej strony robią to na ślepo z drugiej – po pewnym czasie umieją się domyślić, kto co przygotował. W tym show podoba mi się przede wszystkim odejście od takiego prostego schematu prezentowania dań grupie sędziów. Jednocześnie najciekawsze momenty produkcji nie mają nic wspólnego z gotowaniem – raczej z knuciem uczestników programu przeciwko sobie. To nie jest program dla każdego – mam wrażenie, że wiele osób, które ogląda programy kulinarne woli, gdy tych interakcji pomiędzy uczestnikami nie ma aż tak wiele – chcą więcej gotowania. Ja jestem trochę rozdarta, bo nie ukrywam – lubię te wszystkie knowania i układy, pakty i niesnaski. Plus jest taki, że to program, w którym występują sami profesjonalni kucharze, więc gdy przychodzi do gotowania – dostajemy całkiem ciekawe propozycje.
Zumbo Just Desserts – program skoncentrowany całkowicie na deserach. Moim zdaniem – ma niesamowity potencjał, ale problemem jest sposób przydzielania I podliczania punktów. Nie dość, że jest zupełnie nie przejrzysty to dodatkowo – niezbyt emocjonujący. Co natomiast jest ciekawe to boje jakie toczą uczestnicy z zasadami przygotowywania deserów I ciast. Jak wiadomo – to ten wymiar sztuki kulinarnej który nie wybacza żadnych błędów. Choć uważam, że program ma sporo wad I przede wszystkim – zupełnie pozbawionych charyzmy prowadzących to jednak… od chwili, kiedy zobaczyliśmy z Mateuszem Zumbo co pewien czas mówimy o mściwych “bogach tężenia”, którzy są odpowiedzialni za to czy deser się zetnie. Bo czasem owi bogowie nie są łaskawi dla kucharzy i wtedy cóż – na nic wysiłki – jak się nie chce coś ściąć to się nie zetnie. Także – mam, wobec tego programu mieszane uczucia – były fragmenty, które dały mi mnóstwo emocji, ale też momenty, kiedy myślałam, że w sumie nie miałabym ochoty skosztować niczego co przygotowano w tym programie. Co z resztą w ogóle jest moim problemem, bo ja nie jestem jakoś szczególnie zainteresowana deserami, pieczeniem czy ciastkami a niestety coraz więcej programów kulinarnych skupia się właśnie na cukiernictwie. A ja lubię, jak oni gotują wytrawne rzeczy, bo tu zwykle mam większą ochotę skosztować przygotowanych dań.
American Barbeque Showdown (pol. Grillmasterzy w akcji) – jednym z moich największych problemów z programami kulinarnym jest fakt, że w większości koncentrują się one na gotowaniu znanym z wykwintnych europejskich restauracji. To zwykle oznacza, że całe mnóstwo kulinarnych talentów, pomysłów i technik nigdy się tam nie pojawia. Dlatego lubię, kiedy programy wychodzą z europejskiej kuchni i proponują nam coś innego – gotowanie określonych potraw czy skupienie się na innych technikach. Właśnie dlatego bardzo lubię ten Netflixowy program, który w głównej mierze skupia się na grillowaniu mięsa. Po pierwsze – dlatego, że mamy do czynienia z zupełnie inną grupą uczestników – bycie mistrzem grillowania to coś zupełnie innego niż gotowanie w kuchni. Po drugie – dostajemy przegląd bardzo ciekawych technik, które przypominają jak wielowymiarową czynnością jest gotowanie i jak to co robimy w restauracjach to tylko niewielki element tej wielkiej kultury. Minusem programu jest oczywiście fakt, że skupia się głównie na mięsie. To w ogóle jest ciekawe, jak bardzo nie wegetariańskie i nie wegańskie są programy tego typu. Pamiętam, że kiedy w Master Chef pojawiło się wegańskie wyzwanie wszyscy byli zaskoczeni i zdziwieni. Wracając jednak do American Barbeque Showdown – jeśli nie czujecie się dobrze patrząc na to jak przyrządzane jest mięso to zdecydowanie nie jest to program dla was. Poza tym – moim zdaniem jeden z najlepszych i najprzyjemniejszych programów tego typu na Netflixie.
Iron Chief (pol. Kuchenne Potyczki. Kto zostanie legendą) – to nie jest program dla każdego – wywodzący się z japońskiej produkcji show kulinarny ma w sobie element autoironii, kiczu i przesady. To jest program o gotowaniu, ale poza tym – to jest trochę parodia programów o gotowaniu. Wszystko – od wyzwań po sposób prezentacji kolejnych uczestników jest niesłychanie „over the top” – do tego stopnia, że dla części widzów może to być zupełnie niestrawne. Ostatecznie chodzi jednak o dość typową rywalizację – przychodzący do programu zawodnicy rywalizują z pięcioma szefami kuchni, spośród których jednego do pojedynku wybiera prowadzący program. Potem przygotowane dania (zawierające tajemniczy składnik, ujawniany na początku programu) oceniają jurorzy, którzy starają się w zabawny sposób komentować to co dzieje się na planie. Przyznam, bez bicia – obejrzałam cały nowy sezon na Netflix w jedne dzień i zrobiłam to bez chwili zastanowienia. Ale mam wrażenie, że ten sposób udziwniania programów lepiej sprawdzał się w telewizji. Kiedy obejrzy się kilka takich odcinków na streamingu człowiek czuje się bardziej zmęczony niż rozbawiony. Wciąż – jeśli widziałam już wszystko inne to skuszę się i na Iron Chief.
The Big Family Cooking Showdown – ciekawy pomysł na show kulinarny, gdzie rywalizują ze sobą dwie rodziny – trochę brzmi jak kulinarna Familiada i nie ukrywam – ma to niekiedy taki nastrój. Zwłaszcza w pierwszym sezonie, gdzie jedno z zadań polegało na przygotowaniu i podaniu posiłku we własnym domu. Tym co najbardziej mi się podobało, to wyzwanie – obecne w obu sezonach programu, gdzie rodzina gotowała posiłek, ale miała do wydania tylko dziesięć funtów. Bardzo lubię finansowe ograniczania w takich programach, bo czasem mam wrażenie, że nietrudno świetnie gotować kiedy ma się pod ręką nieograniczony dostęp do najlepszych składników. Co ciekawe – program znacznie się zmienił pomiędzy pierwszym a drugim sezonem – do tego stopnia, że pod pewnymi względami – była to już zupełnie inna produkcja. Wciąż – był to program kulinarny od BBC co znaczy, że nastrój całości był dużo bardziej przyjazny i mniej rywalizacyjny niż ma to miejsce w programach amerykańskich. To taki program, który ogląda się jednym okiem przy posiłku – także dlatego, że ostatecznie nie zależy ci aż tak bardzo na konkretnym zwycięzcy.
Best Leftovers Ever! (pol. Uczta z resztek) – jeden z najbardziej zmarnowanych pomysłów na program kulinarny jak widziałam. Sam pomysł wyjściowy jest moim zdaniem doskonały. Uczestnicy mają przygotować ciekawe dania, ale korzystają do tego z resztek – coś co miliony osób na całym świecie trenują zaglądając do swojej lodówki. Dlaczego uważam, że to zmarnowany pomysł? Bo niestety, nie da się odtworzyć tego czym jest gotowanie z resztek, a też same wybrane dania, które mieli przerabiać nasi uczestnicy niekoniecznie były dobrze wybrane. Problem był też taki, że zamiast zrobić dobre jedzenie wielu uczestników wyraźnie chciało odejść jak najdalej od tego co znaleźli w lodówce i ostatecznie – miałam wrażenie, że wiele nowych dań było zupełnie nieapetycznych. Program miał miłą prowadzącą i dobry punkt wyjścia, ale jakoś mam wrażenie, że nikt dokładnie nie przemyślał – jak to zrobić by oddać te życiowe zmagania ludzi zaglądających do pustych lodówek. Czy obejrzałam całość – oczywiście! Ale w sumie z żalem, że nie udało się zrobić ciekawszego programu.
Nailed It! – jedyny program kulinarny Netflixa którego nie zdzierżyłam, pomimo tego, że sam punkt wyjścia uważam za doskonały – uczestnicy starają się odtworzyć skomplikowane wypieki, tylko że sami niekoniecznie mają kompetencje by to zrobić. Sam program narodził się w odpowiedzi na popularność w sieci filmików które zestawiały piękne zdjęcia wypieków z Pintersta czy Instagrama i czyjeś domowe próby odtworzenia takich stworzonych przez profesjonalistów cudów. Pomysł zrobienia programu kulinarnego nie do końca na poważnie początkowo bardzo mi się podobał. Ale po kilku odcinkach nie dałam rady. Za dużo było tam chaosu, przeszkadzania, wytrącania z równowagi. Miałam wrażenie, że program nie wierzy we własne założenie, że porażka kulinarna może być zabawna i na każdym kroku próbował mnie dodatkowo rozśmieszyć. To było dla mnie zdecydowanie zbyt wiele. Zdaję sobie sprawę, że sporo osób to bawi, ale mnie program zupełnie nie wciągnął. Chyba jednak lubię inne emocje.
Hell’s Kitchen (edycja amerykańska) – to jest w ogóle najciekawszy przypadek na tej liście. Hell’s Kitchen było pierwszym programem kulinarnym jaki oglądałam. Było to dawno temu i moim podstawowym źródłem dostępu do kolejnych odcinków, były chińskie serwery, na których każdy odcinek był pokrojony na kilkanaście kawałeczków. Cały pomysł opiera się na rywalizacji osób, które nie mają doświadczenia pracy w restauracyjnej kuchni (lub mają doświadczenie ograniczone) a rywalizują by dostać posadę w ekskluzywnej restauracji. Te kilkanaście lat temu zupełnie mi nie przeszkadzało to ile w programie jest krzyczenia na uczestników, jak często komuś wysiadają nerwy itp. Ale po pewnym czasie, kiedy wróciłam do Hell’s Kitchen zdałam sobie sprawę, że jednak nie ogląda mi się tego tak przyjemnie – wręcz przeciwnie, mam wrażenie, że choć program nadal leci i ma nowe sezon, to ta formuła już zupełnie nie pasuje, do współczesnej telewizji – jakby już zobaczyliśmy wszystko to co było dla nas nowe – jeśli chodzi o pracę w kuchni i chyba nie potrzebujemy kolejnych sezonów zrobionych wedle tego samego pomysłu. Z resztą na przestrzeni lat zaczęto coraz głośniej mówić, że ten sposób prowadzenia kuchni, który przedstawia się tu jako obowiązujący, jest już przestarzały i fakt – krzyczenie na siebie było swego czasu domeną kucharzy, ale to naprawdę nie jest jedyny sposób by się porozumiewać w pracy. W każdym razie – wciąż mam do programu pewien sentyment, bo pamiętam, jak zarywałam dla niego noce na studiach, ale mam poczucie, że nie tylko ja z niego wyrosłam, ale w ogóle jako widzowie trochę wyrośliśmy z takich programów reality.
Jak widzicie – większość programów widziałam na Netflix. Tam jest nie tylko największy katalog takich reality show, ale też co chwila dorzucane są nowe. W momencie, w którym piszę ten post mam jeszcze dwa programy (jeden prowadzony przez Antoniego Porowskiego, drugi o robieniu drinków), których nie widziałam. Mam też programy, które odrzuciłam (nie jestem w stanie zrozumieć uroku Cooked with Cannabis – obejrzałam jeden odcinek i zupełnie nie poczułam tego programu) czy takie, które nie są w ogóle rywalizacją („Chef’s Table” czy „Somebody Feed Phil” i wiele, wiele innych) ale wciąż – żadna inna platforma nie daje mi tyle kulinarnych przyjemności. Mam nadzieję, że może wkrótce inne platformy pójdą tą drogą, bo czasem jak mi się skończy na Netflix zestaw kulinarnych pozycji, to naprawdę nie mam czego oglądać do obiadu i muszę sobie robić powtórki „Hannibala” (poza piątkami, kiedy jest nowy odcinek Makłowicza). Sami widzicie – nie ma takiej ilości konkursów kulinarnych, których nie byłabym w stanie obejrzeć.