O czym najlepiej kręcić wielkie kino? O wielkim kinie. Trudno się nie oprzeć takiej pokusie. Ostatecznie, twórcy Hollywood od lat zachowują się tak jakby nie było nic bardziej fascynującego widzów niż opowieść o tworzeniu kina. Czy jednak każda opowieść o wielkim dziele i o twórcy z natury dostaje swoją cząstkę tego geniuszu? Czy może jednak naśladownictwo tylko pokazuje, że nie zawsze ten sam przepis da te same efekty? Nie byłam w stanie porzucić tych myśli oglądając „Manka” Davida Finchera. Film, który moim zdaniem rzeczywiście stawia pomnik kinu klasycznemu, ale niekoniecznie tak jakby chciał.
Och kino klasyczne, to niemal takie zamknięte pudełko, obok którego przechodzą zatrwożeni współcześni widzowie, a do którego zaglądają jedynie filmoznawcy i zapaleni kinomani by odkryć, ile w nim barw pomimo korzystania z czerni i bieli. Przyjęło się klasyczne Hollywoodzkie narracje traktować jako coś na tyle trudnego, że wymagającego odpowiedniego kapitału, co ostatecznie skutkuje tym, że wiele filmów, które wciąż mógłby zachwycać zostaje skazanych na „ciężkie Wellesy” parafrazując Szymborską. Z klasycznego Hollywood najczęściej wraca się bowiem do „Obywatela Kane” – filmu, który przez wiele lat cieszył się tą skomplikowaną i niekiedy szkodliwą łatką największego osiągnięcia kinematografii. Taka łatka ciąży filmom, bo nie pozwala im samodzielnie podbić serca widza, bez całego bagażu krytycznej opinii i opracowań opisujących, dlaczego wielkie dzieło jest wielkie. A trzeba przyznać, że „Obywatel Kane” może się obronić sam – bo to po prostu doskonała narracja, porywająca, współczesna do szpiku kości, wielowarstwowa, ale czytelna, na tyle uniwersalna, że funkcjonująca doskonale w oderwaniu od wszelkich prawdziwych i nie prawdziwych inspiracji. Jednym z moich ostatnich seansów przed pandemią był właśnie „Obywatel Kane” oglądany w warszawskim Iluzjonie. Jakiż to film! Nawet oglądany nie pierwszy raz nadal porusza. Bo dobre kino starzeje się dużo wolniej niż może się wydawać.
Skoro mamy dzieło wielkie to musimy określić kto za nim stoi. Twórcy „Manka” nie mają wątpliwości – autorem scenariusza był Herman J. Mankiewicz. Widz, który wchodzi w świat filmu zapewne szybko tą narrację podejmie i do serca przytuli – jest przecież pokazana sugestywnie, zgodnie ze znanym schematem narracyjnym, gdzie za wielkim dziełem, zawsze musi stać ktoś zapomniany. Problem w tym, że choć film jest bardzo sugestywny, to kwestia autorstwa scenariusza do „Obywatela Kane” jest przedmiotem sporu pomiędzy filmoznawcami i krytykami. Sporu znanego, dobrze opisanego i udokumentowanego. Nie mniej filmoznawcze spory słabiej wpisują się w schemat klasycznej opowieści, o wyrzucanym na margines alkoholiku, który w sposób niemalże beznadziejny walczy z wiatrakami Hollywood, którego zepsucie widzi na wskroś. Jak słusznie zauważyła Patrycja Mucha (która sama napisała genialny tekst o Manku dla Więzi) – nie ma nic złego w grze konwencją i faktami – to wolność twórców. Wolność, istotnie – trudna do ograniczenia, nie mniej – w tym przypadku brak odpowiednich kompetencji widza, sprawia, że impresja staje się ważniejsza od faktów. Kiedy tworzymy wizję przeszłości komuś kto nie jest w stanie jej uzupełnić to trudno to odróżnić od pewnego rodzaju propagandy. Innymi słowy – Fincher przeważa szalę dyskusji jednoznacznie w jedną stronę, nie dlatego, że ma lepsze argumenty czy fakty, ale dlatego, że więcej osób obejrzy film niż przeczyta polemiki z Pauline Kael.
Nie mniej tym co moim zdaniem jest najbardziej problematyczne w Manku to ponowne wykorzystanie tego samego odczytania kultury, które wydaje się najbardziej atrakcyjne dla wielu twórców i widzów. Otóż, ponownie – wszystko jest biograficzne. Nic nie powstaje by opowiedzieć o czymś więcej – wszystko jest głęboko zakorzenione czy to w biografii jednostki, czy to w życiorysach osób, które spotyka po drodze. Jakakolwiek twórczość jest tak naprawdę jedynie przetworzeniem czegoś co się wydarzyło. „Mank” nie daje nam żadnego pola do interpretowania „Obywatela Kane” inaczej niż jako opowieść o zarówno o potentacie prasowym Williamie Randolphie Hearscie jak i jego środowisku. Problem w tym, że nawet jeśli Hearst był inspiracją to „Obywatel Kane” jest opowieścią zdecydowanie bardziej uniwersalną, mniej przyklejoną do faktów, mniej biograficzną. To trochę tak jakby mówić, że treny Kochanowskiego są o tym, że umarła mu córka. Jest w sumie dość ciekawe, że sami twórcy zachowują się tak jakby nie wierzyli, że istnieją jakiekolwiek refleksje i przemyślenia, których nie da się prosto połączyć z wydarzeniami w życiu scenarzysty czy pisarza. Wiem, że to jest bardzo pociągający – zwłaszcza dla widza – sposób przedstawiania twórczości, ale jednocześnie „Mank” dość dobrze pokazuje, że kończy się to zwykle tym, że bohaterowie filmowi tłumaczą nam o co naprawdę chodzi w ich twórczości. Co zresztą jest ciekawe – film o wybitnym scenarzyście, ma scenariusz ledwie poprawny, w którym zdecydowanie za wiele osób tłumaczy nam o co im chodzi. Zbyt często treści pokazywane powtarzają się w dialogach co sprawia, że często ma się poczucie filmowej redundancji
No właśnie, „Mank” jest filmem, który nie tylko próbuje opowiedzieć o powstaniu jednego z najważniejszych dzieł kina klasycznego, ale też w jakiś sposób stara się je odtworzyć. Tu moim zdaniem ponosi największą klęskę. Fincher jest twórcą zdolnym i sprawnym – potrafi skopiować światło z filmów Wellesa, i doskonale wie, jak powinna się układać – zarówno pod względem kadru i montażu, jak i dialogu, scena rodem z klasycznego Hollywood. Tylko, że to jest – przywołując Mickiewicza „Piękny kościół, w którym nie ma Boga”. Wszystko jest tu wystudiowane – niczym ilustracja karty z podręcznika „Kino klasyczne”, ale jednocześnie – brakuje temu ducha. Nie ma w tym lekkości, wręcz przeciwnie, można odnieść wrażenie, że nawet dowcipne uwagi wypowiadane są z najwyższą powagą. Każde rozegranie cienia i światła jest przemyślane tak bardzo, że nie opuszcza nas przez cały film poczucie, że oglądamy efektowną sztuczkę, która ma zrobić wrażenie na tych, którzy już umieją wskazać inspirację takich kadrów. Zresztą ta przyjęta tu maniera odtwarzania kina klasycznego ostatecznie pokazuje, że próba wejścia do pewnego stylu kinowego nie może się opierać jedynie na odtwarzaniu tego co było. Brakuje tu szczerości, jakiejś bardziej partnerskiej relacji z materiałem. Nie da się uniknąć wspomnień o „Ave, Cesar” gdzie bracia Cohen bawili się opowieścią o kinie klasycznym w swoim stylu, ale jednocześnie – powiedzieli dużo więcej o tamtym Hollywood.
Bo też chce być „Mank” opowieścią hollywoodzką, która ma nam wyjaśnić ten szalony świat robienia filmów. Ale czy naprawdę to robi? Można odnieść wrażenie, że twórcy ponownie odtwarzają wszystko dość mechanicznie (zupełnie jak początkowa rozmowa scenarzystów zaproszonych do biura producenta, która wygląda jak najbardziej przećwiczony teatralny skecz) bez oddania kolorytu tego świata. Twórcy sięgają do kieszeni wyciągając kolejne fakty, ale nie potrafią trochę jak bracia Cohen doprawić tego absurdem, bez którego o Hollywood chyba nie da się mówić. Jednocześnie widać tu chęć wypowiadania ówczesnej fabryki snów z pewnych grzechów. No ale Hollywood spowiada się tylko z tych grzechów, z których wypada. Dostaniemy więc wątek poświęcony związkom politycznym – bo tu już można bezpiecznie szukać współczesnych paraleli i jeszcze posypać głowę popiołem. Nie dostaniemy tej – chyba ważniejszej narracji, o związkach Hollywood z Wall Street. Dlaczego? Bo tu za mało się zmieniłoby ktokolwiek chciał nas wpuszczać za kulisy. Przy całej mojej miłości do przemysłu filmowego – ilekroć spowiada się on z jakichś grzechów, to możemy mieć pewność, że listę większych przewinień trzyma w kieszeni.
Jednocześnie w tym wszystkim film łagodnie przeskakuje nad tymi elementami, które są dla współczesnego, czy nawet współczesnego widza trudniejsze do ugryzienia. Ot chociażby nad faktem, że mówimy o twórcy żydowskim, pochodzącym ze świata pełnego twórców i producentów żydowskiego pochodzenia, co w latach trzydziestych było czymś zupełnie innym niż nawet dekadę wcześniej. Film podrzuca to tu to tam maleńkie fragmenty tych kwestii nigdzie jednak nie zanurzając się w to na tyle by widz mógł zrozumieć, że nie wszyscy ci ludzie w tych pokojach funkcjonowali w Stanach na tych samych zasadach. Zresztą przyznam wam coś szczerze – zaczynam mieć trochę dość, że przy całym współczesnym przywiązaniu do tożsamości, zwykle, gdy przychodzi do obsadzania żydowskiego bohatera to bierze się Brytyjczyka. Ja wiem, że was to może nie dotykać, ale mnie to niesamowicie irytuje. Przy czym jestem gotowa uznać, że zarówno dla twórców i dla widzów może być to problem zbyt złożony i pewnie większość osób w ogóle nie zwraca na o uwagi.
Podobnie zresztą jak znów powrót do tego, że największym filmem sezonu ma być narracja o genialnym mężczyźnie otoczonym przez innych genialnych mężczyzn. Kobiety w tym filmie są właściwie drugoplanowe (nawet grana przez Amandę Seyfried Marion Davies jest postacią, na której tle Mank ma błyszczeć), obsadzone zwykle w rolach typowych – Rita (grana przez Lily Collins) jest opiekunką, Marion Davies kochanką, żona Sara (grana przez Tuppence Middleston) jest poza pretensjami postacią, która ma głównie zadać pytanie „Dlaczego ja cię tak kocham”. Tylko, że ponownie – to nie jest obowiązkowa narracja – w świecie ówczesnego Hollywood były kobiety, kobiety w otoczeniu Mankiewicza, można było je tam pokazać. To jest świadoma decyzja, by znów zafundować nam genialny film, o genialnym twórcy, otoczonym przez innych mężczyzn. Ponownie nie jest problemem jeden czy drugi taki film – twórcy mają prawo do swoich wyborów. Problemem jest kiedy staje się to schemat pisania wielkiego dzieła (ponownie polecam obejrzeć w kontrze „Ave, Cesar” który pamięta, że w Hollywood były kobiety w bardzo różnych rolach). Potem dostaje się takie kretyńskie dyskusje, z których wynika, że żadnych kobiet w Hollywood nigdy nie było, bo widzowie czerpią swoją wiedzę z przetworzonej wizji przeszłości.
Oczywiście ma „Mank” strony pozytywne. Chyba najlepszy jest tu Orson Welles (fenomenalny w tej roli Tom Burke, każe marzyć o filmie o samym Wellesie, z brytyjskim aktorem w roli głównej) – postać z cienia, niemalże boska, która jest w kadrze nawet wtedy kiedy jej tam nie ma. No przepyszny jest ten Welles. Sam Mank zagrany przez Oldmana jest z jednej strony popisem aktorskiego kunsztu, z drugiej pięknym obrazem tego jak Hollywood opowiada o geniuszu – wciąż odwołując się do klasyki. Nie ukrywam byłoby miło obejrzeć co pewien czas film o alkoholiku, któremu alkohol zabiera wszystko i nie zostawia napisanego ekspresowo genialnego scenariusza. Ale najwyraźniej za wiele pragnę. Pozostałe postaci wydają się skrojone pod pewien klasyczny schemat, ale tak że nie zostało w nich za wiele ducha. Hearst grany przez Charlesa Dance wydaje się niemalże nierealnie papierowy i kuriozalny – aż trudno oglądając film uznać go za postać wystarczająco ciekawą by mógł kogokolwiek zainspirować. Ponownie – to że ci bohaterowie nie błyszczą jest wynikiem ograniczenia, które narzucili sobie twórcy pragnący naśladować kino klasyczne. Tylko, że te rzeczy, które w kinie klasycznym były szczere tu są wystudiowane, no i wtórne, bo już to wcześniej widzieliśmy (a nawet jak nie widzieliśmy to mamy pewną kulturową świadomość, że coś takiego było).
Oglądając „Manka” miałam takie dojmujące poczucie, że to jest film, który się spodoba. Jestem niemal pewna, że Fincherowi uda się uwieść wielu widzów. Nawet jeśli, żeby w pełni odczytać ten film trzeba mieć wiedzę i kompetencje, które sprawiają, że od razu staje się on mniej atrakcyjny. Miałam też poruszające wrażenie, że oglądam dzieło stworzone po to by być wielkie, takie które eksploatuje wręcz do przesady przekonanie, że skoro mówimy o wielkich twórcach to ta wielkość rozlewa się na wszystko wokoło. Nie mówię, że to tzw. „Oscar bait” ale raczej, że to produkcja bez lekkości i serca – raczej wystudiowana gra z oczekiwaniami. Może dlatego odnoszę wrażenie, że „Mank” sam nie trafi do historii kina. Nie da się chyba nakręcić wielkiego kina z takim początkowym założeniem. Film Wellesa odniósł sukces, bo miał w sobie element ryzyka i eksperymentu – „Mank” jest porażająco bezpieczny, wręcz upewniający się na każdym kroku, że rozumiem co robi i dlaczego. Nawet retrospekcję podpisuje – bo nie daj boże widz się nie zorientuje. I tak właśnie mam poczucie, że Welles i Mankiewicz zrobili wielkie kino, bo w kinematografię absolutnie wierzyli. Fincher zrobił kino poprawne, bo chyba nie ma w nim tej wiary.
Ps: Naprawdę obejrzyjcie jeszcze raz „Ave, Cesar” ten film jest lepszy z roku na rok.