O tym, że Netflix nie spełnia naszych oczekiwań sprzed lat wiemy wszyscy. Platforma, która przez krótki czas była dla wielu miejscem szukania jakościowych i niekoniecznie typowych treści, szybko stała się przestrzenią, na której to co wartościowe miesza się z tym co wyprodukowane pośpiesznie i niemal maszynowo. Nie jest to więc żadna nowość – zawieść się filmem czy serialem na Netflix. Ale czasem pojawia się film czy serial tak słaby, że ujawnia jak bardzo mechanizm tworzenia produkcji według schematu może nie wypalić. I takim filmem jest „Misja Stone”.
Oglądając „Misję Stone” cały czas miałam wrażenie, jakbym oglądała jakiś nie przyjęty przez scenarzystów odcinek „Cytadeli” (serialu od Amazona). Piękne kobiety i piękni mężczyźni (koniecznie nie amerykanie!) należący do tajnej organizacji szpiegowskiej, która działa ponad krajowymi wywiadami. Do tego jeszcze słuchawka w uchu i geniusz z dostępem do mega bazy danych i komputera podpowiadający następny krok. Serio przez pół filmu czekałam aż wejdzie Stanley Tucci, który gra w „Cytadeli”. Różnica jest taka, że o ile w „Cytadeli” tajna organizacja upadła, to w „Misja Stone” jest zagrożona, ale wciąż działa. Działa i rękami naszej dzielnej agentki najpierw wspomaga działania MI6 a potem walczy o przetrwanie. Jestem z resztą ciekawa, czy twórcy byli świadomi jak podobna jest ich historia do tej przedstawionej w serialu konkurencji, czy też „banalne pomysły chodzą parami”.
Mamy więc pomysł nie pierwszej świeżości, ale to nie koniec. Ktoś w siedzibie Netflixa spojrzał na słupki oglądalności i wyszło im, że film komediowo sensacyjny „Red Notice” (po polsku szło jako „Czerwona Nota”) z Gal Gadot dobrze się oglądał. Co prowadzi do oczywistych wniosków, że filmy sensacyjne z Gal Gadot dobrze się oglądają. Jeszcze tylko trzeba koniecznie dorzucić do obsady jakiegoś przystojnego aktora (w tym przypadku jest to Jamie Dornan) i mamy przepis na film. Jeszcze tylko pseudonim dla bohaterki nawiązujący do jakiejś gry (w „Czerwonej Nocie” z szachów, w „Misja Stone” od numeru karty) i właściwie co może pójść nie tak. Przecież wszystko się gdzieś już sprawdziło, wszystko napompowało widownię, na wszystko można ludzi przyciągnąć.
I właśnie z takiego miksu – rzeczy już gdzieś znanych i widzianych rodzi się „Misja Stone”. Film, który pięknie pokazuje, że ów przepis polegający na wyciąganiu średniej z naszych preferencji niekoniecznie się sprawdza. „Misja Stone” jest to bowiem film pozbawiony jakiejkolwiek osobowości. Stanowi niemal posągowy przykład produkcji „algorytmowej”, przy której co prawda pracowali przecież i reżyser, i scenarzyści, ale w żadnym miejscu nie czuć, by mieli nam cokolwiek nowego, ciekawego czy nawet choć trochę oryginalnego do opowiedzenia. Mamy ciąg scen, akcji, z których każda sprawia wrażenie, jakbyśmy już kiedyś tam byli – dramatyczny przejazd po nieoznaczonej ścieżce – nart nie ma ale jest spadochron – czy się otworzy czy nie? (ponownie miałam wrażenie jakbym widziała „Cytadelę”), skok z niesamowitej wysokości na lecący samolot (czy ktoś dzwonił do Toma Curise?), scena akcji na pustyni, pościg wąskimi uliczkami europejskiej stolicy, jacyś ludzie pracujący w bunkrze z olbrzymim wywietrznikiem,… wymieniać można długo, ale ostatecznie – kończymy zawsze z takim posmakiem, że to już jakby gdzieś było.
Oczywiście film gatunkowy zawsze będzie się w mniejszym czy większym stopniu opierać na fabularnych kliszach. Niektóre serie filmowe zrobiły sobie z tego znak rozpoznawczy – jak chociażby serie o Bodzie, czy Ethanie Huncie. Ale żeby gatunkowy schemat rzeczywiście mógł się obronić, musimy jakoś poczuć, że jesteśmy emocjonalnie zainwestowani w historię. Bohaterowie muszą być napisani na tyle ciekawie, oryginalnie czy po prostu sympatycznie, że nie przeszkadza nam, że wszystko już znamy. Chcemy ich zobaczyć w tych ustalonych wcześniej scenach i sytuacjach, bo budzą naszą sympatię. Dlatego, jeśli postaci są dobrze napisane i budzą dużo emocji to przymykamy oko na sporo schematów.
Tylko, w „Misja Stone” właściwie nikogo nie znamy. Film zaczyna się niemal od razu bardzo długą sceną akcji, w której grupa właściwie nie znanych nam bohaterów ryzykuje życiem. Zerowe zaangażowanie widza jest oczywiste. Sceny nie są oryginalne i zapierające dech w piersi wizualnie, dotyczą postaci, których jeszcze nie znamy, i w sumie – trudno odpowiedzieć na pytanie – po co mamy im kibicować. Wydawać by się mogło, że film naprawi z czasem ten błąd – stworzy przed nami galerię intersujących postaci. Ale nie… wszystkie motywacje, wszystkie wspomnienia i wszystkie działania są napisane wedle istniejących schematów. Do tego stopnia, że nawet potencjalne plot twisty nie budzą zaskoczenia – bo ponownie, za mało znaliśmy bohaterów by zaskoczyły nas czy zraniły ich decyzje. Nie mówię, że to problem tylko filmu „Misja Stone” – wiele produkcji filmowych, zwłaszcza tych sensacyjnych, cierpi na tą przypadłość, ale tutaj jak na dłoni widać jak nudne jest oglądanie filmu, który nawet się nie stara napisać swoich postaci.
Problemem jest też obsada. A właściwie, przekonanie, że Gal Gadot jest w stanie sama unieść ten film i utrzymać nasze zainteresowanie. Kariera filmowa Gal Gadot to w ogóle ciekawy temat do rozważań. Właściwie cała jej filmografia (z niewielkim odstępstwem w postaci „Śmierci na Nilu”) to filmy sensacyjne. Często ustalone już od lat franczyzy takie jak „Szybcy czy Wściekli” czy filmowe uniwersum DC. Pojawienie się aktorki zwykle budzi raczej pozytywne emocje, ale jej występy… no właśnie. Nie będę chyba bardzo kontrowersyjna, jeśli powiem, że to nie jest jakaś super aktorka. Doskonale to było widać w „Śmierci na Nilu” gdzie jej występ nie mógł się opierać na scenach akcji i okazało się, że już pokazywanie jakiś większych emocji na ekranie jest problemem. Mam wrażenie, że jest jakaś przepaść pomiędzy tym jak bardzo byśmy chcieli (a może producenci by chcieli), żeby Gal Gadot była dobrą aktorką a tym co jest w stanie pokazać na ekranie. Jeśli ma niezłą wspierającą obsadę to sobie nawet radzi, ale jeśli zostanie na zbyt długo sama – wtedy nagle widać, że nie ma tyle charyzmy by utrzymać film. Bo w ogóle tu warto zaznaczyć, że to nie zawsze musi być jakiś głęboki aktorski talent np. Dwayne Johnson nie jest aktorem wybitnym (w sumie zawsze gra trochę siebie) ale w tej jednej roli ma wystarczająco dużo charyzmy by utrzymać film.
Teoretycznie na drugim planie mamy znane nazwiska. Jest chociażby wspomniany Jamie Dornan. Problem w tym, że Dornan wciąż prowadzi swoją karierę wedle przedziwnego klucza polegającego na tym, że występuje w filmach: amerykańskich i brytyjskich oraz irlandzkich, ale gra tylko w tych brytyjskich (i irlandzkich). Serio nie znam drugiego aktora, który tak bardzo potrafiłby nie wykorzystywać swojego talentu na ekranie. Mam wrażenie, że trafił tutaj trochę właśnie na zasadzie „musimy znaleźć jakiego przystojnego faceta, bo aktorka i aktor powinni mieć podobny poziom urody”. Zwłaszcza, że Dornan w ogóle nie za bardzo do swojej roli pasuje. Znaczy – nie daje z siebie nic co by sprawiło, że naprawdę uwierzymy w motywacje i sposób działania jego bohatera. To jest naprawdę taka rola, przy której niemal widzisz jak aktor wzrusza ramionami i tłumaczy, że musiał opłacić rachunki. I jasne – takie role się wszystkim zdarzają ale tu dopełnia to takiego obrazu, produkcji, w której nikomu się nie chce wyjść poza coś co jest jak najbardziej uwięzione w schemacie. A skoro przy schematach jesteśmy, to muszę powiedzieć, że kiedy w filmie pojawił się zły sługus, z blond fryzurą, to myślałam, że spadnę z krzesła. Trochę jakby dzwoniło kino sensacyjne z lat osiemdziesiątych i pytało czy w domu jest ktoś dorosły. Spokojnie dałoby się postać złego blondyna, potraktować niepoważnie, ale „Misja Stone” traktuje całą tą schematyczną papkę jakby właśnie robili coś przełomowego. Jakbyśmy nigdy nie widzieli takich filmów. Tymczasem nawet fakt, że bohaterka jest kobietą, obecnie nie ma w sobie nic przełomowego – już się sporo kina sensacyjnego, z agentkami naoglądaliśmy.
Myślę, że pewnym paradoksem filmu takiego jak „Misja Stone”, ale też wielu produkcji Netflixa jest trudność z przypisaniem ich nie tyle do gatunku co do… jakości kina? Kiedyś było dla nas jasne, że mamy filmy kinowe, zrealizowane z większym budżetem, lepszymi aktorami i większym pomyślunkiem i filmy realizowane od razu na nośniki czy do telewizji. Te telewizyjne produkcje, często były słabsze, miały mniejsze budżety ale też – nie zajmowały nam dużo czasu i nie obiecywały zbyt wiele. Wybaczaliśmy sporo bo też zdawaliśmy sobie sprawę z jakim produktem mamy do czynienia.
Tymczasem filmy Netflixa wpadają gdzieś pomiędzy dwie kategorie. Z jednej strony mają przyzwoite budżety („Misja Stone” kosztowała, jak się szacuje 68 milionów dolarów), znane nazwiska w obsadzie, trwają często ponad dwie godziny. Z drugiej – pod wieloma względami przypominają właśnie produkcje telewizyjne. Efekty specjalne są jednak mniej specjalne niż w kinie, w scenariuszach brakuje oryginalności i całość wyraźnie odstaje od wielu produkcji, które oglądamy w kinach. To są filmy telewizyjne, opakowane w pozłotkę filmów kinowych. Nastawiamy się na jedno przeżycie a dostajemy zupełnie inne. Tym samym nasze rozczarowanie jest jeszcze większe. Bo miało to być coś innego, coś o czym marketing zapewniał nas, że zaoferuje podobne uczucia jak chociażby oglądanie „Mission Impossible”. Tymczasem dostajemy te filmy w wersji budżetowo- telewizyjnej, na co niekoniecznie jesteśmy przygotowani.
Tylko to w ogóle nie ma znaczenia. Dobrze zarzucona sieć marketingowa i tak wywinduje film wysoko na liście. „Misja Stone” już ma bardzo dobre wyniki oglądalności i trafia do top 10 najchętniej oglądanych filmów. Bo też – punkt wyjścia jest rzeczywiście dokładnie skrojony pod pragnienia użytkownika platformy. Co się potem z tymi pragnieniami stanie w czasie oglądania jest już nieco mniej ważne, bo każdy widz – nawet jeśli jest zawiedziony po kwadransie, już przyczynia się do tego, że film wyświetla się kolejnym jako popularny na platformie.
Nie mam jednoznacznych wniosków. Takie „telewizyjnej” produkcje mają swoje miejsce w naszych praktykach oglądania. Często lecą gdzieś w tle. Te obyczajowe, których na Netflix pełno, są często całkiem sympatyczne i wypełniają mentalną lukę po wyruszającym filmie tygodnia wykupionym przez polskie stacje od Hallmark Channel. Ale ich główną zaletą jest właśnie brak pozowania na coś więcej. Tymczasem filmy akcji od Netflixa, próbują nas wciąż przekonać, że są równie dobre jak kinowe. Nie są. I mogłabym im to nawet wybaczyć, gdyby nie bywały tak przeraźliwie długie. Gdyby „Misja Stone” zamykała się w dziewięćdziesięciu minutach być może wybaczyłabym jej więcej. Ostatecznie problemem nawet nie jest to, że film po prostu jest słaby, ale to, że próbuje nas przekonać, że jest równy kinowym produkcjom. A nie jest. Oj nie jest. I nawet wielki zły blondyn tego nie zmieni.
PS: Najmocniej was przepraszam, że taki średni film zaowocował takim długim wpisem, ale czasem są produkcje przy których tak się nudzę, że aż czuje jak mi mózg pracuje szukają odpowiedzi na pytanie „Czajka czemu ziewasz?”.