Zwierz hasa po Comic Conie (cały weekend z głowy – nawet zjeść nie ma czasu a co dopiero publikować czy pisać) ale zanim zaczęło się szaleństwo zdążył obejrzeć naprawdę dobry film. Mudbound to produkcja która miała swoją premierę na Sundance ale w Polsce można ją oglądać na Netflix. I naprawdę warto. Bo to znakomity film, taki o którym mówi się nawet w kategoriach Oscarowych.
Mudbound – w największym uproszczeniu – opowiada historię dwóch amerykańskich rodzin, mieszkających w latach czterdziestych w Missisipi. Jedna to McAllanowie – biali właściciele dużej farmy, druga to Jacksonowie – czarnoskóra rodzina która dzierżawi i uprawia część ziemi McAllenów. Zwierz nie podkreśla koloru skóry bez powodu – różnice rasowe odgrywają w produkcji kluczową rolę. Inaczej bowiem niż to w zwyczaju, na skutek zbiegu okoliczności McAllenowie nie żyją w ładnym domu z gankiem w pobliskiej miejscowości, ale zajmują jeden z domów na farmie – co oznacza, że dwie rodziny mieszkają dużo bliżej siebie niż to w zwyczaju. Co więcej – łączy je jeszcze jedno – Jamie McAllan – młodszy brat właściciela farmy wstępuje do wojska (po Pearl Harbor) by bronić ojczyzny, podobną decyzję podejmuje Ronsel Jackson najstarszy syn Hapa Jacksona – dzierżawcy ziemi.
Film tak naprawdę nie koncentruje się ani na jednym problemie, ani też na jednej perspektywie. Pewnie gdybyśmy mieli skorzystać z jakiegoś określenia stwierdzilibyśmy, że jest polifoniczny. Narracja o wydarzeniach rozbita jest na kilka głosów – z których wszystkie są równorzędne, a żadna narracja nie jest ważniejsza. Mamy więc opowieść Laury McAllan – kobiety która zdecydowała się na małżeństwo głównie po to by uciec przed staropanieństwem. Jest wykształcona i kulturalna ale ląduje w błocie, które otacza jej rozpadający się niewielki domek na farmie w Missisipi. Męża interesuje tylko powodzenie farmy, a oprócz dzieci którymi musi się zajmować, ma pod nosem jeszcze wyjątkowo paskudnego i uciążliwego teścia. Historia Laury to ładne napisana opowieść o życiu które potoczyło się zupełnie inaczej i w dużym stopniu składa się z uczucia niespełnienia. Ale to nie jest skarga – jest w jej narracji jakieś pogodzenie się z tym, że życie poszło zupełnie inaczej. Laura choć sprawia wrażenie bardzo kruchej bywa też cudownie twarda czy samodzielna. Także wtedy kiedy chodzi o przełamywanie pewnych barier pomiędzy dwoma rodzinami. Życie na farmie – choć ciężkie, nie zabiło w niej empatii. A jednocześnie nie jest to siłaczka. Raczej postać zawieszona pomiędzy świadomością tego co słuszne a pogodzeniem się z tym że nie wszystko da się zmienić.
Mamy też perspektywę Florence Jackson, to kobieta doskonale zdająca sobie sprawę ze swojej sytuacji. Wie, że mąż i starsze dzieci pragną niezależności, ale jednocześnie ma świadomość, jak wiele zależy od decyzji McAllanów. Jej spojrzenie na rodzinę mieszkającą niedaleko jest naznaczone nie tyle uprzedzeniami co świadomością, że biali ludzie wciąż traktują swoich czarnoskórych sąsiadów trochę jak niewolników. Florence jest postacią doskonałą – bo taką która dobrze pokazuje to uczucie ciągłego, poczucia pewnego zagrożenia ze strony białych sąsiadów. Zresztą cały film dobrze pokazuje jak delikatne są te więzi – jak bardzo łatwo czarnoskórym sąsiadom stracić swoją podmiotowość, jak bardzo trzeba uważać na każde słowo. Wracając jednak do Florence – bardzo ciekawy jest jej relacja z Laurą. Z jednej strony zdystansowana, niepewna z drugiej – w rzadkich momentach kiedy obie są tylko kobietami i tylko matkami, kiedy kolor skóry nie odgrywa znaczenia- bardzo bliska. Zresztą jest w filmie jedna doskonała scena w której Florence – matka kilkorga dzieci, bardziej doświadczona przez życie, jest ewidentnie ponad Laurą, która jest jednak wciąż młoda i nie ma pewnych doświadczeń.
Obok narracji kobiecych mamy też opowieści ich mężów. Co interesujące o ile perspektywa Henry’ego McAllana jest dość banalna i mało interesująca dla widza (przynajmniej dla Zwierza) to Hap Jackson jest osobą fascynującą. To właśnie dzięki jego perspektywie można zrozumieć i poczuć tą złość i frustrację człowieka którego rodzina od lat uprawia i wkłada całą swoją siłę w uprawę Ziemi która nigdy nie będzie ich. Hap to człowiek dumny i ambitny ale przede wszystkim niesamowicie sfrustrowany. Świat w którym żyje, to świat z którym się nie da wygrać – bo wszystko jest w nim wycelowane na człowieka – od pogody, przez zwykły los po taki a nie inny układ społeczny, który zmusza Hapa by do każdego białego mężczyzny zwracał się „Sir” nawet jeśli ów mężczyzna jest od niego młodszy i mówi do niego po imieniu. Zresztą tu też film dobrze pokazuje jak mimo zmian społecznych, w latach czterdziestych biali ludzie właściwie żądali pomocy od czarnoskórych sąsiadów – żądali, a nie prosili o nią.
Przez pierwszą połowę filmu poznajemy bohaterów i ich życie. Kiedy ich w końcu dość dobrze znamy pojawia się wątek najważniejszy – Ronsel i Jamie wracają z wojny. I tu zaczyna się druga połowa która rozlicza się z czymś z czym prawie się kino amerykańskie nie rozliczyło. Otóż zarówno Jamie jak i Rosnel ryzykowali swoje życie w czasie wojny – jeden w samolocie, drugi w czołgu. Armia i Europa uczyniła ich właściwie równymi – podzielonymi tylko stopniami wojskowymi. Obu zafundowano przy okazji zespół stresu pourazowego. Problem w tym, że Jamie powrócił do rodziny i życia na farmie w społeczeństwie, które nie rozumie jego powojennego stresu ale poza tym nic do niego nie ma. Ronsel powrócił do kraju w którym nie może wyjść ze sklepu głównym wejściem, w którym musi przepraszać tych którzy go obrażają i w którym – wciąż jest obywatelem drugiej kategorii. Doświadczenia wojenne tworzą więź między Ronselem i Jamiem – tylko oni dwaj są związani tą przyniesioną z frontów traumą. A jednocześnie – obu ich własny kraj ma zupełnie co innego do zaoferowania. To jeden z najciekawszych motywów filmu – jak bardzo z tego walczenia o kraj nic amerykańskiemu czarnoskóremu chłopakowi nie przyszło kiedy powrócił do Missisipi. O ile w ogóle był w stanie wrócić po tym jak zobaczył zupełnie inny świat.
Nie jest łatwo wrzucić Mudbound po prostu do kategorii „film o relacjach rasowych”. Produkcja przypomina raczej adaptację jednej z tych wielkich powieści, gdzie wątki przeplatają się ze sobą tak, że nie można wskazać tylko jednego tematu. Podpowiedź w sumie kryje się w tytule – to ludzie których łączy ziemia, a właściwie błoto, zarówno to prawdziwe (wszystko na farmie jest ubłocone, ale też w to błoto potem składa się trumnę) jak i metaforyczne – łączy ich ból, cierpienie, doświadczenia, czy zespół stresu pourazowego. Film nie zapomina zresztą o tym, że w tej układance są jeszcze przecież biali pracownicy farmy – tacy których pewnie wrzucilibyśmy do kategorii „white trash”. Biedni jak myszy kościelne, bez wyraźnego miejsca w hierarchii, wciąż na granicy zupełnego upadku. Ich życie jest również niepewne, utrata pracy oznacza zupełną tragedię, są równie uzależnieni od właścicieli farmy co czarnoskórzy dzierżawcy. Nie można też zapominać że w produkcji bardzo ważna jest rozciągnięta ponad podziały rasowe perspektywa kobieca – kolor skóry nie gwarantuje dobrego męża, zadowolenia z życia, czy braku strachu o własne dzieci. Jest to też historia o ojcach i synach – o spełnianiu ambicji rodziców, o znoszeniu ich zachowania czy w końcu o tym jak osiągnąć niezależność.
Mudbound to film na dodatek doskonale zagrany. Zwierza najbardziej poruszyły trzy kreacje (wyróżniam je bo prawda jest taka, że wszyscy tu doskonale grają). Po pierwsze Mary J. Blige jako Florence, trudno jest oddać z jednej strony wewnętrzną siłę z drugiej – troskę czy lęk o rodzinę i pełną świadomość swojego położenia. Dzięki fenomenalnej grze Blige, wiemy o Florence dużo więcej niż ona mówi nam o sobie. Ale jej gesty, spojrzenia, nawet sposób w jaki wypowiada proste kwestie, sprawiają że jest postacią fascynującą. Doskonały jest Rob Morgan jako Hap Jackson. Dzięki jego grze nikt nam nie musi mówić, że Hap to człowiek niesłychanie dumny, bo widać to w jego gestach, sposobie bycia i mówienia. Tym bardziej przejmujące są te sceny kiedy z konieczności musi schować swoją dumę do kieszeni i grzecznie wycofać się przed białymi właścicielami – zdając sobie sprawę że stawianie się miałoby straszne konsekwencje. To właśnie czyni film tak przejmującym – niekoniecznie sceny przemocy, ale te w których widzimy jak bardzo bohaterowie muszą pilnować, dosłownie każdego słowa wypowiedzianego w obecności białych. To nie jest nachalne ale bardzo przykre do oglądania. Na koniec – co chyba nie powinno dziwić, zwierz chce się zachwycić kreacją Carey Mulligan. Zdaniem Zwierza wcale nie jest łatwo zagrać kobietę która może nie jest zupełnie nieszczęśliwa, ale której życie jest tak obok tego czym miało być. Z dwóch braci wybrała tego, do którego chyba mniej ją ciągnie, zamiast domu z werandą jest chata na farmie, zamiast kultury błoto itd. To taka rola w której jeden drobny gest odwrócenia głowy i skulenia ramion w czasie kąpieli mówi nam niemal wszystko o tym jak wielki jest dyskomfort bohaterki. Takie drobne gesty świetnie konstruują tą ciekawie niejednoznaczną postać.
Jest coś takiego w Mudbound że niemal przez cały film czuje się napięcie. Niekoniecznie coś się dzieje, ale podświadomie czujemy, że coś się wydarzy. Przejmujemy ten codzienny strach bohaterów. Tu coś w tych relacjach pęknie. Ktoś w końcu coś zrobi. Od początku nie mamy wątpliwości że będzie to dotyczyć Jacksonów – bo też to jest ich napięcie. Oni trwają w wyczekiwaniu. Być może całe ich życie jest nim wypełnione. W takim społeczeństwie wcale to nie dziwi. To napięcie jest jak burza na horyzoncie, która już trochę grzmi ale jeszcze nie zaczął padać deszcz. Zresztą ponownie – ten motyw nadchodzącej burzy (dosłownie) będzie się w filmie pojawiał kilka razy. Co więcej, film doskonale pokazuje jak bardzo opresyjne jest rasistowskie społeczeństwo -dla wszystkich. Bo nawet jeśli chcesz przełamać barierę to w sumie nie możesz tego zrobić. Albo inaczej – każde naruszenie ładu – z dowolnej ze stron ma konsekwencje. To nie znaczy, że wszyscy ponoszą równe konsekwencje. Ale nikt nie jest naprawdę wolny. To też film pełen okrucieństwa. Tylko że nie koniecznie takiego w którym strzelają i biją. Tu okrucieństwo jest w języku, poniżeniu a często – bywa brakiem prostej życzliwości. Jest też w uznawaniu pewnych podziałów za oczywiste i niezmienne. To opowieść o bardzo okrutnym świecie. Nawet natura nikogo tu nie oszczędza.
Przyznam szczerze kiedy wczoraj rozmawiałam o tym jak popkultura powinna podejmować tematy historyczne nie przyszło mi do głowy by przywołać w dyskusji Mudbound. A szkoda bo to doskonały przykład na to jak z jednej strony pokazać niejednoznaczność postaw, a z drugiej sprowadzić historię do bardzo osobistego wymiaru. Trudno nakręcić dobry film o tym jak Stany potraktowały czarnoskórych weteranów II wojny światowej. Ale nakręcić film o dwóch chłopakach z Missisipi którzy wracają do dwóch różnych Ameryk – to sprawia, że historia ma ludzki wymiar. A wielki problem zostaje sprowadzony do jednej opowieści. Opowieści na tyle nie sztampowej że dającej nadzieję. Co w sumie rzadko się w takim filmie zdarza. Tym co dodatkowo pięknie wyróżnia Mudbound to fakt, że choć jest to film dość wyraźnie o opresji wobec jednej grupy społecznej (czarnoskórych) to pięknie tworzy i pokazuje postacie wszystkich osób dramatu raczej je niuansując niż przerysowując (może poza seniorem rodziny McAllanów bo ten jest trochę z innej beczki, choć być może – najbliższy mentalności swoich czasów).
Trzeba tu dodać, że film mógłby stanowić dobry przykład w dyskusji – dlaczego potrzebujemy więcej kobiet reżyserek i scenarzystek. Otóż Zwierz ma wrażenie, że dawno nie widział tak dobrze i subtelnie poprowadzonych wątków kobiet. Tak szczerze odnoszących się do pewnych uczuć, stanów, emocji. Zwierz oglądając bohaterki miał wrażenie, że tu widzi dużo realniejsze postacie kobiece niż zazwyczaj. I nie chodzi nawet o rzeczy wielkie, ale o proste sceny, gesty, zdania. Ten kobiecy wymiar opowieści jest tu bardzo ważny. A jednocześnie – co intrygujące – wcale nie pojawia się – jak to bywa u reżyserów i scenarzystów – kosztem mężczyzn. Dzięki kobiecym perspektywom film zyskuje wspomnianą wcześniej polifoniczność. Zaś ich skomplikowana relacja dodaje jeszcze jedną warstwę do pozornie prostego podziału. Przy czym co ważne – to nie jest film o opresji kobiet. Albo inaczej, film dobrze pokazuje, że pewne rzeczy dotyczą kobiet bardziej, ale nie ma tu złych mężów, czy przemocy (poza bardzo pobocznym wątkiem). Co Zwierza cieszy bo zbyt często staje się to element obowiązkowy w historycznej narracji o kobietach. Ogólnie w tym filmie czuć że jest trochę inny w pokazywaniu kobiet. Chciałoby się powiedzieć – prawdziwszy. I dla sceptyków – Zwierz miał to uczucie zanim sprawdził płeć reżyserki.
Sprowadzanie filmu Dee Rees do kategorii „produkcja o rasizmie” jest zdaniem Zwierza błędem. Bo to produkcja o ludziach żyjących w świecie rasizmem przepełnionym, ale nie jest to opowieść tylko o tym. Raczej o tej nieprzystawalności światów w których się żyje, o tym że ludzie którzy są tuż obok siebie mogą mieć własne zupełnie osobne światy. Czasem te granice tworzy kolor skóry, czasem płeć, czasem doświadczenia. To co przeżywają młodzi mężczyźni powracający z wojny stawia mur pomiędzy nimi a rodzinami, mężowie nigdy do końca nie zrozumieją świata swoich żon, biali nigdy nie poznają tego ucisku który jest codziennością czarnoskórych. Tak naprawdę wszystkich łączy tylko to zupełnie obojętne błoto, nie patrzące na czyjej skórze własnie osiada, czyniąc cały ten świat, tragicznie ubłoconym.
Ps: Film możecie zobaczyć na Netflix – nie wiem jaka jest jakoś polskiego tłumaczenia Zwierz oglądał z napisami. Strasznie się cieszy, że Netflix jednak obok koszmarnych filmów świątecznych ma nam też coś fajnego do zaoferowania w tym miesiącu.