Jako osoba interesująca się popkulturą i komiksem, zazwyczaj jestem na bieżąco z tym co dzieje się w Polsce na rynku komiksowym. Więcej, mogłam do niedawna twierdzić, że polski rynek wydawców komiksowych nie ma przede mną tajemnic i kojarzę wszystkich, którzy nad Wisłą komiksy wydają. A potem zorientowałam się, że zupełnie przegapiłam powstanie wydawnictwa Nagle! Comics. Na całe szczęście, nie tylko udało mi się dowiedzieć o jego istnieniu przed końcem pierwszego roku wydawniczego (ale już pod koniec) nowego wydawnictwa, ale też – mam dziś dla was kilka recenzji wydanych przez nich w Polsce tytułów.
Część z omówionych w tym wpisie komiksów kupiłam sama, część dostałam od wydawcy.
Flavor Girls – To właśnie ten komiks sprawił, że w ogóle zainteresowałam się wydawnictwem Nagle! Znalazłam go na półce w Empiku i od razu wydał mi się interesujący. To historia, która ma w sobie coś z „Czarodziejki z Księżyca” ale po pierwsze – to nie jest manga, po drugie – to raczej opowieść dla tych, którzy znają te tropy i chcą z jednej strony emocji z drugiej humoru. W największym skrócie – ludzkość od kilkunastu lat jest atakowana przez tajemniczą kosmiczną rasę, której wielki statek kosmiczny zawisł na ziemską orbitą. Ludzie nie mają pojęcia o co chodzi i co się dzieje. Jedyne co przynosi pewne pocieszenie w tych trudnych chwilach to fakt, że nad losem ludzkości czuwają Flavor Girls – obdarzone specjalnymi mocami młode kobiety, z których każda reprezentuje jakiś owoc. Historię poznajemy z perspektywy Sary, dziewczyny, która bardzo chciałaby coś zmienić w świecie. Co prawda Sara miała raczej nadzieje na staż w ONZ, ale za sprawą magicznych mocy staje się nową Flavor Girl. Jej owocem jest ananas. Nie pozostaje więc nic innego jak udać się do tajemnej świątyni i przejść przez trening, który pozwoli jej zostać kolejną obrończynią ludzkości.
Brzmi tą wszystko raczej stereotypowo, ale komiks bardzo się broni humorem a także tymi momentami, w których poznajemy przeszłość bohaterek. Jak może podejrzewacie, nie da się przejść przez dwanaście lat konfliktu z kosmitami bez żadnych blizn na psychice. Do tego, sami obcy są ciekawi – bo mamy wrażenie, że nasza bohaterka nie dowiaduje się wszystkiego o istocie sporu. Prawdę powiedziawszy – przystępuje do walki wiedząc niepokojąco mało. Jestem niemal pewna, że za tom czy dwa (bo to na razie bardzo wstęp do historii) dowiemy się, że prawda o konflikcie wygląda zupełnie inaczej. Scenarzystą i rysownikiem komiksu jest francuski autor Loïc Locatelli-Kournwsky i jak sprawdziłam – tomy sa już trzy więc nic się po tym pierwszym nie urwie. Mam też nadzieje, że wydawnictwo wyda jego komiks o Persefonie, który ma bardzo dobre oceny. Przyznam że bardzo mi się podobała taka oszczędna, troszkę nawiązująca do mangi kreska autora i chętnie poczytałabym więcej.
Róża – W świecie retellingów klasycznych bajek znalezienie jakiegokolwiek ciekawego pomysłu na to by opowiedzieć cokolwiek na nowo nie jest proste. Większość pomysłów jest co najmniej średnia, jeśli nie naiwna czy po prostu wtórna. „Róża” to retelling baśni o Śpiącej Królewnie. Jaka tu jest różnica? Cóż, mamy królewnę, która ukuła się wrzecionem w palec i zasnęła. Mamy księcia, który przybyłby ją poślubić. I rzeczywiście – do ślubu dochodzi. Z tym, że książę wcale nie całuje i nie budzi naszej księżniczki. Księżniczka śpi, dwa królestwa są połączone unią personalną, nikt nie protestuje. Zaczyna się era walki i podboju, która prowadzi ostatecznie do upadku królestwa. I właśnie, kiedy mijają kolejne lata, ktoś księżniczkę budzi. Tylko nasza bohaterka nie ma nic. Może się błąkać po ruinach pałacu i królestwa. Świat, który ją otacza jest pozbawiony nadziei, zewsząd czyhają niebezpieczeństwa, stare zwyczaje odchodzą, i nawet wspomnienie wróżki, matki chrzestnej przynosi więcej problemów. Ale paradoksalnie – Róża sobie w tym świecie jakoś radzi – na jej drodze pojawiają się inni, też pozbawieni swojego miejsca i przeznaczenia.
Co mi się niezwykle podoba w tym retellingu, to budowa świata. Takiego pozbawionego nadziei i empatii. Podoba mi się też, że nasza królewna po tym jak otrząśnie się z początkowego zaskoczenia, dość szybko zaczyna rozumieć, że żyje w świecie pozbawionym nadziei i reguł, za którymi można podążać. Jej dominującą cechą jest pragnienie przetrwania i dostosowania się do nowych warunków. To oczywiście jest trochę retelling w stylu „a co by było gdyby zamiast miłości czekała zemsta” ale – podoba mi się ten kierunek. Podoba mi się też wyciągnięcie z klasycznej baśni fragmentu o tym, ile lat minęło księżniczce we śnie i wyciągnięcie z tego konsekwencji. Ktoś kto przespał sto lat raczej nie obudzi się w świecie, który zna. A jednocześnie – sama Róża widzi, że stała się przedmiotem legend i historie o niej wyprzedzają ją samą.
Scenarzystą komiksu jest Christoperh Cantwell (jak będziecie googlować – to na wiki jako pierwszy wypada neo nazista, to ten drugi wynik w wyszukiwaniu). Cantwell pracował przy jednym z moich ukochanych seriali „Halt and Catch Fire” i dzieli swoje umiejętności pomiędzy byciem scenarzystą serialowym a komiksowym. Przyznam, że moim zdaniem to widać, bo odcinki przygód Róży są idealnie zarysowane i mają wszystkie niezbędne w narracji momenty napięcia, odpuszczenia, humoru i grozy. Bardzo przypadły mi do gustu rysunki Germana Garcii. Hiszpański rysownik ma taki styl, który bardzo przypomina mi amerykański komiks głównego nurtu, ale z europejskim twistem. I jeśli to brzmi niezwykle ogólnie to od razu chcę powiedzieć, że nie umiem dobrze pisać o rysunkowym stylu, ale tu byłam pod wrażeniem. Choć nie ukrywam – najbardziej podobały mi się wspomnienia z czasów, gdy Róża była jeszcze księżniczką.
W każdym razie – moim zdaniem „Róża” to taki komiksowy sztos. Dawno się tak nie wciągnęłam, nie polubiłam bohaterów i nie miałam wrażenia, że wchodzę w bardzo mroczny, ale fascynujący świat. Powiem tak – jasne cieszę się, że wyszło po polsku, ale tak bardzo jestem ciekawa co będzie dalej, że poważnie rozważam kupienie sobie kolejnych tomów po angielsku. Wiecie, bardzo kibicuję tłumaczeniom, ale trudno mnie nazwać cierpliwą.
Z całej pety – nie ukrywam, miałam pewne wątpliwości co do tego komiksu. Nie jestem wielką fanką wrestlingu i wydawało mi się, że hmm… trudno zrobić o tym coś ciekawego. Zaintrygował mnie co prawda kosmiczny aspekt historii i fakt, że pojawia się tu potężny nekromanta, ale wciąż miałam wątpliwości. I powiem wam… myliłam się. „Z całej pety” to tylko częściowo historia o wrestlingu (w kosmicznych dekoracjach – trochę jak „Mortal Kombat”) – to przede wszystkim historia rodzinna. Nasza bohaterka Lona jest świadkiem jak na ringu ginie jej matka – największa wrestlerka swoich czasów. Jej śmierć jest oczywiście kwestią przypadku, ale niewiele to zmienia, dla dziewczynki i jej ojca, którzy zostali sami. Kiedy po latach pojawia się szansa, żeby matkę przywrócić do życia – jeśli stanie się w kosmicznym wrestlerskim pojedynku na śmierć i życie, wybór wydaje się oczywisty. Wiem, że brzmi to dość banalnie, ale sama historia, wcale nie koncentruje się tylko na relacjach bohaterki z matką, ale też z ojcem a w ogóle istotnym punktem komiksu, jest fakt, że tak naprawdę słuchamy opowieści, jaką matka snuje synowi przed snem. Wiem, wiem – brzmi za wiele i skomplikowanie, ale emocjonalny ładunek jest taki, że po ostatnich panelach to łezkę z oka ocierałam, bo się wzruszyłam.
Autorem komiksu jest Daniel Warren Johnson – ilustrator i scenarzysta, który we wstępie tłumaczy swoją wielką miłość do wrestlingu – co widać na kartach opowiadania. Znaczy to jest komiks, który może miewa lżejsze elementy, ale z wrestlingu nie żartuje ani trochę. Mam wrażenie, że w ostatnich czasach w ogóle zmieniło się trochę podejście i coraz bardziej uczymy się to przedziwne i skomplikowane widowisko doceniać, a nie tylko wyśmiewać. „Z całej pety” jest z jednej strony takim listem miłosnym do tej formy zapasów, z drugiej – jesteśmy w pełni w stanie zrozumieć, że napisał je scenarzysta, który wrestling odkrył podczas bezsennych nocy usypiania córeczki.
Krok po kroku – muszę wam coś wyznać – uwielbiam komiksy, które właściwie nie mają dialogów. Uważam, że oczywiście – dobrze napisany dialog czy monolog komiksowy potrafi być równie dobry jak każda literatura, ale tyko komiks może opowiedzieć swoją historię zupełnie bez słów. Komiksowe historie, gdzie słowa są ograniczone do minimum albo zupełnie ich nie ma uważam, za najciekawsze ćwiczenie w obrazkowym snuciu opowieści. Jest to też dobra wprawka z czytania języka komiksu – czy bez pomocy dymków i wsparcia narratora jesteśmy w stanie zrozumieć taką historię, czy złapiemy jej wszystkie niuanse? Choć może się to wydawać bardzo proste, to niekiedy wymaga dużo większego skupienia niż czytanie – koncentracji na sekwencji ilustracji, na szczegółach, na wszystkim co mogłoby nam umknąć. Uwielbiam takie pozycje, bo one przypominają mi, że komiksu nie czyta się tak automatycznie jak mogłoby się wydawać.
Krok po kroku to opowieść fantastyczna. Wielkie zakute w zbroję stworzenie, idzie przez krainy z małą dziewczynką. Dokąd zmierzają? Ktokolwiek kryje się w zbroi zna swoją drogę i cel. Kim jest dziewczynka? Jakie jest jej przeznaczenie? Czy gdzieś idą czy przed czymś uciekają? Kto tu jest kim? To wszystko pytania jakie zadaje sobie czytelnik. Początkowo świat wydaje się tylko nieprzyjazny i opuszczony, ale po pewnym czasie dostrzegamy, że jak najbardziej jest w nim życie, przeciwnicy, zagrożenia, plany i pomysły. Komu powinniśmy kibicować? Czy dziewczynka jest ratowana czy porwana? Co czeka ją na końcu drogi? Historia jest podzielona na pory roku, gdzie przy każdej pojawia się krótka, enigmatyczna refleksja – podpowiedź, ale to tyle. Wszystkie dymki w komiksie, są zapisane w jakimś symbolicznym nieistniejącym języku. Wszystko pozostałe musimy wyczytać z ilustracji. Dawno nie czytałam nic komiksowego w takim skupieniu.
Ostatecznie myślę, że sama historia broni się właśnie tym że nie jest przegadana i polega na ilustracjach. Bo gdybyśmy dostali dialogi, to wyszłoby nam co bardzo ogranego. Z resztą w ogóle taka tajemnicza podróż opiekuna i dziecka jest w komiksie i ogólnie w popkulturze ograna. Za komiksem stoi Si Spurrier jako scenarzysta i Matias Bergara jako rysownik. Jeśli jesteście ciekawi jak przebiegała ich współpraca to pod koniec tomu jest taki dodatek, który pokazuje jak ze scenariusza przechodzimy do komiksowych kadrów. Muszę powiedzieć, że to jest absolutnie najciekawszy element tego komiksu i bardzo się cieszę, że go dodali, bo mogłam zobaczyć jak właściwie to przejście od scenariusza do komiksu wygląda.
To tyle z moich lektur z Nagle! Comics. Cieszy mnie, że w Polsce mamy kolejne wydawnictwo, które wydaje rzeczy, które ukazywały się w takich wydawnictwach jak BOOM Studios czy Imagine Comics. Bardzo sobie cenię te wydawnictwa, bo to jest taki jednocześnie dostępny komiks, często sięgający z pewnych schematów komiksu superbohaterskiego, ale jednak zawsze z autorskim twistem. Plus mam wrażenie, że to dla wielu twórców na co dzień tworzących dla Marvela czy DC taka przestrzeń, gdzie mogą się wyszaleć ze wszystkimi swoimi „dziwnymi” pomysłami. Przy czym każdy z tych tomów jest moim zdaniem bardzo przystępny dla każdego kto chciałby sobie poczytać coś komiksowego, co jest po prostu rozrywkowe i oferuje ciekawą opowieść. Także, jeśli lubicie takie rzeczy to polecam dodać Nagle! Comics do jakiejś zakładki. Ja na pewno dodam, bo coś mi się widzi, że będziemy się jeszcze z ich pozycjami nie raz spotykać. I wydajcie tą „Różę” dwa jak najszybciej!