„Only Murders in the Building” (po polsku ma to tytuł „Zbrodnie po sąsiedzku” ale nie słyszałam by ktokolwiek z tego tytuły korzystał) to serial, o którym słyszałam chyba najwięcej pochwal – zanim trafił do Polski wraz z Disney+. Dosłownie wszędzie, gdzie zaglądałam sypały się komplementy pod adresem twórców i obsady. Czy ten nietypowy serial kryminalny rzeczywiście jest tak dobry jak twierdzą? Akurat pojawił się drugi sezon więc to dobry moment by napisać kilka słów o sezonie pierwszym.
Choć teoretycznie bohaterami naszej opowieści są mieszkańcy luksusowego apartamentowca na Manhattanie tak naprawdę wielkim bohaterem serialu są podcasty. I to nie byle jakie podcasty, bo true crime. Nie trzeba nikomu mówić, że pasja z jaką amerykanie – i nie tylko – słuchają o zbrodniach jest dziś trudnym do zignorowania elementem kultury popularnej. Na platformach streamingowych pojawiają się coraz to nowe adaptacje podcastów, fascynacja true crime sprawia, że prawdziwe zbrodnie są bardziej fascynujące od tych wymyślonych a sam rynek opowiadania o zbrodni opiewa na grube miliony. Oczywiście gdzieś tam na marginesie toczą się dyskusje o moralności i monetyzowaniu ludzkiego cierpienia, ale to wszystko blednie wobec zainteresowania mroczną stroną człowieczej natury. O tym jak często te adaptacje nie wychodzą czy okazują się cieniem historii ciekawie pisze Klara Cykorz w tekście dla „Dwutygodnika” – zwracając uwagę na to jak serialowe „Schody” nie są w stanie oddać dwuznaczności „Schodów” dokumentalnych (które co ważne powstały przed erą mody na true crime).
W „Only Murders in the Buliding” fascynacja true crime zbliża do siebie trójkę bohaterów. Morderstwo do jakiego dochodzi w ich budynku skłania ich do rozpoczęcia własnego śledztwa, ale też – donoszenia o jego wynikach w powstającym na bieżąco podcaście. Serial niekoniecznie wchodzi bardzo głęboko w świat podcastowych produkcji, ale nieźle oddaje mechanizmy rządzące tym światem. Doskonała – drugoplanowa rola Tiny Fey, która gra tu podcastową guru – osobę, która na prawdziwych zbrodniach zarobiła miliony, doskonale oddaje ten mechanizm odchodzenia od dziennikarstwa śledczego na rzecz dobrze prosperującej firmy oferującej coś czemu bliżej do opowieści z dreszczykiem. Historia do podcastu zdaje się leżeć na każdym rogu, podobnie jak pieniądze z nią związane. Na jej tle nasi bohaterowie wydają się być szczerzy w tym co robią, choć nie da się nie dostrzec, że ich motywacje nie są szczególnie czyste – ktoś potrzebuje pieniędzy, ktoś powrotu do sławy, ktoś środków by rozplątać własną zagadkę z przeszłości. Serial podsuwa nam też, choć na krótko spojrzenie na wielbicieli podcastów true cirme. Nie jest to grupa zupełnie wyśmiana, ale słuszna jest obserwacja, że zbrodnie i opowieści o nich chyba nie powinny mieć wielbicieli, a jeśli już mają, to co właściwie z nimi zrobić.
To spojrzenie na świat podcastów true cirme stanowi tu pewną meta narrację. W poszczególnych odcinkach mamy jednak przede wszystkim prywatne śledztwo prowadzone przez trójkę mieszkańców apartamentowca. Jest więc podstarzały aktor, niegdyś popularnego serialu, który ma problem by zaangażować się emocjonalnie w jakikolwiek nowy związek. Reżyser teatralny, który po tym jak jego ostatni spektakl poniósł olbrzymią porażkę na Broadwayu stracił coś więcej niż tylko pieniądze i młoda dziewczyna, z tajemniczą przeszłością, która mieszka w apartamencie swojej ciotki. Trzeba przyznać, że to co jest tu najciekawsze to dość nietypowy układ bohaterów. Mamy dwóch panów pod siedemdziesiątkę (gają ich Steve Martin i Martin Short) i młodą dwudziestoparoletnią dziewczynę (naprawdę dobra w swojej roli Selena Gomez). Ten układ jest o tyle ciekawy, że nie pamiętam bym widziała wcześniej produkcję, która stawiałaby na takie relacje, jednocześnie – nie wprowadzając żadnych seksualnych podtekstów, ani nie sprowadzając tego do relacji „dziadkowie- wnuczka”. Tu bohaterowie po prostu ze sobą współpracują i wiek nie wydaje się tak ważnym czynnikiem. Bardzo mi się to podoba bo daje nam nieco inną dynamikę niż zwykle.
Samo śledztwo – jest umiarkowanie ciekawe. Co jest natomiast naprawdę ciekawe, to powolne odkrywanie przed nami przeszłości głównych bohaterów – poznajemy ich powoli i z odcinka na odcinek patrzymy na ich motywacje i działania z zupełnie innej strony. Nie ukrywam – fantastycznie buduje to napięcie – przenosząc ciężar naszego zainteresowania ze zbrodni na tych którzy starają się ją odkryć. Z resztą niemal każda postać dostaje tu rozbudowaną retrospekcję, dzięki czemu w każdym odcinku dowiadujemy się nieco więcej o mieszkańcach apartamentowca. Twórcy mają też dobrą rękę do zabawy formą, ale też do absurdu. Np. nagle niespodziewanie jeden odcinek niemal całkowicie koncentruje się na Stingu. Tak tym słynnym piosenkarzu, który w serialu gra niezbyt miłą wersję samego siebie. Albo dostajemy jeden odcinek właściwie bez dialogów, a przynajmniej bez dialogów, które słyszymy. To wszystko sprawia, że rzeczywiście serial przyciąga, bo nigdy nie wiadomo co się wydarzy w następnym odcinku.
Jednocześnie nie ukrywam – pod koniec – kiedy jesteśmy coraz bliżej rozwiązania zbrodni – robi się trochę mniej ciekawie. Może właśnie dlatego, że odkryto przed nami sporo informacji o samych bohaterach, a to dla mnie było najciekawsze. Inna sprawa, że jak napisał ktoś w cudownej recenzji serialu „Twórcy nie mają pojęcia jak działają podcasty i jak działają zbrodnie, ale to nie ma znaczenia”. Innymi słowy – to jest taki serial, który przyciąga zagadką kryminalną, ale nie w kryminale leży jego siła. Jednocześnie, trzeba stwierdzić, że na korzyść produkcji działa jej format. Oto dostajemy półgodzinne odcinki, które są zarezerwowane zwykle dla produkcji komediowych. „Only murders in the building” nie są zaś po prostu komedią. Tak serial korzysta z humoru i absurdu, ale zdecydowanie trudno go nazwać komediowym. To jest ten ciekawy moment, kiedy proste podziały na telewizyjne gatunki zawodzą. Mam wrażenie, że do zapisania tej produkcji jako komedii bardziej przyczynia się półgodzinny format odcinków niż realny ton serialu. Ten jest na pograniczu dramatu/kryminału/produkcji obyczajowej i komediowej – czyli w najlepszym możliwym miejscu, bo gatunkowa niejednoznaczność pozwala na pogłębienie emocjonalnych elementów fabuły.
Pod względem obsady serial to mała perełka, bo widać, że każdy czuje się w swojej roli idealnie. Nie wiem, dlaczego nominacje do Emmy dostali Steve Martin i Martin Short bez Seleny Gomez, bo dość wyraźnie ta trójka najlepiej gra razem – dając sobie wzajemnie pole do popisu. Steve Martin, który jest też współscenarzystą serialu fantastycznie gra tu trochę smutnego klauna, człowieka, który wydaje się najbardziej dostosowany do życia z całej naszej trójki, ale udaje mu się to tylko wtedy, kiedy trzyma ludzi na dystans. Z kolei Martin Short gra człowieka, który wydaje się, być jak kot, który zawsze spada na cztery łapy choć nie trudno dostrzec ile w nim samotności i zwykłej biedy która czai się tuż za rogiem. Selena Gomez zaś fantastycznie niuansuje swoją pewną siebie, twardą bohaterkę, za którą ciągnie się cień żałoby i straconych szans. Genialny w niewielkiej drugoplanowej roli jest Nathan Lane – kolejny bohater, który skrywa tajemnicę. Bo też z tych małych ludzkich tajemnic składa się ta opowieść.
Drugi sezon właśnie zadebiutował i na szczęście czy na nieszczęście Disney daje jeden odcinek tygodniowo. Co znaczy, że albo zapiszecie się na dziesięć tygodni nerwowego odliczania czasu do następnej odsłony albo jak ja będziecie mądrzy i poczekacie do końca aż będzie można spokojnie naciskać „włącz następny odcinek” bez tych tortur czekania tydzień by dowiedzieć się kto tym razem skrywa swoje najgłębsze tajemnice przed naszymi bohaterami.