Zwierz musi przyznać, że w tym sezonie trudno byłoby o serial który mniej interesowałby zwierza niż Orville. Komediowa produkcja, nawiązująca do estetyki i tematyki Star Treka. Odpowiedzialny za nią Seth Macfarlane nigdy nie należał do ulubionych komików zwierza, a jego poczucie humoru bardziej odrzucało niż bawiło. A jednak wystarczyły trzy odcinki by zwierz doszedł do wniosku, że być może na taką premierę serialową czekał.
Orville to typowa produkcja której ton zmienia się nie do poznania po pierwszym odcinku. Jeśli zasiądziecie do pilota dojdziecie do wniosku, że Mcfarlane zdecydował się na mało zabawną produkcję, która trochę nie wie czy chce być zabawna czy kiczowata. Do tego trochę oczywistych dowcipów. Jedyne co może zaskakiwać to całkiem dobre efekty specjalne. Nie mniej – widz mógłby sobie zadawać dość słuszne pytanie – jak długo można się naśmiewać z Star Treka nie wymieniając ani razu nazwy serialu. Innymi słowy – pilot jest po prostu żaden, za poważny by być naprawdę zabawny i za bardzo przepełniony średnimi dowcipami by traktować produkcję jako coś więcej niż przedłużenie do 45 minut dowcipu „Star Trek jest śmieszny”.
Tym większe było zaskoczenie zwierza kiedy zdecydował się obejrzeć kolejne odcinki i odkrył, że po średnim pilocie serial zdecydowanie zmienia ton. Przede wszystkim okazuje się, że twórcy zdecydowali, że kolejne zadania czy przygody jakie mają bohaterowie serialu będą traktowane poważnie. Co to znaczy? Że w każdym odcinku jest jeden wątek który w ogóle nie ma wymiaru komediowego. Po prostu, mogą się co pewien czas pojawiać żarty ale główna oś fabularna odcinka jest jak najbardziej na serio. Druga sprawa to kwestia doboru tematów – w drugim odcinku młoda, niezbyt pewna siebie pani oficer musi udowodnić że wie jak zarządzać statkiem, w trzecim – mamy potraktowany zupełnie poważnie temat różnic kulturowych i kwestie moralności i etyki, w czwartym z kolei bohaterowie napotykają na społeczeństwo którego zasady funkcjonowania muszą podważyć. Prawdę powiedziawszy fabuła każdego z tych odcinków spokojnie mogłaby trafić do któregoś z sezonów Star Treka – zwłaszcza The Next Generation do którego dość wyraźnie nawiązuje (zdecydowanie bardziej niż do TOS).
Jasne mamy wciąż dowcipy ale co zaskakujące – z każdym kolejnym odcinkiem są one coraz mniej ważne, zwłaszcza widać to w odcinku trzecim. Ten odcinek nie tylko właściwie jest zupełnie na poważnie ale – co zwierza zachwyciło i złapało za serce – nie kończy się w sposób sztampowy. Co więcej – zgodnie z najlepszymi tradycjami Star Treka – problemy poruszane w serialu można spokojnie odnieść do problemów współczesnych społeczeństw. W trzecim odcinku jest to kwestia podejścia do kwestii płci i postrzegania kobiecości jako swoistego defektu wobec męskości. Ale jednocześnie w serialu często pojawia się wątek wzajemnego niezrozumienia różnych kultur funkcjonujących na zupełnie innych zasadach. Jak na serial komediowy niesłychanie często wraca wątek tego, że normy przyjęte przez ziemian nie obowiązują w całym wszechświecie a pewne konstrukcje językowe – zrozumiałe dla ludzi, mogą być zupełnie obce dla innych kultur. Zresztą w ogóle – zarówno w warstwie dowcipu jak i w tej poważniejszej – różnice pomiędzy ludźmi a innymi gatunkami stanowią swoistą jeden z najczęściej powtarzających się motywów.
Ponieważ serial jest komediowy – przynajmniej w założeniu, to często decyduje się na zestawienie kosmicznej przygody z problemami osobistymi bohaterów. Ale co ciekawe – mimo, że dowcip o tym że kapitan i pierwsza oficer byli małżeństwem, może się znudzić, to sam pomysł by dorzucić do świata jak ze Star Treka takie wątki osobiste (kto się z kim umawia) czy zawodowe (jak nudne może być kreślenie mapy gwiazd) zaskakująco się sprawdza. Kiedy młoda pani oficer skarży się, że jej związek nie wyszedł bo jej chłopak nie mógł znieść że pochodzi ona z niesłychanie silnej rasy – mamy tu taki element który dobrze uzupełnia świat. Podobnie jak ulubiony wątek zwierza – trochę kłócącej się pary obcych, którzy pochodzą z planety gdzie jest tylko jedna płeć. Co nie zmienia faktu, że związki nadal są bardzo trudne. Zwierz musi powiedzieć, że nawet nieco gorzej napisana postać galaretowatego stwora (który ma tylko usta, nawet oczu nie ma) który próbuje poderwać pokładową panią doktor ma swój urok bo zwykle jednak większość załogi statków w tego typu serialach jest humanoidalna.
Oczywiście serial wciąż ma gorsze momenty – głównie wtedy kiedy próbuje dość na siłę wrzucić jakiś dowcip żeby rozładować napięcie. Czasem problemem jest fakt że dowcip jest trochę grubiański, kiedy indziej – cóż scena w której kapitan statku czuje się niekomfortowo w windzie jest po prostu wzięta z zupełnie innego porządku. Bo Orville tak naprawdę jest Star Trekiem nakręconym przez ludzi nie mających prawda do Star Treka. Wszystko w tym serialu, od muzyki (bardzo zresztą ładnej), przez czołówkę, po kostiumy i wystrój statku to Star Trek. Nawet fakt, że serial ma w sobie taką optymistyczną i humanistyczną stronę odkryć w kosmosie przypomina ducha klasycznego serialu. I właśnie to co jest w nim najlepsze to proste nawiązanie do schematów znanych z telewizji z lat 90 gdy jeszcze chodziło o stosunki międzyludzkie, nadzieję na lepszą przyszłość i wielkie zrozumienie pomiędzy narodami. W świecie gdzie nawet Star Trek musi być mroczny, Orville pod przykrywką parodii sprzedaje nam całkiem sporo ducha oryginalnego serialu. Co więcej robi to absolutnie szczerze – bez wyśmiewania tego co w Star Treku było najważniejsze. Nadal co pewien czas serial przypomina, że wszechświat jest wielki i różnorodny, a my ludzie musimy się uczyć patrzeć inaczej na świat, który jest pełen rzeczy których nie rozumiemy.
Zwierz obejrzał cztery odcinki z pięciu wyemitowanych i jest pod wrażeniem jak bardzo polubił ten serial. Zwłaszcza, że – zupełnie nie komediowo – ma on całkiem dobrze napisane postacie. Kapitan statku, nie jest Picardem, nie jest nawet Kirkiem. Kapitan Ed Mercer to taki niezbyt pewny siebie facet, przykrywający poczuciem humoru sytuacje w których czuje się niekomfortowo. Ale jednocześnie – sprawny dowódca i – zgodnie z tradycjami Star Treka – człowiek z sercem po właściwiej stronie. Do tego z dużym poczuciem odpowiedzialności za swoją załogę. Pierwsza oficer – Kelly Grayson, była żona kapitana, to z kolei typowa bardzo kompetentna bohaterka, która jest odważna, współczująca i pewna siebie. Oczywiście zestawienie charakterów kapitana i jego pierwszej oficer czyni ich zespołem niemal idealnym. Do tego mamy dobrze napisane postacie poboczne – mądrą lekarkę, niezbyt pewną siebie młodą specjalistkę od ochrony, dwóch wyluzowanych nawigatorów, i bardzo formalnego oficera który jak wspomnieliśmy – ma problemy osobiste. Razem mamy więc skład który podobnie jak w oryginalnych Star Trekach przesądza o tym, że dość szybko zaczynamy lubić całą załogę.
Zwierz jest trochę zaskoczony nie tylko duchem ale też poziomem realizacji serialu. Zwierz był przekonany, że skoro mamy do czynienia z produkcją komediową to stacja raczej zatrzyma się na pokazywaniu nam życia na Statku a reszta będzie rozegrana w kiczowatych dekoracjach. Tymczasem Orville jest produkcją zrealizowaną na bardzo wysokim poziomie. Statek w którym rozgrywa się część akcji jest naprawdę fajnie zaprojektowany. Kolejne planety na których pojawiają się nasi bohaterowie, zdecydowanie różnią się od siebie. Ogólnie – nie czujemy się jak w taniej podróbce Star Treka, wręcz przeciwnie – produkcja doskonale łączy współczesne możliwości telewizji z takimi ładnymi nawiązaniami do estetyki którą możemy kojarzyć właśnie z czasów The Next Generation. I tak dostajemy coś sentymentalnego, ale nie kiczowatego. Co zwierza naprawdę zaskoczyło, bo był przekonany, że produkujący serial FOX zdecyduje się na zdecydowanie tańszy serial. Zresztą prawdę powiedziawszy pomysł by ta komediowa produkcja miała czterdziestopięcio minutowe odcinki, też zaskoczyła zwierza. Bo był przekonany, że stacja zdecyduje się iść bardziej w stronę formatu sitcomu czyli dwadzieścia minut odcinka.
The Orville pokazuje też zdaniem zwierza dlaczego ocena seriali na Rotten Tomatoes trochę nie ma sensu. Produkcja ma obecnie 20% i zgodę krytyków co do tego, że jest to średni serial i w ogóle nie warty oglądania. Problem polega na tym, że te opinie powstały w większości po pierwszym odcinków. Tymczasem The Orville to serial który robi się z odcinka na odcinek coraz lepszy i coraz bardziej widać, że twórcy idą w konkretnym kierunku. Przede wszystkim raczej idąc w kierunku serialu Sf z zabawnymi scenami czy postaciami a nie w kierunku parodii. Ocena tego serialu wyłącznie na podstawie pierwszego czy nawet pierwszych dwóch odcinków po prostu nie ma sensu. Dlatego właśnie agregatory opinii zdaniem zwierza niekoniecznie przyczyniają się do polecenia nam zawsze lepszych produkcji – częściej do polecania produkcji które lepiej zaczęły (w przypadku seriali). Zresztą to jest ciekawe, że wciąż w przypadku seriali kierujemy się opiniami po pierwszym odcinku – jakbyśmy nie pamiętali jak bardzo nie miarodajne są te początkowe rozdziały każdej historii. I jasne – lepiej kiedy serial ma dobry pierwszy odcinek – ale to, że go nie ma nie znaczy, że wcześniej czy później nie znajdzie własnego głosu i własnego pomysłu na siebie. Co dobrze pokazuje różnica pomiędzy opinią krytyków a widzów. Wśród widzów serial ma bardzo wysoką ocenę (91%) – nie dlatego, że krytycy nie wiedzą co ludzie lubią. Po prostu oni obejrzeli zapewne jeden słaby odcinek, zaś widzowie mieli szansę obejrzeć ich więcej i przekonać się jaki ostatecznie ton wybrał serial.
Wśród krytyki zwierz znalazł sporo uwag że produkcja nie spełnia standardów parodii (bo ostatecznie niekoniecznie nią jest), że jest za długa jak na komedię (jakby śmiać można się było tylko przez dwadzieścia minut), że za bardzo czerpie ze Star Treka (choć dość wyraźnie widać że jest skierowana do ludzi którzy na ST patrzą z sentymentem). Niezależnie od tego jak potraktować te zarzuty, zwierz musi powiedzieć, że dawno go żaden serial tak nie zaskoczył i nie sprawił mu tyle niespodziewanej frajdy. Ostatecznie bowiem wielu rzeczy się w telewizji spodziewał ale nie tego, że Seth Macfarlane zafunduje mu kolejny sezon starego Star Treka i wypełni serce zwierza nadzieją.
Ps: Recenzja Blade Runnera jutro bo zwierz miał życie i jeszcze nie dotarł do kina.