Kiedy w kolejnym wywiadzie ktoś pyta mnie dlaczego w ogóle jeszcze interesują mnie Oscary, zwykle nie jestem w stanie odpowiedzieć sprawnie na to pytanie. Bo w sumie to zainteresowanie jest nieco irracjonalne – zwłaszcza kiedy mówimy o tych latach kiedy wyniki głosowania Akademii są przewidywalne. Ale czasem są takie lata – jak np. ten rok, które pomagają odpowiedzieć na to pytanie.
Kraj zwany kapitalizmem
Zacznijmy od zwycięstwa które chyba wszystkich na równi zaskoczyło i poruszyło czyli wygranej „Parasite”, nie w jednej czy nawet dwóch kategoriach (Oscara za scenariusz trochę się spodziewano) ale w czterech. W tym – historycznie za najlepszy film. Ten wynik głosowania Akademii można interpretować na wiele sposobów. Osobiście uważam, że to kolejny dowód na to, że Oscary są w stanie ewolucji się z nagrody dla kinematografii Amerykańskiej w nagrodę dla kinematografii międzynarodowej. Co miałoby sens biorąc pod uwagę, ze wyniki oglądalności gali spadają, zaś w ogóle kinematografia światowa zaczyna się pod względem technicznym i atrakcyjności dla widza (nie tylko w sferze artystycznej jak niegdyś ale też widowiskowej) zrównywać z kinematografią amerykańską. Są oczywiście głosy że to koniec Hollywood ale paradoksalnie wygrana „Parasite” była możliwa w sytuacji w której pozostałe filmy w stawce mogły się spokojnie podzielić wygraną – bo był to rok pod względem wyrównanej stawki, też historyczny – nigdy wcześniej tyle filmów nie miało dziesięciu nominacji. Przy czym jedno jest pewne – otwarcie drzwi dla kinematografii światowej może podratować Oscary prestiżowo, natomiast wyniki oglądalności gali (po zeszłorocznym wzroście zainteresowania, znów najniższe w historii) wskazują, że z punku widzenia rozdania Oscarów jako widowiska zdecydowanie lepszy jest rok, w którym nominowane są filmy amerykańskie które na krajowym rynku sporo zarobiły i tym samym przyciągnęły sporą widownię.
Nie mniej te wszystkie rozważania są drugorzędne w obliczu faktu, że „Parasite” to po prostu doskonały film. Pierwsza od czasów filmu „Marty” produkcja która w tym samym sezonie zgarnęła Złotą Palmę w Cannes i Oscara za najlepszy film. „Parasite” mimo, że jest produkcją koreańską, rezonuje z ludźmi na całym świecie bo i na całym świecie różnice klasowe, różne ambicje, zazdrość, pragnienie sięgnięcia po to co błyszczące oraz obrzydzenie tym co brudne są równie zrozumiałe. W jednym z wywiadów w którym Bong Joon-Ho odpowiadał na pytanie dotyczące tego dlaczego jego film podoba się w tak wielu krajach, padło zdanie, że być może wszyscy mieszkamy w jednym kraju a imię jego „kapitalizm”. Jest w tym zdaniu doskonała interpretacja tego co takiego się stało, że „Parasite” stał się produkcją zdobywającą nagrody i uznanie na całym świecie.
Oczywiście nie da się pisać o zwycięstwie filmu z Korei nie zastanawiając się do jakiego stopnia jest to kolejne zwycięstwo tzw. „koreańskiej fali” czyli zaplanowanych działań Korei na rzecz uczynienia ze swojej kultury popularnej produktu eksportowego. Są to działania zamierzone, sprawnie przeprowadzone i jak na razie przynoszące olbrzymie sukcesy – chociażby na polu muzyki rozrywkowej. Osobiście podejrzewam że do zwycięstwa Parasite w pewnym stopniu na pewno przyczyniło się wsparcie państwowe w zakresie finansowym – nie wiem jaki budżet na promocję miał „Parasite” ale podejrzewam, że niemały. Jednocześnie jednak – nie ma wątpliwości, że Korea wystawiła do rywalizacji film ciekawy, niejednoznaczny, doskonale nakręcony i do tego – rezonujący z problemami współczesnego świata. Och gdyby każdy kraj próbował walczyć o kulturową dominację takimi produktami.
Plus nie da się ukryć – że duch może nie komunizmu ale lekkiego socjalizmu (co w Stanach równa się niemalże maszerowaniu z Armią Czerwoną przez Europę) unosi się nad Oscarami. Nawet jeśli uznamy, że Parasite pokazuje, że pewna solidarność klasowa jest niemożliwa, to już nie da się ukryć, że nie spodziewałam się, że kiedykolwiek ktoś mi będzie cytował na Oscarach „Manifest Komunistycznych” – tymczasem hasło o „Workers Unite” padło z ust reżyserki doskonałego dokumentu „American Factory” (dostępny na Netflixie). Cóż to są niby małe rzeczy ale kiedyś nie śniło się o tym ani amerykańskim konserwatystom ani liberałom.
Te mowy mogliśmy ćwiczyć przed lustrem
Jeśli są jakieś kategorie w których w tym roku nie było mowy o jakimkolwiek zaskoczeniu, to z pewnością były to kategorie aktorskie. Wieczór rozpoczął się od nagrody, która mnie personalnie najbardziej ucieszyła czyli od wyróżnienia dla Brada Pitta. Pitt stanowi dla kobiet z co najmniej jednego pokolenia wzór z Sevres, jeśli chodzi o przystojnego aktora Hollywood. Jednocześnie jednak potrzeba było bardzo wielu lat i min. Quentina Tarantino (który widzi w aktorach to, czego zwykle nie jest w stanie dostrzec reszta Hollywood) był uroda i gwiazdorski urok zamieniły się w Oscara. Cieszę się z tego wyróżnienia jak dziecko, bo to też nagroda, którą Pitt dostał za najlepszy rodzaj ról w jakich występował czyli za komediową rolę drugoplanową. Powtarzam do znudzenia, że z Pitta byłby doskonały drugoplanowy aktor charakterystyczny gdyby nie fakt, że jest tak przystojny.
Nagrodę za drugoplanową rolę kobiecą odebrała Laura Dern – ponownie bez zaskoczeń. Tu mój entuzjazm jest nieco mniejszy a uczucia bardziej mieszane. Żeby było jasne – uwielbiam Laurę Dern i uważam że ostatnie lata jej kariery filmowej to jest doskonała rola, za doskonałą rolą. Ale jednocześnie – jakoś nie porwał mnie jej występ w „Historii Małżeńskiej” . To nie jest zła rola, ale jest dla mnie taka oczywista, w sumie – za mało wyraźna, bez jakiegoś błysku, który pozwoliłby stwierdzić że tu gdzieś błyszczy Oscar. Pod tym względem zdecydowanie bardziej podobała mi się Scarlett Johansson w „Jojo Rabbit” (gdzie aktorsko musiała dać z siebie dużo więcej niż Dern) czy Florence Pugh w „Małych kobietkach” (rola wymagająca pokazanie dojrzewanie postaci). Ponownie jednak – za bardzo lubię Laurę by mieć jakiekolwiek pretensje do Akademii.
W rolach pierwszoplanowych też zaskoczeń nie było. Swojego wyczekiwanego Oscara dostał Jaquin Phoenix za „Jokera” co zaskoczyło absolutnie nikogo. Osobiście uważam że aktor te same środki aktorskie zaprzągł do pracy lepiej w „Mistrzu” ale Akademia ma to do siebie, że nagradza aktorów z lekkim opóźnieniem. Phoenix wykorzystał ten okres rozdawania nagród by przeprosić świat i Hollywood za wszystkie swe występki (Akademia to na pewno lubi, bo lubi nawróconych grzeszników) a także wygłosić kilka przemówień ze światopoglądową myślą przewodnią. Na rozdanie Oscarów wybrał sprawę najbliższą swemu sercu czyli weganizm. Ci, którzy naśmiewają się z tego, że aktor przypomniał sobie o weganizmie akurat w sezonie Oscarowym powinni pamiętać że Phoenix jest weganinem od lat – więc akurat to raczej świat zrównał się z jego światopoglądem. Mowa była wyraźnie wcześniej przygotowana, więc emocje były raczej letnie do momentu kiedy Phoenix, zacytował wiersz swojego zmarłego brata Rivera i głos już mu się załamał a oczy zaszkliły. To rzadki przykład jakiejś takiej głębokiej emocjonalnej reakcji na Oscarach przy której człowiek nagle łapie się na takiej myśli, że ci ludzie mają jednak mimo tych garniturów, kasy i złotych statuetek także takie momenty w życiu które zawsze będą napełniać ich smutkiem i nic tego nie zmieni.
Po tych wzruszeniach przy Phoenixie przyszedł czas na bardzo oczekiwaną statuetkę za „Judy” dla Renee Zellweger. Nie ukrywam, że nie jestem fanką tego werdyktu Akademii. Nie przepadam kiedy nagrody trafiają za niezłe role w złych filmach. Nie jestem też wielką fanką ról które opierają się głównie na naśladowaniu osób żyjących. Nie mniej Akademia i inne gremia nie podzielają w tym roku moich zastrzeżeń. Zellweger wyglądała na osobę zadowoloną i trudno jej się dziwić, bo ostatecznie udała się jej rzecz niesłychanie rzadka – po kilkunastu latach słabszej kariery wrócić na Oscarowe podium. Jednocześnie jej mowa była moim zdaniem trochę za bardzo próbą powiedzenia wszystkiego i niczego. Dobre jest jednak wytknięcie Akademii, że samej Judy Garland nigdy dorosłym Oscarem nie nagrodziła (aktorka dostała takiego specjalnego Oscara młodzieżowego – dziś się go już nie przyznaje). Jestem bardzo ciekawa jak teraz potoczy się dalej kariera Zellweger. Tzn. czy ten Oscar oznacza, że Hollywood znów znajdzie dla niej miejsce czy raczej – uzna, że już odkupiło swoje grzechy a aktorka zostanie bez ciekawych propozycji angażu.
Islandki nie muszą podnosić głosu
Dużo się mówi o zwycięstwie Parasite w kontekście umiędzynarodowienia Oscarów ale nie ukrywajmy – to nie było jedyne międzynarodowe zwycięstwo w tym roku. Oscara za najlepszą muzykę filmową Hildur Gudnadottir zawiezie do Islandii. Muszę zresztą przyznać, że jej przypadek jest dla mnie doskonałym argumentem w każdej dyskusji o możliwościach kobiet w zawodach zmaskulinizowanych. Jej ścieżki dźwiękowe w tym roku podbiły serca widzów filmowych (Joker) i telewizyjnych (Czarnobyl). To świetnie pokazuje, że kobiety wcale nie są słabsze od mężczyzn w komponowaniu i nie piszą w żaden sposób „kobiecej” muzyki. Raczej, że kobiecie trudno jest się dostać do tej kategorii kompozytorów i kompozytorek branych pod uwagę kiedy się kompletuje ekipę produkcji. Ale jak już tam są to komponują równie dobrze i wszechstronnie. Hildur dziękując za swoją statuetkę nagradzała kobiety by jeśli czują że coś im w duszy gra nie bały się tego wyrażać.
Do Nowej Zelandii zawiezie Oscara Taika Waititi za scenariusz adaptowany do „Jojo Rabbit”. Moje serce jest rozdarte bo z jednej strony kocham Taikę i niesamowicie mnie cieszy, że jest to pierwszy w historii zwycięstwa o przynajmniej częściowo rdzennym pochodzeniu (z polskiego punktu widzenia może się to wydawać bezsensowny wyróżnik ale dla świata gdzie przedstawiciele rdzennych ludów są często traktowani okropnie – to bardzo ważna statystyka). Z drugiej – nie jestem wielką fanką scenariusza do „Jojo Rabbit”. To nie jest film zły ale dzieliłam się już z wami moimi refleksjami na ten temat. Nie mniej – Taika jest tak oryginalnym, ciekawym, i wszechstronnym twórcą że cieszę się z jego wyróżnienia mimo to. Ostatecznie to znaczy, że teraz będzie mu jeszcze łatwiej znaleźć chętnych na finansowanie jego szalonych filmowych i serialowych pomysłów. A to z pewnością dobra wiadomość.
Do Wielkiej Brytanii Oscary zabiorą Jaquilne Durran za kostiumy do „Małych Kobietek” (wspaniała wygrana – bo rzeczywiście to jedna z najlepszych części tego filmu) i Roger Deakins za zdjęcia do „1917”. To akurat jedna z tych kolejnych oczywistych nagród bo trudno oczekiwać że film, który jest jednym wielkim popisem operatorskim nagrody nie dostanie. Deakins to zresztą ciekawy przypadek – przez wiele lat przywoływany w anegdotach jako ten który ma tuzin nominacji bez zwycięstw, w ostatnich latach przełamał złą passę i zagrnął już drugą nagrodę. Samo „1917” w tym roku musiało obejść się smakiem, bo poza tym wyróżnieniem dostało jeszcze tylko nagrody za dźwięk i efekty specjalne (symptomatyczne że po raz kolejny Akademia nagradza efekty specjalne w filmie, który wykorzystuje je bardziej „artystycznie” niż rozrywkowo). Nie ukrywam trochę mnie to cieszy. Bo jestem zdania że w 2020 roku jest tyle nieopowiedzianych historii – w tym o różnych konfliktach, że kolejna opowieść z frontu pierwszej wojny światowej. Zwłaszcza opowieść która choć ciekawa formalnie fabularnie wpisuje się w znane tropy, jakoś nie jest najważniejsza w roku.
Jak poprowadzić galę bez prowadzącego (drugi raz z rzędu)
Brak prowadzącego, już drugi rok z rzędu, pokazał że tak naprawdę Akademia nie musi ogłaszać, kto poprowadzi galę żeby spokojnie odbębnić to samo co zwykle. Potrzebna jest piosenka o nominowanych? Billy Cyrstal jej nie zaśpiewa za to może zaśpiewać ją swoim cudownym głosem Janelle Monae. Potrzebny jest komediowy monolog? Niech wyjdzie na scenę Chris Rock i Steve Martin i „absolutnie nie prowadząc gali” wygłoszą tradycyjny monolog. Nie ukrywam zresztą że było w nim całkiem sporo niezłych żartów. Głównie z tego, że kolejny rok Akademia jakoś zapomina, że nie ma obowiązku nominowania tylko facetów w kategorii „najlepszy reżyser” i tylko osób białych we wszystkich innych kategoriach. Potem było kilka mniej lub bardziej zabawnych komediowych przerywników w czasie rozdawania konkretnych nagród. To już się robi tradycja że amerykańscy komicy nie mając o liczyć na nagrodę ale mogą się trochę powygłupiać na Oscarach. Plus ktoś w Akademii nie ma litości i wybrał aktorów z „Kotów” – Jamesa Cordena i Rebel Wilson by przyznali statuetkę za najlepsze efekty specjalne. Najwyraźniej w kontrakcie osób zatrudnionych przy tym filmie było zapisane małymi literkami że będą za niego przepraszać do końca życia i jeden dzień dłużej. Jednocześnie mam wrażenie, że trochę mi prowadzącego brakuje. Wszystko niby jest na miejscu ale lubiłam ten otwierający monolog bo często wyznaczał on dość jednoznacznie motyw przewodni gali. Tu nawet kwestie polityczne czy drobne dowcipy z przemysłu się rozjechały.
Cała sala śpiewa z nami
Mam wrażenie, że była to wyjątkowo muzyczna gala rozdania Oscarów. Być może sukces zeszłorocznego wykonania „Shallow” zachęcił producentów gali by postawić na więcej elementów muzycznych a właściwie – nadać im większą rangę. Wyszło różnie – z jednej strony – moment w którym wykonawczynie z różnych krajów zaśpiewały razem piosenkę z „Krainy Lodu II” był z pewnością wzruszający. Myślę, że to musiało być trochę kosmiczne przeżycie dla Kasi Łaski, z Polski, którą poproszono by zaśpiewała linijkę tekstu. Ogólnie pomysł świetny i ponownie – z wielkim ukłonem do widowni międzynarodowej. Z drugiej strony – trochę nie wiadomo skąd na gali pojawił się Eminem żeby zaśpiewać piosenkę z „8 mili” której nie zaśpiewał gdy był nominowany bo nie wypadło (choć są też narracje że sam nie chciał). Powiem szczerze – to był dla mnie najmniej zrozumiały kawałek gali – bo naprawdę jak się ma tak niemożebnie długą imprezę to trzeba jednak się zastanawiać co wyrzucić. Występ rapera który dostał Oscara kilkanaście lat wcześniej to jest dokładnie to co można wyciąć. Cały czas mam podejrzenia, że ktoś w szeregach Akademii uznał, że to będzie taka młodzieżowa wstawka do Oscarów. Zapomniał tylko, że młodzież która słuchała Eminema jest teraz po trzydziestce. W każdym razie muzycznie ten wieczór wygrała Billie Eilish ze swoim ślicznym coverem „Yesterday”. Mam trochę pretensji do Akademii, że segment „In Memoriam” od kilku lat bardziej koncentruje się na wykonawcach i ich piosenkach niż na samych wspominanych gwiazdach. Wolałam starsze segmenty gdzie była muzyka a gwiazdom pozwalano przemówić ostatni raz w ich najważniejszych rolach filmowych. Natomiast muszę uderzyć się w pierś, bo sama trochę podśmiewałam się z min Billie do momentu kiedy nie przeczytałam dziś że młoda piosenkarka cierpi na Zespół Tourette’a – to neurologiczne schorzenie, które ma wiele objawów. Może min. wpłynąć na niekontrolowaną zmianę wyrazu twarzy. Innymi słowy – żeby wiedzieć co sądziła Billie o całym wieczorze trzeba ją zapytać bo jej wyraz twarzy nie musiał oddawać jej emocji.
Ostatecznie nagroda za najlepszą piosenkę trafiła do Eltona Johna – za piosenkę do „Rocketmana”. Przyznam szczerze, że trochę rozumiem Akademię, zawsze fajnie dać nagrodę Eltonowi. Zwłaszcza, że nie ukrywajmy – oni tam sobie wszyscy zdają sprawę, że ich sława w porównaniu ze sławą Eltona jest jak kałuża w porównaniu z morzem. Szkoda że w sumie „Rocketman” tak bardzo przepadł – nie jestem olbrzymią fanką tego filmu, ale z drugiej strony skoro już nagradzano o tyle słabszą produkcję o Queen to należałoby się coś dużo lepszemu filmowi o Eltonie. Muzycznie kibicowałam piosence „Stand Up” z „Harriert” w wykonaniu Cynthii Erivo – po prostu też na samej gali śpiewała najlepiej. Plus jakoś ja lubię takie podniosłe piosenki.
A potem pójdziemy na wegańskiego burgera
Wieczór Oscarowy się skończył. Aktorzy odebrali swoje nagrody, pewien reżyser najpewniej wypił więcej niż zalecana dawka alkoholu na kolejny rok. Jane Fonda wróciła do domu i odwiesiła swój czerwony płaszcz do szafy, bo przecież jeszcze nie piątek (więc do następnego aresztowania ma kilka dni). Nagrodzeni i nominowani poszli tańczyć, cieszyć się, że przez najbliższe miesiące nie będą musieli promować już swoich filmów. Ludzie od promocji filmów dystrybuowanych przez Netflix zbiorą się na zebraniu by omówić fakt, że Akademia prędzej nagrodzi film z Korei niż taki, który wszedł do dystrybucji przez ich platformę. Ekipa „Bożego Ciała” pewnie tańczyła i radowała się tak jakby wygrali – bo ostatecznie – trafili do samego serca Hollywood z filmem na który na początku sezonu prawie nikt nie stawiał. Jaquin Phoenix i Rooney Mara zjedli wegańskiego burgera uśmiechając się do siebie jak czynią szczęśliwi ludzie, którzy mogą zamienić niewygodne buty na trampki. Brad Pitt pewnie dobrze się bawił z Leonardo DiCaprio bo tych dwóch wygląda jak reklama tego jak piękne jest życie kiedy odkryjesz przyjaźń. Hollywood pokazało się światu w szpilkach, frakach, i długich sukniach. Ale od jutra czas wygodniejsze ciuchy bo trzeba kręcić, kręcić, kręcić. Chociażby po to by za rok pokazać światu, że jeszcze jest po co śnić o wzgórzach Hollywood. My zaś damy się pewnie zwieść. Ostatecznie to się tak pięknie błyszczy a my wszyscy żyjemy w tym wielkim kraju zwanym kapitalizmem.
Ps: Wiele innych osób dostało nagrody tego wieczoru, ale ten wpis już ma pięć stron więc nie chcę was bardziej męczyć.