Na drugą część Pacific Rim Zwierz najpierw bardzo czekał a potem – wraz z upływem czasu i problemami towarzyszącymi produkcji czekał coraz mniej. Zgodnie z zasadą, że jeśli trzeba długo czekać na sequel to zwykle nie wychodzi z tego nic dobrego (minus Mad Max ale to Mad Max). Być może dlatego – idąc do kina z samymi złymi przeczuciami – Zwierz bawił się doskonale. Recenzja nie zawiera spoilerów.
Zacznijmy od jednego bardzo ważnego stwierdzenia. Pacific Rim: Uprising niekoniecznie spodoba się wielbicielom pierwszej części. Tak są wielkie roboty i tak są wielkie potwory morskie. I tak wielkie roboty (właściwie mechy) biją się z wielkimi potworami morskimi (a właściwie wielkimi potworami morskimi z innego świata). Nie mniej trudno porównywać w prosty sposób ten film z oryginałem. Głównie dlatego, że oryginalny film był jednak dużo bardziej innowacyjny. Był powiewem świeżego powietrza do świata produkcji z wielkimi potworami i robotami. I nie chodzi nawet o to, że nikt nie odwoływał apokalipsy tak jak Idris Elba (z czego twórcy dwójki zdają sobie sprawę i nawet do tego bezpośrednio nawiązują) ale przede wszystkim dlatego, że pokazywał nam kawałek zupełnie nieznanego świata i jak wszyscy pamiętają- streszczał nam to co zwykle jest przedmiotem filmów. Poza tym – cóż – del Toro jest zdecydowanie lepszym reżyserem niż jego następcy więc po prostu – pierwszy Pacific Rim miał lepszą i oryginalniejszą narrację. Czy to znaczy, że dwójka jest złym filmem? Nie to znaczy, że pierwszy film był naprawdę wyjątkowy. Choć nie sposób tego wszystkim wyjaśnić – tzn. ilekroć Zwierz próbuje wyjaśnić komuś kto nie jest fanem gatunku odbija się od przekonania, że historia o wielkich robotach (tak wiem, że to nie są roboty) i wielkich potworach nie może być ciekawa i innowacyjna.
Drugi film pod względem scenariuszowym jest zdecydowanie słabszy od jedynki. Ma przy tym olbrzymie dziury fabularne o których być może nie należy zbyt dużo mówić. Twórcy zdecydowanie chcą pokazać jak wielki Jager zrzuca budynki na wielkiego potwora i tak te budynki stoją w Tokio. I tak to jest moment w którym nie wiesz czy się cieszyć, klaskać czy śmiać się z faktu, że prawdopodobnie Tokio jest jedynym miastem w którym budynki są specjalnie tak zainstalowane by spadać na wielkie potwory które wyszły z morza. Nie mniej to jest inny świat – w tym inny też wizualnie – trudno to jednoznacznie uchwycić ale wydaje się czystszy, mniej ekscentryczny od wizji Del Toro. Do tego – co jest naprawdę sporym problemem filmu – o ile fabuła przez 2/3 rozwija się całkiem ciekawie zaś pomysły na stworzenie świata są niekiedy naprawdę dobre – to sama końcówka sprawia wrażenie jakby ktoś spojrzał na scenariusz i zakrzyknął „Szybko zanim dojdzie do nas że to nie ma sensu”. Prawdę powiedziawszy – temu filmowi bardzo brakuje dwudziestu, trzydziestu minut pod koniec – sprawia wrażenie bardziej urwanego niż zakończonego. Chyba, że twórcy pragną nam zafundować kolejną część – no ale wtedy będą musieli odpowiedzieć naprawdę na sporo pytań.
No dobrze ale skoro Zwierz narzeka to dlaczego mu się podobało? Bo to jest film który naprawdę robi dobrze jedną rzecz – kreuje postacie, sprawia że je szybko lubimy a potem ustawia je w ciekawych i niekoniecznie standardowych relacjach. Nim się zorientujemy mamy gdzieś to co jest w filmie i piszemy w głowach radosne fan fiction. Zresztą – ten film wygląda trochę jak podkładka pod fanowskie marzenia. A że Zwierz ma duszę i umysł fana – nie ma nic przeciwko temu. Ale tak serio – wiele filmów – nawet z lepszymi scenami akcji (choć w sumie czy można mieć lepszą scenę akcji bez wielkich Jagerów i Potworów Morskich? Poddaję pod wątpliwość) potykają się na tym, że nie umieją opowiedzieć nam nic ciekawego o bohaterach. Tu mamy teoretycznie bardzo standardowy punkt wyjścia. Naszym bohaterem jest Jake – syn Idrisa Elby, który nigdy nie miał szansy udowodnić ojcu i światu, że jest godzien by być synem człowieka który odwołał apokalipsę patrząc na nią tym swoim cudownym spojrzeniem. Jake spotyka na swojej drodze Amarę – zdolną nastolatkę która niczego tak nie pragnie jak walczyć z Kajiu. A że od wojny minęło dziesięć lat to oboje trochę nie mają gdzie się podziać i trudnią się głównie łamaniem prawa. I dlatego oboje trafiają do ośrodka szkoleniowego dla pilotów Jagerów. Jake – by nie trafić do więzienia (dobrze mieć siostrę która jest wysoko postawiona) a Amara – bo zdaniem wszystkich stanowi dobry materiał na kadetkę.
W bazie zaś pojawiają się dodatkowi bohaterowie – Jake spotyka swojego dawnego partnera z Jagera – Nate’a z którym łączy go bliska więź i rywalizacja (fan fiction same się piszą) a Amara zostaje przydzielona do grupy kadetów (których będą szkolić Jake i Nate) złożonej z bardzo różnych młodych ludzi – reprezentujących szeroki przekrój narodowościowy. I tu właśnie zaczyna się to co w filmie najlepsze – czyli budowanie więzi pomiędzy bohaterami. Zacznijmy od Jake’a który teoretycznie jest typowym bohaterem – zbuntowanym synem bohatera wojennego. Szybko się jednak okazuje, że niekoniecznie ma on aż tak bardzo rozwiniętą naturę buntownika. Jest dobrym szkoleniowcem, ewidentnie ćwiczy przed lustrem motywacyjne mowy, i szybciej niżby to zakładały inne scenariusze zaczyna mu zależeć na tym by jego podopieczni byli jak najlepszymi pilotami. Także jego konflikt z Natem szybko się rozwiązuje, bo dwaj panowie – zamiast się cały czas spierać dość szybko dochodzą do porozumienia – a właściwie – dość szybko przekonujemy się, że ich wzajemne uszczypliwości przypominają raczej te którymi obdarzają się osoby które darzą się szacunkiem i łączy je braterstwo. Z kolei Amara – mimo pewnego konfliktu w grupie kadetów znajduje tam też przyjaciół i ogólnie dość szybko okazuje się osobą, która ma całkiem rozwinięte zdolności przywódcze.
I tu film robi coś naprawdę fajnego – Jake i Amara mają sporo wspólnych scen – i są kreowani niemal na równorzędnych bohaterów filmu. Jednocześnie – nie łączy ich żadna tradycyjnie zarysowana więź filmowa. Amara jest – co film bardzo wyraźnie wskazuje – dużo młodsza od Jake’a który jest dla niej czymś pomiędzy starszym bratem i najlepszym nauczycielem jakiego kiedykolwiek miała. Ta niekoniecznie standardowa relacja między bohaterami – sprawia, że ogląda się nam ich z dużą przyjemnością – bo taki układ nie zdarza się często. Albo dziewczyna jest starsza i mamy do czynienia z jakimś romansem albo dużo młodsza i mamy do czynienia z relacją – dorosły dziecko. Tu zaś mamy nastolatkę i młodego dorosłego. Dzieli ich kilka czy nawet kilkanaście lat ale nie wpasowują się w żaden tradycyjny układ. Inna sprawa – świetnie udało się zarysować bohaterów – zwłaszcza młodych kadetów – nie mają wiele scen ale dość szybko zaczynamy dostrzegać ich indywidualne cechy. Jednocześnie Zwierz miał wrażenie, że przy kształtowaniu tych postaci i relacji między nimi scenarzyści odwoływali się do pewnych schematów znanych z japońskich animacji (co nie dziwi w przypadku filmu który zasadniczo jest cały nawiązaniem do różnych mang i anime) gdzie grupa nastolatków często poświęca się by uratować świat.
Inna sprawa – wyraźnie widać w filmie że to kolejna Hollywoodzka produkcja która powinna się sprzedać w Chinach. Dlatego oczywiście mamy dialogi po chińsku i oczywiście mamy chińskich bohaterów, chińską korporację i ogólnie – wszystko to co sprawi, że Chińczycy spojrzą na film przychylnym okiem. Zwierz przyzna, że oczywiście – jest nieco śmieszne czy dla niektórych straszne, kiedy patrzy się jak Hollywood robi dosłownie wszystko by podbić chińskie rynki ( i przy okazji zapewnić sobie finansowanie filmów z państwa środka) ale akurat w tym filmie – który od początku stawia na międzynarodową zjednoczoną współpracę całego świata – nie razi to za bardzo (żeby było jasne – nie razi mnie obecność aktorów z innych krajów czy wątków nawiązujących do Chin – nie przepadam natomiast za tym, że Hollywood ignoruje to co Chiny robią politycznie bo za bardzo opłaca się podbijać tamte rynki filmowo). Pacific Rim przynajmniej znajduje całkiem fajnie napisany i spory wątek dla swoich chińskich bohaterów – w przeciwieństwie do wielu innych filmów które próbują zrobić to samo. I tu jeszcze jedna uwaga – w pierwszym Pacific Rim też było wiele chińskich wątków – ale tam Zwierz mniej wyczuwał to sięganie ręką do chińskiego rynku. Ale może był wtedy mniej cyniczny pod tym względem.
Pewnie część was zapyta jak ten film odnosi się do części pierwszej. Kilka osób pewnie będzie trochę zirytowanych tym jak dużo nam się mówi prosto z ekranu o wydarzeniach z poprzedniej części. Zwierz jednak doszedł do wniosku, że pierwszy film był parę lat temu więc rzeczywiście co nieco trzeba przypomnieć. Pewnie wielbiciele niektórych postaci z pierwszej części będą zawiedzeni tym, że nie do końca wiemy co dalej stało się z bohaterami granymi przez aktorów którzy już dłużej nie występują w tej serii. Natomiast Zwierza bardzo ucieszyło, że twórcy po przemyśleniu kto był tak naprawdę najważniejszy w pierwszej części doszli do słusznego wniosku – pilotów można łatwo zastąpić ale co naukowiec to naukowiec. Dlatego też wracają – Newton i Gottlieb i są równie cudowni co w pierwszej części. I co ważne – znaleziono dla nich niewątpliwie kluczowe miejsce w drugim filmie a nie tylko wrzucono do fabuły by zrobić przyjemność fanom.
Skoro przy postaciach jesteśmy to może dwa słowa o aktorstwie, John Boyega, doskonale znajduje się w roli „Nie jestem Idrisem Elbą” – jest sympatyczny, wyluzowany i niesłychanie łatwo kibicować jego bohaterowi. Ktoś też w końcu doszedł słusznie do wniosku, że Scott Eastwood ma sens tylko wtedy kiedy choć trochę ponaśmiewamy się z tego jakim jest idealnym odtwórcą ról sprawiedliwych i surowych wojskowych czy kowbojów. Inna sprawa – patrząc na młodego Eastwooda człowiek sobie myśli, że to niesamowite ale naprawdę dostaliśmy Eastwooda bis. Oni naprawdę wyglądają praktycznie identycznie. Serio po co komu klonowanie jak można mieć po prostu niemalże identyczne potomstwo (inna sprawa – młody Eastwood nie jest za dobrym aktorem ale w sumie – sam o tym chyba wie i nie stara się grać niczego co by wymagało od niego zbyt wiele aktorstwa).Caliee Spaeny to młoda aktorka która gra Amarę – nie za bardzo możecie ją z czegoś kojarzyć bo jak wskazuje strona na Imdb dopiero zaczyna ona swoją filmową karierę. W każdym razie spece od castingu mieli szczęście bo udało im się zatrudnić fajną, utalentowaną dziewczynę, która ma w sobie taką naturalność, którą przyjemnie ogląda się na ekranie. Trudno to dokładnie przyszpilić ale – mamy poczucie, że dziewczyna nie męczy się grą. Ciekawe jakie będą jej następne projekty bo jest dobra.
Po obejrzeniu Pacific Rim 2 Zwierz doszedł do wniosku, że ten film jest pod wieloma względami – idealnym drugim Dniem Niepodległości. Albo inaczej – jest filmem który robi niemal dokładnie to samo co remake Dnia Niepodległości tylko pokazuje, gdzie tam popełniono błąd. Mamy więc – w obu filmach świat dzieciaków które wychowały się już po wojnie albo na granicy wojny i powojennego ładu. Mamy bohaterów którzy muszą się skonfrontować z bohaterstwem swoich rodziców i z tym, że pewnie nigdy – w tym nowym świecie nie będzie im dane udowodnić, że też zasługują na własną legendę. Mamy w końcu powrót zażegnanego zagrożenia któremu ludzie muszą stawić swoimi nowymi siłami i doświadczeniem które wynieśli z poprzedniej walki. Co więcej – w obu filmach sprowadzono z powrotem aktorów którzy grali naukowców. Dlaczego więc Pacific Rim oglądało się z przyjemnością a Dzień Niedpoległości był seansem na którym kibicowało się kosmitom? Bo Pacific Rim wiedział, że każda historia opiera się na bohaterach i trzeba ich stworzyć. Postawił na różnorodność (zjednoczona ziemia to jednak nie tylko biali amerykanie) i co ważne – trzymał się sprawdzonej formuły nie kombinując za bardzo (choć trochę – bo jeden z kluczowych elementów fabuły jest zdaniem Zwierza odrobinę przekombinowany). Ostatecznie – czujemy przyjemność kiedy wieki Jager zwala budynek na wielkiego potwora – bo zależy nam na tych ludziach w Jagerze i na tej ziemi której bronią. I na tym polega cała wcale nie taka skomplikowana sztuczka.
Nie będę ukrywać – moja sympatia do drugiego Pacific Rim opiera się w dużym stopniu na tym, że to był przyjemny seans, na którym sporo się śmiałam i kilka razy zrobiłam „Awww”. Jednocześnie – nie będę ukrywać – to jest zupełnie inny rodzaj emocji niż te które towarzyszyły mi podczas oglądania pierwszego filmu, kiedy wprost nie mogłam uwierzyć, że ktoś nakręcił coś tak fantastycznego – tak innego. Takiego filmu potrzebowaliśmy i nie wiedzieliśmy, że go potrzebujemy. I Del Toro nam go dał – tak byśmy pragnęli więcej. Ja wiem, że to dziwnie tak mówić w kontekście filmu jednoznacznie rozrywkowego ale pierwszy Pacific Rim był filmem który ponad wszystko miał duszę, za którą poszli jego wielbiciele. Drugi film z serii jest po prostu przyjemny. Przyjemniejszy od większości Hollywoodzkich produkcji które powstały w ostatnich miesięcy czy lat. Ale jednak nie mający tego czegoś co sprawia, że do dziś kiedy Zwierz słyszy o apokalipsie to myśli, że nie ma się czego bać póki w zasięgu wzroku jest Jager i Idris Elba. Ewentualnie sam Idris.
Ps: Zwierz bardzo poleca obejrzeć film w IMAX – sam oglądał właśnie w takiej Sali i musi powiedzieć że to jednak robi wrażenie – tzn. to film który jednak gra na wielkiej skali potworów i mechów i jak się ma wielki ekran to zabawa jest jeszcze lepsza.