Dawno już żaden serial nie wywołał we mnie tak mieszanych uczuć jak „Pani Dziekan”. To jeden z nowych seriali Netflixa opowiadający o niesłychanie trudnych i pełnych wyzwań kilku tygodniach w życiu nowej pani Dziekan wydziału anglistyki jednej z prestiżowych (choć nie najbardziej prestiżowych) amerykańskich uczelni. Serial wrzuca nas na głęboką wodę rozgrywek w ramach środowiska akademickiego, ale niekiedy można dojść do wniosku, że próbuje zrobić zbyt wiele rzeczy na raz.
Ji-Yoon Kim zostaje wybrana na stanowisko jako pierwsza kobieta (do tego nie biała) w historii wydziału. Pozornie może się wydawać, że czeka ją na nowym stanowisku tylko to co najlepsze. Szybko okazuje się jednak, że akademia to miejsce w którym kryzys goni kryzys. W przeciągu zaledwie sześciu odcinków bohaterka musi poradzić sobie z żądaniem zwolnienia kogoś z grupy najstarszych wykładowców, sprawić by prestiżowy wykład nie trafił do celebryty i co najważniejsze – jakoś ogarnąć fakt, że jej kolega z wydziału – z którym łączy ją coś więcej niż tylko czysta sympatia został oskarżony przez grupę studentów o faszystowskie zapędy. Innymi słowy – koszmar na kółkach.
„Pani Dziekan” to serial, który koncentruje się przede wszystkim na skomplikowanym i zmieniającym się krajobrazie amerykańskich uczelni. Mamy tu wykładowczynie które czują się nie doceniane, starych wykładowców którym nie podoba się jakiekolwiek nowoczesne podejście do literatury, skomplikowane relacje pomiędzy możliwością zajmowania się tym co najciekawsze naukowo a obowiązkiem przyciągania nowych studentów i zarabiania dla uczelni. Mamy tu świetnie przedstawiony problem zarówno skomplikowanej hierarchiczności akademickich instytucji jak ich uzależnienia (zwłaszcza w Stanach) od tego czego wymagają darczyńcy od których finansowej kontrybucji zależy przyszłość uczelni.
W tym wszystkim są oczywiście wykładowcy – ludzie którzy chcieliby tylko móc wykładać, uczyć i zajmować się tym co kochają ale co chwilę odbijają się od drzwi. Zwłaszcza jeśli ich badania albo pochodzenie nie pasuje do pewnego akademickiego schematu zarezerwowanego głównie dla białych mężczyzn. Napięcie dodatkowo buduje fakt, że podczas gdy najmłodsi naukowcy są co najmniej w średnim wieku to ci najstarsi są już z zupełnie innych czasów. Jednocześnie na co dzień spotykają się z młodymi studentami i ich wrażliwością co prowadzi do konfliktów.
Być może serial wyszedłby obronną ręką z próby wrzucenia wszystkich tych wątków do zaledwie sześciu odcinków gdyby nie fakt, że centralny konflikt serialu dotyczy reakcji studentów na zachowanie jednego z wykładowców. Oto powszechnie kochany wykładowca Bill robi – w bardzo konkretnym kontekście, który widz może zobaczyć i sam ocenić – nazistowskie pozdrowienie. Jest to wyraźnie, wynikający z kontekstu ironiczny żart. Szybko jednak zostaje nagrany a sam wykładowca zostaje uznany za zwolennika nazizmu – jego wykłady są oprotestowane i cała sytuacja szybko eskaluje. Serial nie daje nam złudzeń, że wykładowca jest niewinny ale nie da się wybronić przed oskarżeniami i sposobem ich formułowania przez studentów. Choć ponosi konsekwencje to jednak – widz czuje frustrację patrząc na zachowanie tych młodych ludzi.
Moim zdaniem to wielki błąd serialu – konflikty ideologiczne pomiędzy studentami a wykładowcami na współczesnych uczelniach są zagadnieniem dużo bardziej skomplikowanym. Sami studenci choć nie zawsze muszą mieć rację – są jednak nieco bardziej na miejscu protestując przeciwko niektórym zachowaniom, niż ci z serialu. Gdyby zachowanie wykładowcy było bardziej niejednoznaczne, mniej wyciągnięte z kontekstu – wtedy dostalibyśmy dużo ciekawszy wątek, który potraktowałby poważnie też studentów. Ale właśnie w całym tym akademickim serialu studenci wydają się być przedstawieni w sposób najbardziej schematyczny, a podejmowane przez nich problemy – ostatecznie wyglądają niepoważnie. Rozumiem, że serial ma mieć elementy karykaturalne i komediowe ale tu zabrakło zdecydowanie wyważenia. Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, że studenci naprawdę częściej niż o nieporozumienia i nadinterpretacje spierają się o sprawy dla nich kluczowe.
Wiem, że ten wątek niekoniecznie będzie wszystkich frustrował ale moim zdaniem przegapiono tu możliwość bardziej realistycznego pokazania tych ideologicznych konfliktów – w miejsce tego wybrano wyjście łatwiejsze. Inna sprawa – nie ukrywam, że serial tyle rzeczy próbuje wrzucić w te sześć odcinków (np. bardzo ciekawy wątek adoptowanej córki Ji-Yoon, Ju Ju która wyraźnie ma problem zarówno z faktem, że jest adoptowana jak i z tym jak bardzo matka nie ma dla niej czasu. To chyba jest jeden z najciekawszych wątków całego serialu – ta trudna i nieoczywista relacja – niestety ponownie – ponieważ to jest serial krótki nie ma na nią tyle czasu ile być powinno.
Przy czym nie uważam „Pani Dziekan” za serial zły. Sandra Oh w głównej roli jest absolutnie fenomenalna. Bardzo podoba mi się też cały wątek jej relacji z Billem (w tej roli Jay Duplass) – to taka relacja która rozwijała się przez wiele lat „poza ekranem” i teraz widzimy jakiś jej etap, moment, przełomową chwilę. Lubię kiedy seriale wrzucają nas w środek jakiejś historii zamiast opowiadać nam wszystko od początku. Choć nie ukrywam – ten wątek uznaję z kolei za pewien naddatek – biorąc pod uwagę ile poza tym dzieje się w serialu. Aktorsko świetna jest też Holland Taylor jako starsza profesorka, która ma poczucie, że przez całe swoje naukowe życie była ignorowana. Paradoksalnie jej postać jest pod wieloma względami ciekawsza niż główna bohaterka. Ale być może wynika to z mojego poczucia, że wciąż w ramach reprezentacji mamy za mało starszych postaci kobiecych które są kimś innym niż tylko mądrymi babciami czy kobietami przeżywającym jakieś spóźnione romanse. Tu mamy badaczkę która chce być traktowana poważnie.
Wyznam szczerze, że „Pani Dziekan” to dla mnie serial, który sprawiał bardziej wrażenie szkicu do historii niż samej historii. Do kilku odcinków wrzucono bardzo wiele postaci, wątków, problemów ale z racji takiego a nie innego formatu – wiele rzeczy nie zdążyło wybrzmieć, sporo potraktowano tak po łebkach. Pod koniec sezonu miałam wrażenie, że produkcja dopiero zaczyna nabierać tempa, dopiero podejmowane są decyzje o czym miałaby opowiadać. Być może to jest taki serial, gdzie po latach wspomina się pierwszy sezon jako nieco słabszy niż to co nadeszło później. Sama miałam wrażenie, że jednak można było to zrobić lepiej, wypowiedzieć się ostrzej, może dać postaciom osobne odcinki byśmy każdego lepiej zrozumieli.
Na pewno co się udało pokazać to nieodłączny element akademickiego życia – im wyżej się zajdzie w hierarchii tym bardziej chce się uciec przez okno. Tylko do tego nie trzeba nawet sporów o hitlerowskie pozdrowienia, czy rozhuśtanych uczuć względem współpracowników. Wystarczą trzy zebrania i jedna wizyta PAKI by człowiek chciał zwiać od uczelni jak najdalej. I to poczucie niekończącego się „Zawsze coś” serial bardzo dobrze oddaje. Szkoda tylko, że trochę się gubi w jakimś przedziwnym przekonaniu, że taka krótka forma musi się wypowiedzieć na niemal każdy około akademicki temat. Mniej dramy w tym przypadku dałoby dużo więcej emocji.