Polska ma problem z Piłsudskim. Nie jest to żadna nowość. Jak zwykle w to bywa w historii nie możemy mieć ładnych rzeczy, więc nasz niepodległościowy romantyczny mąż opatrznościowy stanowi ciężar z którym trudno sobie poradzić. Cóż bowiem zrobić z socjalistą, który socjalizm porzucił, opatrznościowym ojcem nowego kraju, który dystansował się do demokracji, dyktatorem, który jednak na tle tego co zdarzyło się później wyrósł na symbol czasów lepszych, niż te które nastały. Piłsudski jest nie do ominięcia w historii Polski ale jest też nie do ogarnięcia, zwłaszcza że mamy rok 2019 i kraj napina się w poszukiwaniu patriotycznych wzorców, które wpasowałyby się w model, do którego Marszałek za cholerę nie chce pasować. Cóż więc pozostaje? Twórcy filmu „Piłsudski” proponują metodę „Marszałek, zrób to sam” dając kilka scen i mając nadzieję, że każdy sobie z nich wybierze takiego Komendanta jakiego pragnie.
Oglądając „Piłsudskiego” nie mogłam pozbyć się wrażenia, że reżyser Michał Rosa poszedł tą samą drogą, którą wiele lat temu w 1928 roku poszedł Ryszard Ordyński kręcąc „Pana Tadeusza” – skoro nie da się nakręcić całości, trzeba się odwołać do tradycji pokazywania tylko najważniejszych scen i fragmentów. Założyć, że widz zna całość, więc tylko odegrać mu elementy przełomowe. I taki właśnie pod względem konstrukcji jest film – przywołujący, przynajmniej w moim odczuciu, sposób prowadzenia narracji kina niemego, gdzie kolejne sekwencje nie musiały składać się w całość, mogły pozostać osobnymi obrazami, pod warunkiem, że luki między nimi wypełnią tablice z odpowiednimi informacjami, gdzie jesteśmy, co się dzieje i kto będzie naszym bohaterem dramatu. W filmie Rosy mam dokładne odwzorowanie tego schematu, pomiędzy kolejnymi obrazami z życia Piłsudskiego mijają zwykle dwa do czterech lat. Film nie skupia się na spójnej fabule ale raczej na migawkach z życia Naczelnika. „Piłsudski ucieka ze szpitala psychiatrycznego”, „Piłsudski napada na pociąg”, „Wymarsz I Kadrowej”. Spokojnie można byłoby do tego filmu dołączyć staroświecki program filmowy ze spisem najważniejszych scen.
Ten sposób narracji może się w niektórych przypadkach bronić – pozwala odegrać przed widzami to co najbardziej widza i twórcę zainteresuje. Poza tym, jak wspomniałam, pozwala wybrać odbiorcy to które oblicze Marszałka najbardziej mu się spodoba. Jeśli woli terrorystę napadającego na pociągi to go dostanie, jak woli spiskowca, też się znajdzie miejsce – do wyboru do koloru. Z drugiej strony – bywają przeskoki niemalże kuriozalne. Jak wspominałam w Internecie – to jest film o Piłsudskim w którym nie ma pierwszej wojny światowej. Tak po prostu. Jest karta że była i Piłsudski przyjeżdża do Warszawy. Film ma też kilka innych dziur, moja ulubiona to tak, kiedy w jednej scenie widzimy jak na spacerującego bohatera spada lawina, ale w sumie film ani do tego nie wraca ani nie zatrzymuje się na dłużej nad tym faktem. Tymczasem zasada kinematografii mówi – nie wolno pokazywać lawiny a potem o tym zapomnieć. Ponownie – można odnieść wrażenie, że twórcy zapomnieli, że nie ekranizują powszechnie znanego tekstu Pana Tadeusza, ale życiorys który z wielu powodów jest w Polsce pamiętany w kratkę i wyrywkowo. Przyznam szczerze, że trochę z przerażeniem myślę o wizji „szkoły pójdą” bo znów trzeba będzie odgrzebywać historię kraju spod masy skrótów i uproszczeń.
No właśnie w tym zestawie „The best of Marszałek” widać wyraźnie, że twórcy woleliby, żeby ich Piłsudski jednak bardziej pozostał Ziukiem niż politykiem. Jeśli by o czymś wnioskować po obejrzeniu filmu, to że dziś w polskiej pamięci mniej ważnie jest z jakimi partiami i państwami przestawał Piłsudski a bardziej że był człowiekiem czynu a nie polityki. Co jest ciekawe. Oczywiście można to interpretować tak, że dzisiejsza władza na film o socjaliście i PPSowcu, kasy by nie dała. Ale film nie tyle omija socjalizm czy PPS co raczej bardzo mocno podkreśla osobność bohatera, jego chęć działania w kontrze do polityki. I wydaje się, że to przemawiać ma do widza poza państwowo, raczej koncentrując się na tym, co moim zdaniem staje się dziś bardzo mocnym sentymentem – że w polityce nic dobrego się nie dzieje, a jedyną zmianę mogą wywołać działania poza polityczne. I tu film w sumie może przemówić zarówno do młodych (zakładam że film jest jednak kierowany do młodych, choć prawdę powiedziawszy zakłada chyba zbyt wiele wiedzy poza źródłowej) prawej i lewej opcji politycznej. Oczywiście mogę tu nadpisywać produkcji za dużo, ale ponownie – wychodzę z polskiego filmu mając silne poczucie, że najlepiej oddaje on sentymenty jednostek nie prawicowych cz lewicowych ale antystemowych. A przynajmniej takich które polityką się brzydzą. Co w sumie jest dość paradoksalne, bo oczywiście Piłsudski nie był wielbicielem demokracji parlamentarnej (delikatnie ujmując) ale jednocześnie trudno mówić o nim jako o człowieku poza polityką. A film trochę nas tam prowadzi, bo woli swojego bohatera z bronią w ręku niż w gabinecie wśród cygar (i nawet kiedy już tam jest da mu broń do ręki).
Co ciekawe – ten poza polityczny bohater funkcjonuje właściwie w próżni. To jest jeszcze jedna cudowna cecha tego filmu, która moim zdaniem już bardzo wiąże się z tym kiedy on powstał. Otóż w naszym filmie właściwie nie istnieje jakakolwiek inna wizja niepodległości niż ta którą ma Marszałek. Więcej nie istnieją inne ugrupowania, inne nazwiska, niż te spośród najbliższych współpracowników Piłsudskiego. Cały czas czekałam, aż ktoś się zająknie o jakichkolwiek innych ugrupowaniach politycznych. Byłam absolutnie przekonana, że ktoś na marginesie choć wspomni o Dmowskim. Ale tu nic nie ma. I to jest absolutnie fascynujące jak się o tym pomyśli. Bo doskonale pokazuje jak bardzo współcześnie mamy problem z rozmontowaniem przedwojennej (przed pierwszo wojennej ale i międzywojennej) polityki. W dzisiejszych czasach i w dzisiejszej Polsce, trudno mówić o konflikcie między Piłsudskim i Dmowskim. Może nie czas rozmontowywać dlaczego tak jest (choć pewnie intuicje wydają się dość oczywiste) ale warto odnotować, że film pokazuje nam bohatera wydestylowanego. Dlaczego? Ponownie wydaje się, że bohater na nasze czasy nie może być politykiem. To już wolimy żeby napadał na pociągi. Bomby „nas” nie brzydzą, deklaracje polityczne już tak.
Przy czym nawet jeśli sami twórcy wolą decyzję o tym jakiego Piłsudskiego się woli pozostawić widzom, to jest w filmie jedna osoba, która zdaje się wiedzieć co robi i dokąd idzie jej bohater. I to jest Borys Szyc w tytułowej roli. Prawdę powiedziawszy jego gra aktorska jest tak o dwa oczka wyżej od całego filmu. Szyc gra bohatera porywczego, zdecydowanego, charyzmatycznego ale nie pozbawionego słabości. Nie ma wątpliwości, że jego bohater jest zdecydowany, inteligentny a jednocześnie egoistyczny, zarówno prywatnie jak i pod względem tego jak realizować polityczne ambicje. Przy czym udało się Szycowi uniknąć grania postaci antypatycznej (co niekoniecznie byłoby trudne biorąc pod uwagę to jak się w filmie zachowuje). Od czasu kiedy przyszło mi oglądać Szyca na scenie w Hamlecie, wiem, że to aktor który grać umie – nie zawsze mi się jego gra podoba, ale zdecydowanie nie jest to człowiek bez warsztatu i talentu. I tu chyba, moim zdaniem, zagrał rolę życia. Niespodziewane castingi w Polskim kinie mają długą tradycję przynoszenia wyśmienitych efektów i Szyc jest wyśmienitym Piłsudskim. Głównie dlatego, że swojego bohatera tworzy a nie próbuje odgrywać postaci ze zdjęć i pamiętników. Poza tym są w filmie małe sceny które naprawdę są wzruszające, jak np. moment w którym Marszałek informuje kraje zachodu o powstaniu niepodległej Polski i Szycowi udaje się pokazać jaki ciężar ma powiedzenie na głos „Niepodległa Rzeczpospolita Polska”. Jedyna moja uwaga do jego gry to taka, że aktor czasem bardziej a czasem mniej zaciąga. Bardziej kiedy widać że miał jasny materiał wyjściowy jak np. przemówienie. Mniej w dialogach. To jedyna rzecz która mi przeszkadzała w tej, skądinąd doskonale zagranej roli.
Jednak to jak film traktuje Piłsudskiego nie jest dla mnie ani zaskoczeniem ani zmartwieniem. Nie będzie dobrego obrazu Marszałka w Polskiej kinematografii, tak samo jak nie będzie dobrego obrazu Churchilla w kinematografii Brytyjskiej. Są postaci historyczne które są zbyt ważne by mogły być prawdziwe. Tym co jest moim zdaniem straszna scenariuszową zbrodnią jest to jak produkcja traktuje kobiety w życiu Marszałka. Otóż zarówno jego pierwsza żona Maria jak i druga Aleksandra Szczerbińska nie były zwykłymi kobietami. Albo inaczej – były tymi kobietami w historii polski które można pięknie pokazać jako przykład że o niepodległości nie walczyli wyłącznie mężczyźni i nie tylko o ni o niej rozmawiali. Tymczasem film – niby świadom, że obie panie działały, skutecznie sprowadza je do roli matek, żon i kochanek. Prawie nic nie mówią, a kiedy mówią są absolutnie skoncentrowane na tym, żeby dać naszemu bohaterowie odpocząć, są bardziej jak troskliwe opiekunki niż jak równorzędne partnerki do rozmowy, działaczki, konspiratorki i terrorystki.
Fakt, że Aleksandra Szczerbińska jest pokazana głównie jako kobieta która pragnie wziąć ślub (fakt że Maria nie chce dać rozwodu mężowi jest głównym tematem większości rozmów w drugiej połowie filmu) a potem pokazana jako matka z dzieckiem na ręku sprawia, że chce się wyć. Czy naprawdę tak bardzo nie umiemy sobie opowiedzieć o kobietach które działały na rzecz niepodległości. Czy nie możemy ich pokazać w czynie, w działaniu, w poważnej i pogłębionej rozmowie. Na zebraniach PPS kobiety się pojawiają ale nie mówią ani słowa. Pojawiają się na demonstracji ale ponownie – kamera skoncentruje się na mężczyznach, bo oni mają broń. Mamy scenę przekazywania borni – od kobiet do mężczyzn, ale same bojowniczki, są właściwie nieme. Są ale jakby ich nie było. Dlaczego polskie kino historyczno patriotyczne zakłada, że aby wychować kobietę na patriotkę trzeba przede wszystkim wykasować jej wszystkie wzorce. Ja wiem, że się może za dużo spodziewałam, ale w chwili w której Aleksandra Szczerbińska przybywa do Oleandrów i Piłsudski nakazuje stworzenie kwater dla kobiet, ale podtekst jest taki, że robi to by móc się ze swoją dziewczyną przespać, to ma się ochotę rzucić butem w scenarzystów.
Przy czym Piłsudski nie jest filmem złym tylko raczej dziwnym. Jak mówiłam, to bardziej przygoda „zrób to sam” niż spójna i przemyślana wizja tego kim był Naczelnik. Co więcej zastanawiam mnie jakim cudem mamy w Polsce jeden film o Piłsudskim bez I wojny światowej i Legiony – film o I wojny światowej – z dokładnie tym kawałkiem historii którego brakuje w produkcji biograficznej. Nie dało się z tego zrobić jednego filmu? Albo przynajmniej zaangażować do obu produkcji Szyca tworząc „Piłsudski Cinematic Universe”. Tak dostaliśmy chwilowo film, który rozpaczliwie domaga się erraty. Zresztą jak przy erracie jesteśmy – to jest cudowne jak produkcja przeskakuje leciutko nad wszelkimi sprawami problematycznymi czy niepewnymi w politycznej biografii Marszałka. Widz z jednej strony powinien mnóstwo wiedzieć by wypełnić sobie luki, z drugiej może się cieszyć seansem tylko jak nic nie wie i nie jest świadom ile mu pozostawiono poza kadrem. Pod tym względem można byłoby pewnie film traktować jako próbę stworzenia jakiejś nowej pamięci. A właściwie jakiejkolwiek pamięci, bo prawda jest taka, że myśmy w Polsce nadal nie doszli do wniosku, co sądzimy o całej pierwszej wojnie światowej. Drugą maglujemy w kółko o pierwszej – jak film, udajemy że się nie wydarzyła. W historii ciekawe jest to o czym ludzie mówią, ale fascynujące jest to o czym się milczy.
Nie ukrywam, że nie widzę tego filmu w żadnym nowym kanonie wielkich produkcji narodowych. Widać że zabrakło rozmachu, że w sumie to bardziej przygrywka niż koncert na pełną orkiestrę. Zabrakło też czegoś nieco mniej dosłownego. Może za bardzo przez te wszystkie lata przesiąkłam Wajdą (zwłaszcza w kontekście opowiadania o Polsce) ale ten film jest tak bardzo wprost, tak mało malarski, tak uciekający od metafory, tak bardzo próbujący wyrazić każdą myśl bohaterów w dialogach. Ponownie – jakby nie chciał być wyrazem artystycznej ekspresji tylko jakąś rekonstrukcją, przefiltrowaną przez współczesną wrażliwość. I tak jak to zwykle w Polsce bywa, nie możemy mieć niczego ładnego. Mamy za to problem z Piłsudskim.
Ps: Ponieważ przez najbliższe kilka dni będę oglądać wyłącznie polskie filmy ogłaszam, że będę liczyła nagie kobiece biusty na ekranie by potwierdzić moją teorię, że Polskie kino nie jest w stanie o niczym opowiadać bez pokazania nagiej kobiecej piersi. Na razie liczba seansów wynosi : 1, liczba kobiecych biustów wynosi: 1. I ja wcale nie żartuję, ja uważam że spokojnie można o tym książkę napisać.