Zwierz musi przyznać, że ostatnimi czasy chadzał do kina głównie na polskie kino rozrywkowe. Te jak wiecie jest dla zwierza głównie źródłem cierpień. Jednak w niedzielę, korzystając z obecności na poznańskim festiwalu „Nic się tu nie dzieje” zwierz obejrzał film „Królewicz Olch”, który plasuje się w nurcie polskiego kina ambitnego. Które też może być źródłem cierpień.
Królewicz Olch to historia czternastoletniego bohatera, genialnego młodocianego fizyka, który mieszka wraz ze swoją apodyktyczną matką. Matka bohatera bardzo by chciała, żeby syn wygrał konkurs dla młodych fizyków bo to duża nagroda finansowa, a jak możemy się domyślać po telefonach z banku – wiszą nad nią problemy finansowe. Gdzieś tam na dalekiej orbicie rodziny jest mieszkający w leśniczówce ojciec, prawdziwy facet, który nie boi się natury i jeszcze jeździ na motocyklu. Główny bohater nie ma zaś w ogóle ochoty na żaden konkursy bo jest zajęty bólem dorastania i cytowaniem poematu Goethego.
Fabuła filmu nie ma większego znaczenia, bo mamy do czynienia z typowym kinem autorskim, gdzie forma przekazu wysuwa się nad śledzenie następstwa zdarzeń. Dla reżysera filmu ważniejsze od realiów jest pokazanie skomplikowanych emocji między synem a matką – z jakimiś plączącymi się w tle nawiązaniami do kompleksu Edypa, czy też wizji ojca jako tego mężczyzny może idealnego ale nieobecnego, bliskiego ale dalekiego. Do tego jeszcze spinające wszystko słowa utworu Goethego, i nawiązujące do fizycznych teorii pytania o wielość światów i bytów w tych światach – pytanie czy gdzieś jest alternatywna wersja wydarzeń, która może prowadzić do innych rozwiązań czy też pewne rzeczy są nam po prostu pisane. Całość wzbogacona o refleksje nad temat życia, śmierci, tego co ogranicza naszą percepcję itp. Przy czym niestety np. rozmowy o ograniczonym cienką taflą wody wszechświecie rybek (prowadzone przez profesora fizyki) są tak egzaltowane, że aż trudno uwierzyć. No ale to jest film w którym studiowanie fizyki to snucie refleksji filozoficznych nad naturą wszechświata (z jednej strony wiadomo, że fizyka tyka absolutu ale po drodze jest też kilka innych rzeczy poza filozofią).
Pod względem technicznym film rzeczywiście robi wrażenie, to znaczy – jest to jeden z niewielu polskich filmów w których rzeczywiście wszystkie środki jakimi dysponuje reżyser zostały doskonale wykorzystane. Od muzyki, przez obraz po pracę kamery i – nareszcie!- dobry dźwięk. Jako wyraz artystycznych pomysłów reżysera film sprawdza się dobrze, oferując niejednokrotnie obrazy dziwne, przejmujące czy piękne. Zwłaszcza sekwencje pod koniec filmu są wyjątkowo dobre – i widać w nich konsekwencje w pokazywaniu świata przedstawionego. To nie jest film bałaganiarski czy pozbawiony koncepcji – jak to się często w polskim kinie zdarza. To film konsekwentny zarówno pod względem wizualnym jak i narracyjnym.
Jaki więc ma zwierz z nim problem? Otóż po pierwsze – refleksje reżysera na temat bólów dorastania nie są szczególnie błyskotliwe czy nowatorskie. Właściwie nie wynika z tego filmu nic czego byśmy nie wiedzieli, nie czuli, nie znali też z własnego doświadczenia. Mimo licznych wizualnych i narracyjnych zabiegów nie daje się ukryć, tej banalności spostrzeżeń reżysera, tego odwoływania się do znanych z bardzo wielu innych dzieł prawd odnośnie skomplikowanego świata młodego człowieka. Co więcej, im więcej udziwnień czy z założenia głębokich dialogów, tym bardziej film wydaje się w gruncie rzeczy banalny. Przy czym za jego banalność odpowiada też fakt, że reżyser zdecydował się na opowieść o dorastaniu wydestylowaną z jakichkolwiek realiów.
No właśnie, to jest mój największy problem z tym filmem. Zwierz rozumie, że nie każdy film musi i chce być realistyczny. Nie w przypadku każdego filmu o jego jakości decyduje to czy pasuje do realiów. To powiedziawszy – w przypadku tego filmu, odejście od realiów sprawia, że zamiast otrzymać film głębszy otrzymujemy coś bardzo jednak powierzchownego i powtarzalnego. Bohater filmu nie ma 14 lat, tak na oko ma ich 16 jeśli nie więcej. Grający go aktor wgląda jakby był jeszcze starszy. Trudno zresztą powiedzieć dlaczego akurat bohater miałby mieć lat 14 skoro w żaden sposób jego zachowanie nie odpowiada zachowaniom chłopaka w tym wieku. Inna sprawa, nic poza tym nie zgadza się z realiami – policja w pewnym momencie aresztuje matkę i jej syna. Syn i matka trafiają razem do aresztu. Co też jest mało prawdopodobne bo niepełnoletniego dzieciaka poniżej 15 roku życia raczej nie wsadzono by po prostu do aresztu. Wizja szkoły, uczelni czy konkursu też daleka jest od jakichkolwiek realiów. Zresztą ani na uczelnię ani do szkoły bohater za bardzo nie chodzi. Interakcje z rówieśnikami sprowadzają się do jednej sceny gdzie oczywiście bohater jest wyśmiany. Bo wiadomo, że to jest podstawą interakcji młodych ludzi między sobą.
Opowiadając o dorastaniu w takim poetyckim, wydestylowanym świecie reżyser nie może nam powiedzieć nic co byłoby prawdziwe, albo inaczej – prawdziwe poza zwykłą refleksję dotyczącą do tego, że dorastanie jest trudne, a rodzice w nim nie pomagają tylko przeszkadzają, a jednocześnie bez nic nie da się dorosnąć. W tym wydestylowanym świecie, trudno jednak dorzucić pewne niejednoznaczności tego życia wynikające z codzienności, to zawieszenie między czymś dorosłym i bardzo dziecinnym. Mając za mało oparcia w realnym świecie, autor musi tworzyć wydumane scenariusze by pokazać coś co normalnie wyszłoby dużo bardziej naturalnie. Przy czym – nie neguje prawa autora do wybrania takiej a nie innej konwencji, choć moim zdaniem w przypadku tego filmu jest w sumie bardziej ograniczająca niż pogłębiająca refleksje nad problemem. Żeby nie powiedzieć – miejscami egzaltowana.
Przyznam też szczerze, że mam poważny problem z dialogami w tym filmie. Nie przepadam gdy napięcie i konflikt buduje się w filmach poprzez tworzenie zupełnie nierealistycznych dialogów. Wiecie coś w stylu matka mówi do syna „Podaj mi cukier” a on do niej krzyczy „Nigdy cię nie kochałem, mam nadzieję że umrzesz”. Czasem taki dialog, odpowiednio przygotowany może film ożywić czy być jego dobrą puentą. Ale kiedy właściwie każda wymiana zdań polega na rzuceniu zdań które nie składają się w rozmowę, albo jak jedna stron właściwe zawsze długo milczy i nic nie odpowiada to dialogi stają się ciężkie do słuchania. Nie mam nic przeciwko filmom gdzie się mówi mało, albo takich w których dialogi są szczątkowe. Ale nie lubię kiedy każda wymiana zdań ma być w jakiś sposób emocjonalna czy poruszająca, albo kiedy jest tak bardzo „napisana”, że trudno sobie wyobrazić by ktokolwiek kiedykolwiek naprawdę tak rozmawiał. Ponownie – nie wszystko musi być realistyczne, i ja to rozumiem, co nie zmienia faktu, że można też napisać zły dialog przy bardzo artystycznych ambicjach.
Aktorsko film jest uznawany za dobry, ale zwierz musi powiedzieć, że nie miał wrażenia by oto spotkał się z wybitnymi kreacjami. Stanisław Cywka jako główny bohater zajmuje się głównie milczeniem, patrzeniem i wypowiadaniem kwestii, które są nieznośnie egzaltowane. Zdecydowanie lepsza jest Agnieszka Podsiadlik, której przypadła rola matki. Szkoda tylko, że sama rola budzi w zwierzu jakiś sprzeciw bo jest w niej ponownie mnóstwo emocjonalnej sztampy i jakiś taki sposób pokazywania samotnej kobiety, który budzi w zwierzu opór. Ponownie wydaje się, że to takie wrzucanie jak najwięcej do filmowej narracji, głównie po to by było bardziej dramatycznie. Naprawdę dobry jest Sebastian Łach, jako milczący ojciec. To dobra rola, choć ponownie – jego bohater to taki chodzący archetyp. Miejscami przerysowany do przesady. Co ciekawe w wielu miejscach filmu bohaterowie mówią językami obcymi i zwierz nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to zabieg raczej zbędny i chyba obniżający poziom filmu. Ostatecznie spokojnie wszyscy mogliby mówić po polsku i chyba byłoby lepiej.
Czytałam w kilku miejscach, że seans filmu może być trudny. Prawda jest taka, że ani narracyjnie ani formalnie aż tak trudny film to nie jest. Rzeczywiście część widzów może się irytować na szarpaną narrację czy na fakt, że dość wyraźnie widać iż reżysera widz nie za bardzo obchodzi. To znaczy, nie wydaje się, by chciał bardzo opowiedzieć jakąś historię i czasem pojawiają się sceny o znaczeniu wyłącznie symbolicznym – oderwane od narracji. Film zresztą przepływa od bardzo naturalistycznych do surrealistycznych momentów dość swobodnie więc można sobie zadawać nie raz pytanie czy to co widzimy rzeczywiście się dzieje. Ale nie jest to jakiś niesamowity wysiłek, chyba że szykowaliśmy się na jakiś film obyczajowy, którym Królewicz Olch zdecydowanie nie jest. Jednocześnie odbiór tego filmu, przynajmniej w opinii zwierza dość dobrze pokazuje, jak niektórzy ludzie strasznie boją się zostać oskarżeni o plebejski gust. Widziałam nie jeden komentarz z którego wynikało, że komuś się nie podobało ale bardziej niż obarczyć winą film wolał podważyć swój gust i przygotowanie do seansu.
Decydując się na film o dorastaniu, korzystający z poezji jako motywu przewodniego i sięgając po trop „fizyka jako odpowiedź na pytanie dotyczące duchowości” nie trudno popaść w pretensjonalność czy egzaltację. Prawdę powiedziawszy – jedynym wyjściem jest nieco spuścić z tonu, zestawić ów świat wewnętrznych dylematów bohatera z jakąś dobrze napisaną prozą życia, osłabić jakoś symbole. Niestety reżyser zdecydowanie nie chce się w to bawić. Jego film chce być poważny i symboliczny, nie dopuszcza do siebie humoru czy ironii a nawet nie ma takiego zaznaczenia, że film jest świadomy iż korzysta z takich dość pretensjonalnych tropów. I być może to jest największy problem – bo produkcja idealnie pasuje do świata „Uwaga, uwaga oto poważny, artystyczny, festiwalowy film o dorastaniu”. Być może reżysera zwiodły ambicje, może fakt że film powstawał z boku, jakby nieco przy doskonale przyjętym „Baby Bump” sprawiło, że całość jest chyba jednak niedopracowana. I to inaczej niż zwykle, bo technicznie to film bardzo dobry, ale właśnie scenariuszowo. Cokolwiek reżyser chciał powiedzieć, wyszło mu w sumie banalnie – mimo wszystkich zabiegów z których skorzystał.
Na koniec zwierz musi się podzielić refleksją, że chyba czas na tekst o polskich matkach w kinematografii i to nie tej rozrywkowej ale tej z ambicjami. Mam wrażenie,że ostatnio matki stają się w kinematografii tak permanentnie upupione. Albo są takie ciepłe i dobre, że nie umieją zauważyć tego głębokiego cierpienia młodej duszy albo są nieodpowiedzialne, zapijaczone i udają młodsze niż są. Ten problem z figurą matki, zdaniem zwierza sporo mówi o problemach z kobietami w Polskim kinie. Czasem nawet więcej niż uważniej pisane postacie głównych bohaterek. No ale to temat na inny tekst. A co do Królewicza, to oczywiście możecie iść, ale nie dajcie się zwieść ulotce w kinach mówiących, że to jeden z najlepszych polskich filmów od lat. Na całe szczęście polską kinematografię (i samego reżysera) wciąż stać na więcej.
PS: Żeby nie było tylko krytycznie. Bardzo polecam krótkometrażowy film „Szczękościsk”, który też miałam okazję oglądać w ramach festiwalu. Dowcipny, ciekawy, mądry i doskonale zrealizowany. Rzekłabym błyskotliwy. Naprawdę dawno z taką przyjemnością nie obejrzałam polskiej produkcji. Choć trzeba przyznać, że w krótki metraż zawsze potrafiliśmy. No ale w każdym razie – jakbyście chcieli czegoś fajnego na pół godziny, to zwierz całym sercem poleca (zresztą już nagradzany) „Szczękościsk”.