hej
Zaczyna się sezon pokazywania w kinach filmów Oscarowych i zwierz zaczyna po kolei oglądać nominowane produkcje, żeby potem wiedzieć komu kibicować w Oscarową noc (to jest jednak spora różnica czy się filmy widziało czy nie). Na pierwszy ogień poszło August: Osage County. Film, który ma chyba najbardziej gwiazdorską obsadę z prezentowanych w tym roku produkcji i tak niejednoznaczne recenzje, że nie sposób było go ominąć. Serio, krytycy dzielą się od tych, którzy uważają że to jedna z najlepszych produkcji roku po tych których zdaniem jest to jedna z najbardziej wypromowanych marnych produkcji Zwierz był przekonany, że po obejrzeniu filmu będzie bardzo dobrze wiedział co o nim myśleć, Ale niestety pozostaje równie rozdarty co większość komentatorów. Zwierz postanowił napisać recenzję bez spoilerów, choć z góry musi zaznaczyć, że to nie jest produkcja w której fabuła jest jakoś niesłychanie ważna, wszystko rozgrywa się w dialogach, co bardzo przypomina o teatralnym pochodzeniu filmu. Przy czym zwierz pragnie zauważyć (tak na początku), że nigdy nie uznawał brak jednoznacznej opinii o filmie za coś złego, wręcz przeciwnie. Taki zachwyt bez „ale…” zdarza się przecież bardzo rzadko. I przyszło jeszcze zwierzowi do głowy, że pewnie mógłby napisać zupełnie inną recenzję tego filmu, która byłaby równie prawdziwa.
Ten wspaniały spis nazwisk, na plakacie, niestety zdaniem zwierza filmowi szkodzi zamiast pomagać. Dlaczego? A to musicie już przeczytać dalej.
August Osage County ma dość klasyczną strukturę. Po latach w domu rodzinnym spotyka się rodzina Westonów. Przygnana w jedno miejsce nie tęsknotą ale tragedią. Ojciec zaginął, szybko dowiadujemy się że popełnił samobójstwo. Poznając jego żonę – cierpiącą na raka języka, uzależnioną od alkoholu i leków Violet wcale mu się nie dziwimy. Na pogrzeb zjeżdżają się trzy Córki. Przyjeżdża więc i ta która nie wytrzymała ciężkiej atmosfery w domu i uciekła – Barbara (Julia Roberts) wraz z mężem (Ewan Mc Greghor) i zbutntowaną córką (Abigail Breslin), ta która uciekła w świat marzeń o innym życiu Karen (Juliette Lewis) przyjeżdża z nowym narzeczonym (Dermont Mulroney), W domu jest też cicha Ivy (Julianne Nicholson) która została w okolicy i zajmowała się rodzicami. Na stypie pojawi się też siostra Violet – Mattie (Margo Martindale) z mężem (Chris Cooper) i łagodnym, nieporadnym życiowo synem ( Benedict Cumberbatch). Jak zwykle w takich przypadkach bywa, rodzinne spotkanie jest punktem wyjścia do wywlekania rodzinnych urazów, tajemnic i tragedii.
Film jest typowym dramatem z cyklu : co się dzieje kiedy rodzina spotka się w jednym miejscu. Przy czym zwierz trochę żałuje, że twórcy nie przenieśli na ekran (ani nawet nie próbowali przenieść) wspaniałego konceptu oryginalnych filmowych dekoracji, gdzie widzimy jakby przekrój domu, co pozwala nam lepiej zrozumieć że zaglądamy do pewnej bardzo określonej przestrzeni. Tu dom rodzinny odgrywa jako przestrzeń bardzo małą rolę.
Ten opis brzmi trochę jak zapowiedź dystrybutora ale o dziwo taka właśnie jest to historia, która wykorzystuje dość dobrze znane schematy. Wiadomo, że w teatrze duża ilość bohaterów przy jednym stole nie oznacza nic dobrego. Czym więc historia różni się od większości rodzinnych dramatów? Zazwyczaj oglądamy historie dzieci mających pretensje do rodziców (tu ta postawę prezentuje Barbara której zdaniem matka jest tak bardzo nie do wytrzymania że ojciec popełnił samobójstwo by się od niej uwolnić), ale autor sztuki (i scenariusza ) Tracy Letts sięga głąbiej. Violet rzeczywiście jest koszmarną matką, której uzależnienie i podły charakter odbił się na wszystkich córkach. Ivy właściwie wycofała się z życia, które nic dobrego jej nie zaoferowało, Barbara nie jest w stanie utrzymać własnej rodziny (przy czym widzimy, że potrafi się zachować podobnie jak Violet), Karen decyduje się na życie w iluzji ignorując fakt, że jej życie nie będzie wyglądać tak jak sobie wymarzyła. Ale tu na pretensje córek Violet ma odpowiedź. Jej dzieciństwo też było koszmarne, kiedy opowiada o tym jak była wyśmiana i fatalnie traktowana przez swoją matkę przestajemy się trochę dziwić że tak zawiodła w wychowaniu córek. W tym momencie zaczynamy się zastanawiać nad tym gdzie to się zaczyna. Czy Violet popadła w uzależnienie z powodu zachowania swoich rodziców? Czy jej niewykorzystane życie, poczucie zawodu i braku osiągnięć odcisnęło się na córkach? Czy fakt, że Jean – córka Barbary popala trawkę jest kolejnym ogniwem tego całego ciągu życiowych nieszczęść? I czy da się przerwać ten łańcuch? A może wzajemne pretensje nie mają z tym nic wspólnego. Mattie siostra Violet traktuje koszmarnie swojego syna Little Charlesa ale jej zachowanie nie ma nic wspólnego z dziedzicznym nieszczęściem. Mattie nie cierpi nieporadnego syna który przypomina jej o własnych życiowych błędach i wyborach. Bohaterowie filmu na swoje życiowe wybory i decyzje zawsze maja uzasadnienie. Ale jednocześnie film doskonale pokazuje jak obwinianie rodziców jest czynnością jałową. Violet oskarża swoja matkę, Barbara oskarża Violet, Jean obraża się na Barbarę. Ale czy ten ciąg oskarżeń coś zmienia? Nikt w rodzinie nie jest szczęśliwy, wręcz przeciwnie oskarżenia toksycznie przywiązują do rodziców.
Film każe sobie zdawać pytanie czy nieszczęście bohaterów jest wynikiem tylko ich poczynań czy dowodem na to, że trucizna raz wsączona w rodzinę działa przez następne pokolenia, i nie sposób się z tego toksycznego kręgu wydostać.
Co ciekawe film w pewien sposób odwraca role. Napastliwe, okrutnie szczere, nawet agresywne są w tym filmie kobiety. To one miotają się, oskarżając się wzajemnie i raniąc. Przedstawieni w filmie mężczyźni są przez dramatopisarza potraktowani zdecydowanie lepiej. Zwłaszcza Charles mąż Mattie wydaje się pochodzić z zupełnie innego świata. Choć będzie wyśmiewał młodą Jean która nie chce jeść mięsa jest w nim cecha której brakuje kobietom z rodziny Westonów. Jest w nim życzliwość i zrozumienie. A także umiejętność wyznania uczuć. W całym tym filmie przepełnionym gorzkimi oskarżeniami rzucanymi przez ludzi pozornie sobie bliskich jest jedna scena, w której widzimy jak relacje rodzinne powinny wyglądać – to scena między Charlesem a jego synem Little Charlesem – gdzie ojciec uspokaja syna który spóźnił się na pogrzeb wuja. Jakby scenarzysta specjalnie dawał nam kontrapunkt pokazując jak jego zdaniem winna wyglądać rodzina. Przy czym to jest dobry moment by zaznaczyć, że zwierz totalnie nie ma pojęcia dlaczego film reklamuje się jako produkcję raczej dla kobiet. To jest zdecydowanie film o toksycznej rodzinie, który może poruszyć widza bez względu na płeć. Chyba że uznamy że tylko kobiety mają wredne matki.
Jakby wbrew schematom obok tych ciągle miotających się kobiet, autor pokazuje nam mężczyzn, którzy nie mają problemu z łączącymi ich relacjami. I choć jak film pokaże jest to przedstawienie ironiczne, to jednak widać tu dość jasne odwrócenie pewnych schematów.
Wydaje się że na marginesie tych rozważań o dziedziczonym z pokolenia na pokolenie nieszczęściu czy zgorzknieniu, pojawia się wątek pokrewieństwa. Ile tak naprawdę znaczy posiadanie tej samej krwi i przodków. Choć Ivy butnie stwierdza, że z siostrami łączy ją tylko przypadkowa układanka genów, to jednak wydaje się, ze to raczej postawa życzeniowa. Gdyby nic poza genami nas nie łączyło można byłoby się od tego całego nieszczęścia i cierpienia szybko odciąć. Ale wydaje się, że odejść od rodziny nie jest tak łatwo, nawet jeśli człowiek się wyniesie, albo zaplanuje wyprowadzkę do Nowego Jorku. Zresztą tu ponownie scenarzysta pokazuje nam jakby dwie strony pokrewieństwa – z jednej strony mamy trzy siostry które właściwie niewiele o sobie wiedzą, z drugiej Violet i Mattie, które wiedzą o sobie wszystko i wydaje się, że ich wzajemna więź jest silniejsza nawet niż podły charakter czy błędy którejkolwiek z nich. Przy czym wydaje się, że nawet jeśli między Violet i Mattie jest sporo złej krwi to jest to w sumie układ lepszy niż ta obojętność, która wchodzi pomiędzy siostry. Zresztą pokrewieństwo od którego nie sposób się uwolnić odegra się na bohaterach jeszcze w jeden okrutny sposób (zwierz obiecał nie zdradzać elementów fabuły), pokazując, że jednak tej podobnej kombinacji genów nie sposób ignorować. Nawet jeśli deklaruje się co innego.
Trzy filmowe siostry teoretycznie łączy niewiele, ale z drugiej strony kiedy rozmawiają, widać że nawet jeśli nie wiedzą zbyt dużo o swoim życiu to jednak zupełnie od pokrewieństwa uciec się nie da.
To co zwierz pisze brzmi raczej pozytywnie. Z czym zwierz ma więc problem? Po pierwsze zwierz ma wrażenie, że twórca sztuki nie za bardzo wie kiedy przestać częstować nas kolejnymi nieszczęściami. Jedna tajemnica goni drugą, jedna tragiczna historia natychmiast okazuje się zastąpiona przez następną. W pewnym momencie zwierz miał wrażenie, że twórca wpada a w taki trochę telenowelowy nurt gdzie w każdym odcinku wychodzi kolejna tragedia. Można było raz czy dwa wstrzymać pióro, pozwolić informacji wybrzmieć. A tu jest tego tyle, że widz zaczyna się w głowie skreślać kolejne punkty z formularza „Co jeszcze tragicznego może się przytrafić w jednej rodzinie”. Ta przesada osłabia wydźwięk filmu – oddalając tych prześladowanych Westonów od naszych toksycznych rodzin. Z każdą tragedią łączność jest co raz mniejsza. Zwierz, wie że rodzinne tragedie potrafią się nawarstwiać, ale coś w co uwierzylibyśmy w prawdziwym życiu w dramacie często wydaje się być naciągane, przesadzone, niemożliwe. Zresztą wiele jest w tym filmie wątków zupełnie niepotrzebnych czy nierozegranych. Chociażby zatrudniona do opieki nad Violet Indianka. Zgodnie z zasadą przedstawiania rdzennych mieszkańców ameryki jest ona milcząca, obserwująca i czujna. Ale właściwie jej obecności w filmie jest trudna do wyjaśnienia. Czy reprezentuje tych którzy mieszkali tu wcześniej i przygląda się z takiej pół historycznej perspektywy na tych rozhisteryzowanych Anglosasów, którzy nie umieją się zgrać ze swoim życiem. Może jest dowodem na to, że cierpliwość może wychodzić jedynie od ludzi z nami nie spokrewnionych? Jej obecności w filmie jest w jakiś sposób sztampowa, nie tyle niepotrzebna ale jakby nierozegrana. Zwierz cały czas czekał że w stanie i jak stary Dulski powie jedno zdanie, człowieka zmęczonego rozgrywającymi się wokół niego dramatami.
Zwierz ma wrażenie, że postać granej przez Abigail Beslin córki Barbary jest zupełnie nie wykorzystana. Autor sztuki kazał się jej tak dość klasycznie buntować i wygłaszać zdania że jedzenie zwierząt to jedzenie strachu (które zostaje wyśmiane, w dość okrutny sposób przez rodzinę) ale nie daje jej wystarczająco dużo miejsca byśmy mogli się przekonać czy i ona została wciągnięta w ten krąg wzajemnych pretensji czy po prostu buntuje się z racji wieku.
Jednak największy problem zwierz ma z aktorstwem. I tu ponownie dwie uwagi. Pierwsza dotyczy samej Meryl Streep – zwierz ją naprawdę uwielbia, i nie należy do krytyków jej aktorskiego kunsztu. Tu jednak wydaje się grać trochę obok reszty zespołu aktorskiego. Doskonale wypada w scenach gdzie jej bohaterka jest trochę wyciszona ( zwłaszcza kiedy opowiada historię o tym jak poniżyła ją jej własna matka) ale kiedy Violet staje się nieprzyjemną koszmarną żmiją ma się wrażenie, że Streep jednak przekracza ta linię gdzie manieryzmy są dowodem na doskonałe skonstruowanie roli i stają się irytującym pokazem aktorskich możliwości. Zwierz ma mieszane uczucia co do tej roli. I ma dziwne przeczucie że krytyka byłaby surowsza gdyby takie szarżowanie przydarzyło się innej aktorce. Druga sprawa to fakt, że tak gwiazdorska obsada filmowi raczej ciąży niż wynosi go na wyżyny. Reżyser zupełnie nie wykorzystuje Ewana McGregora który po prostu w filmie jest (jego bohater zresztą wydaje się tylko dopełnieniem dramatu postaci swojej żony), zatrudnienie Abigali Breslin do niewielkiej i dość nie wyraźnej rólki wydaje się po prostu błędem (dziewczyna nie ma co grać, nie ma właściwie roli a obecność znanej aktorki tylko to uwypukla), zaś Cumberbatch w roli Little Charlesa wydaje się zwykłym błędem obsadowym. Nie dlatego, że Cumberbatch nie sprawdza się w swojej malutkiej roli łagodnego i sympatycznego człowieka. Raczej przyciąga to uwagę do postaci, która powinna być właściwie niedostrzegalna i wycofana. Zwierz ma zresztą wrażenie, że w tej skłonności do obsadzenia znanymi aktorami każdej roli widać, że producentem był Clooney. Wszyscy wskazują, że bez niego projekt nie zostałby zrealizowany i zwierz ma wrażenie, że właśnie wpływ aktora-producenta widoczny jest w obsadzie. I zwierz nie sugeruje że chodziło o to by film się zwrócił, raczej o przekonanie, że niesłychanie istotne jest zebranie gwiazdorskiej obsady. Tymczasem paradoksalnie mniej znane twarze mogłyby lepiej się w tej historii sprawdzić.
Ewan McGregor po prostu w filmie jest. Jego bohater właściwie nie ma żadnych cech charakteru, gra McGregora nie jest w żaden sposób charakterystyczna czy wyróżniająca się i gdyby nie znane nazwisko można byłoby go autentycznie w tym filmie przegapić
Nie oznacza to, że film jest źle zagrany. Zdaniem zwierza najlepiej wypadają z tej gwiazdorskiej obsady Margo Marindle i Chris Cooper. Margo Martindale grająca siostrę Violet udaje się na ekranie doskonale pokazać postać, w której jest dużo więcej niż się wydaje spoglądając na nią po raz pierwszy. Jej niechęć do syna, słodko gorzkie relacje z siostrą, jakieś życiowe niespełnienie, które wyczuwa się w jej postaci. Wszystko doskonale rozegrane, zdecydowanie subtelniejsze niż rola Streep. Najlepiej jednak wypada Chris Cooper w roli Charliego, spokojnego dobrego człowieka, który nie pasuje do całej rodziny. Jego przedłużająca się modlitwa to scena jednocześnie śmieszna, ale i pełna napięcia. A kiedy w końcu wybucha po raz pierwszy czuje się na ekranie prawdziwe emocje. Dobrze obsadzone są też role sióstr. Juliette Lewis zawsze będzie się idealnie nadawała do grania paplących za dużo kobiet, które same siebie oszukują. Z kolei Julianne Nichols grająca wycofaną i nieco zgorzkniałą kobietę, przed którą rysuje się mała bo mała ale perspektywa szczęścia. No i Julia Roberts w niektórych scenach trochę szarżująca (jakby starając się udowodnić, że naprawdę zasłużyła na poważną rolę) w innych jednak jest naprawdę doskonała (zwłaszcza bliżej końca). Zresztą zwierz ma wrażenie, że po raz pierwszy od lat Julia Roberts wygląda na ekranie normalnie, gra postać w swoim wieku i czuje się z tym bardzo dobrze.
O ile rola Meryl Streep w tym filmie wydaje się zwierzowi miejscami zdecydowanie przeszarżowana (miejscami zaś bardzo dobra – jak w jej ostatniej scenie) to Margo Martindale nie popełnia aktorsko ani jednego błędu.
Zwierz nie wie dlaczego filmu reklamowano jako komedię. Równie zabawnie jest na stypie. Zwierz ma podejrzenie, że być może cały humor uleciał gdzieś pomiędzy przenoszeniem sztuki z teatru na kliszę filmową. Oczywiście raz na jakiś czas padnie z ekranu zabawne zdanie, ale prawdę powiedziawszy nad całym filmem unosi się dość ponura i duszna atmosfera. Mało jest w filmie oddechu, wręcz przeciwnie czuć ten skwar, na który narzekają bohaterowie. W jednej ze scen bohaterka goniąca swoją otępiałą matkę po polu krzyczy do niej że nie da się nigdzie uciec. I rozumiemy, że chodzi nie tylko o niekończącą się płaską przestrzeń wokół ale ogólnie o poczucie, że z całej tej toksycznej sytuacji nie za bardzo jest wyjście. Zresztą im bliżej finału tym bardziej czuje się, że to film, którego zakończenie w dużym stopniu zależy od nas. To jest akurat spory plus filmu, który zostawia nam otwarte zakończenie i sami musimy zdecydować jaka droga pójdą bohaterowie. Ale nawet to otwarte zakończenie nie czyni z filmu komedii. Przy czym zwierz trochę żałuje, że brakuje w filmie zdania, które kończyło sztukę, nadając całemu rodzinnemu dramatowi nieco szerszej perspektywy. Mimo mieszanych uczuć, zwierz musi powiedzieć, że coś w tym filmie musi być. Oglądając tych zawiedzionych samych sobą, bohaterów zaczynamy się nad nimi zastanawiać. Nad tym, dlaczego są tacy źli na siebie czy na świat. Nad tym czy życie im nie wyszło z powodu ich winy, czy może wszechświat się na nich mści. Czy denerwuje ich bardziej to, kim są czy to kim nigdy się nie stali. Bohaterowie pozostają z nami jeszcze po zakończeniu filmu, przypominają o sobie, każą domyślać się szczegółów swojego życia. Zwierz ma zasadę, że nawet niedoskonały film, który zostaje z widzem na dłużej zasługuje na uwagę. Bo o to chodzi w dobrych filmach – myślimy o nich nawet wtedy, kiedy seans się skończył. Zwierz trochę do bohaterach myślał i w sumie doszedł do jednego wniosku. Wszelkie jego wnioski, jako wiedza rozbijają się o jeden prosty fakt. Zwierz ma zdecydowanie sympatyczną rodzinę, do której nie ma najmniejszych pretensji. I choć osobiste doświadczenia ponoć nigdy nie powinny stawać na drodze recenzenta to jednak w tym przypadku zwierz ma wrażenie, że posiadanie wrednej matki jest wymogiem by w pełni odpowiedzieć sobie na pytanie czy oglądamy kawałek prawdy o ludzkiej egzystencji czy teatralny dramat w przypominających życie dekoracjach.
Ps: Zwierz odradza wybieranie się do kina na „Cumberbatcha” to zdecydowanie nie jest film w którym aktor ma wiele do zagrania i 90% z tego co się w filmie zobaczy można spokojnie zobaczyć w Internecie. A nie jest to też produkcja która zasługuje na to by iść tylko po to by zobaczyć jedną scenę. Choć oczywiście, zwierz wie, że wśród jego czytelników większość osób i tak by na film poszła dla całości, jedynie ciesząc się obecnością lubianego aktora w jednej ze scen.
Ps2: Zwierza bardzo cieszy odzew na wczorajszy post, zwłaszcza że sporo osób znalazło to czego szukało. Zwierz się nie odzywał bo nie miał za bardzo czasu przeszukać pamięć w poszukiwaniu waszych poszukiwanych tytułów. Ale widział, że już sporo odpowiedzi bez zwierza padło. Choć część tytułów brzmi jak coś o czym zwierz nigdy nie słyszał.