Nie wiem kto w wydawnictwie Marginesy był odpowiedzialny za plany wydawnicze na pierwszy kwartał 2022 roku ale niewątpliwie należy dać tej osobie podwyżkę, a może nawet i jakiś medal. Oto bowiem, wydawnictwo nie tylko zmusiło cały kraj do rozmowy o przekładzie, ale też w tym samym czasie podsunęło czytelnikom chyba najciekawszy komentarz do całej sprawy. Jeśli w ostatnich dniach i tygodniach dyskutowaliście o nowym przekładzie „Ani z Zielonego Wzgórza” i rozprawialiście nad zawodem tłumaczki to koniecznie sięgnijcie po książkę Krzysztofa Umińskiego „Trzy tłumaczki”, która ową dyskusję o kulturowym znaczeniu przekładu czyni jeszcze ciekawszą.
Umiński na swoje bohaterki wybiera trzy wybitne tłumaczki – Joannę Guze – dzięki, której mamy na piłkach i Camusa i „Trzech Muszkieterów” (żeby napomknąć tylko o kilku tomach) Annę Przedpełską -Trzeciakowską która dała nam i Austen i Faulknera i Marię Skibniewską która pomiędzy swoimi wieloma przekładami ma oczywiście Tolkiena. Każda z tych trzech tłumaczek jest dostępna dla autora na innym poziomie. Po Joannie Guze zostało wiele listów wymienianych ze sławnymi znajomymi (min. Julią Hartwig), z Anną Przedpełską – Trzeciakowską autor mógł po prostu porozmawiać w jej mieszkaniu, o Marii Skibniewskiej udało mu się dowiedzieć najmniej – więc tworzy jej portret z urywków różnych wspomnień.
Te trzy obrazy pokazują kobiety, których losy są miejscami bardzo podobne. Wszystkie mają za sobą wojenne przeżycia. Język poznają albo w bardzo dobrej przedwojennej szkole, albo nasiąkają nim szybko na wyjeździe, w tym krótkim momencie kiedy jest to jeszcze możliwe. Pewne siebie i niezależne, pracowite. Odważne – bo jak szybko się przekonujemy z lektury – tłumaczenie powieści zachodnich w PRL zawsze było sprawą do pewnego stopnia polityczną. Jednocześnie to kobiety, które mają cały czas łączność ze światem pisarzy, autorów, intelektualistów. Czytelnik, Iskry, kolejne czasopisma i wydawnictwa, nazwiska, poeci, pisarze, nobliści, opozycjoniści – nazwiska przeplatają się tworząc obraz świata który wydaje się rozpłyną się gdzieś w ostatnich dekadach. Niby do zachodu bliżej, niby się książek wydaje więcej, ale pozycja tłumacza już nie taka jak kiedyś a i środowisko intelektualne chyba nie czuje się tak zobowiązane by szukać tych międzynarodowych powiązań. To jest ten paradoks czytania o intelektualistach czasów PRL że człowiekowi zawsze wydaje się, że coś skarlało, a jednocześnie zdaje sobie sprawę, że nikt tam nie działa i nie pracował w normalnych warunkach. Doskonale pokazują to listy Joanny Guze, której zawsze brakowało pieniędzy, ktoś nie płacił i czuć było, że za wielkimi nazwiskami kryją się przeważnie puste kieszenie.
Ponownie jednak – to jest książka o znaczeniu przekładu dla całej kultury. To jak pozyskiwano prawo, co do nas docierało a co musiało poczekać, co wykreślano, a co przechodziło bokiem. To wszystko przypomina jak kluczowe dla budowania kultury jest tworzenie wciąż nowych tłumaczeń. Trudno dziś sobie wyobrazić świat w którym ktoś znający polski nie może po prostu sięgnąć po Austen, Tolkiena, Camusa, Faulknera. A przecież gdyby nie tłumaczki tak właśnie by było. Tym co mnie jeszcze w tej książce poniosło to siła reakcji na tłumaczenia. Dziś takie poruszenie budzi głównie pojawienie się tłumaczeń nowych, zmienionych z rzadka – zupełnie świeżych. Natomiast to jakie dyskusje wywołało pojawienie się w Polsce przełożonych książek Camusa wywołuje rumieńce, gdy czyta się o mniej lub bardziej udanych polemikach z tekstem francuza. Inna sprawa – niesamowite są te relacje jakie autorki przekładów nawiązują ze swoimi ulubionymi autorami. Moim ukochanym wyrazem tego jest relacja Anny Przedpełskiej-Trzeciakowskiej z powieściami Jane Austen. Bardzo wam na marginesie polecam jej książkę „Jane Austen i jej racjonalne romanse” (niedawno wznowiona przez WAB) – och jaki to jest miód na serce każdego kto wie, że Jane Austen nie pisała romansideł tylko mądre i ważne powieści obyczajowe, które swoją przenikliwością opisu ludzkich zachowań nie odstają od najwybitniejszych dzieł literatury.
Książka łączy rozważania o biografiach autorek z ich życiu z refleksjami o przekładach. Tu autor niekiedy pozwala sobie na pewną swobodę przypuszczeń czy refleksji, która nie zawsze mi pasuje. Z resztą to jest akurat moja osobista preferencja. W książkach tego typu lubię gdy autor jest właściwie niewidzialny. Tymczasem tu autor (który sam jest tłumaczem) ujawnia się nie raz, pisze niekiedy o swoich rozterkach, rozmyślaniach czy teoriach – ba przywołuje fragment korespondencji ze znajomą, która choć w książce anonimowa to przecież ja wiem z sieci któż to. Te fragmenty są moim zdaniem nieco słabsze, być może dlatego, że to autorski debiut Umińskiego. Tu zresztą na marginesie musze powiedzieć, że kiedy okazało się, że autor jest ledwie z rocznika 1984 ro bardzo mi się to nie spodobało. Bo w moim kajeciku dobre książki powinni pisać ludzie, których dzieli ode mnie zdecydowanie więcej lat. Niestety z roku na rok zdarza się to coraz rzadziej.
Wracając jednak do książki – wydaje mi się ona doskonałym, żeby nie powiedzieć kluczowym uzupełnieniem dyskusji o przekładzie i o tym – jak twórcza i wymagająca jest praca tłumacza. Wszyscy ci którzy w komentarzach do przekładu „Ani z Zielonych Szczytów” złośliwie dorzucali, że oni to z miejsca zrobiliby lepiej, czy sugerowali, że autorka pewnie użyła Googla – powinni do książki zajrzeć po odrobinę pokory. Tam, gdzie autorki przekładów przywołują swoje problemy lub gdy autor wskazuje na ich decyzje translatorskie najlepiej widać, że nie każdy z nas jest tłumaczem i większość z nas o tajnikach przekładu wie zdecydowanie niewiele. I to, że zna się każde słowo w zdaniu jeszcze nie jest znakiem, że można coś z jednego języka przełożyć na drugi. Z jednej wrażliwości na drugą – bo przecież, nie raz w tej książce widać ten namysł – czy autor napisałby tak jak ja to przełożę. Widać też że czasem język drugiej osoby nam pasuje, podobnie jak jej świat a czasem nie sposób się w tym odnaleźć.
Nie ukrywam – moim zdaniem to jedna z najlepszych polskich książek ostatnich miesięcy. Nie tylko dlatego, że te literackie biografie trzech autorek czyta się błyskawicznie (co wcale nie jest oczywiste przy takim temacie). Dla mnie kluczowe jest tu przywrócenie pewnych tematów dyskusji kulturowej. Musimy wrócić do dyskusji o przekładzie, która nie jest już tylko kłóceniem się kto lepiej a kto gorzej, ale zrozumieniem jak kluczowy jest zawód tłumacza dla całej kultury. Ostatecznie mówimy nie tylko frazami z literatury polskiej, ale też niejedno zdanie czy rozwiązanie z przekładu weszło do naszego języka potocznego. Wciąż jesteśmy rozważne i romantyczne choć przecież – mówimy to bez refleksji, że takie zestawienie jest decyzją tłumaczki. Podobnie jak nie rozmyślamy zbyt długo na tym, że kiedyś w języku polskim słowa „krasnoludy” nie było. Jak pisałam w recenzji Ani – każdy przekład to dar dla kultury i języka – bo tworzy nową przestrzeń rozmowy, ale też pozwala na wprowadzenie nowych fraz, zwrotów, obrazów, których wcześniej nie było.
Nie chcę wam tej książki zagadać – bo też mam mnóstwo przemyśleń, które pojawiły się dopiero po całej lekturze i nie chciałabym wam ich narzucać. Ale to po prostu książka dobrze napisana, zaskakująco lekka, z doskonałym researchem (to jedna z tych pozycji, w których człowiek czyta wszystkie przypisy, bo są naprawdę ciekawe) i co też – już na marginesie – podbiło moje serce – przedstawiająca kluczowe dla kultury polskiej kobiety. Nie da się bowiem ukryć, że niejedna taka pozycja skupiłaby się pewnie na tłumaczach a nie tłumaczkach. Tymczasem jest coś w tym rozsądnym dystansie autorek do swojej pracy i pozycji co chyba najbardziej mnie w tym wszystkim porusza. Jakby nie było w nich ego, które stawiałoby je pond tekstem dzięki czemu nie mocowały się ze swoimi autorami, ale z nimi współpracowały. Nie znaczy, że nie miały opinii, ale wciąż – udawało im się znaleźć własną ścieżkę. I teraz żyjemy w języku, w którym są dzieła Austen, Tolkiena i Camusa. Cóż za przywilej.
A tej osobie z wydawnictwa niech naprawdę ktoś da podwyżkę. Tak się prowadzi dobre wydawnictwo kochani.