„Psie pazury” to jeden z tych filmów, który wszedł w Polsce w dystrybucji hybrydowej. Niektórzy mogli go obejrzeć w kinie, ale większość, podobnie jak ja obejrzała go na Netflix. Nie ukrywam – jestem zadowolona, że mogłam ten film obejrzeć w domowym zaciszu. Choć wiem, że straciłam sporo z cudownych zdjęć Ari Wegner to wciąż – lubię takie kameralne emocjonalne historie oglądać samotnie, gdzie nie ma wokół mnie nikogo.
Nowy film Jane Campion wpisuje się w pewien trend jaki zaobserwowałam w kinie artystycznym ostatnich lat. Coraz więcej filmów – stara się wrócić do przestrzeni dzikiego zachodu, ale w sposób który nie ma absolutnie nic wspólnego z westernem. Tym co przyciąga filmowców to pociągające zestawienie ludzi z otaczającą ich przyrodą i wynikającym z odległości odosobnieniem. Wielkie przestrzenie stają się idealnym tłem dla ludzkich dramatów – w pewien sposób wyciętych ze społecznej tkanki. Wszystko co się tu dzieje jest równie kameralne co jakaś klasyczna rosyjska sztuka na pięć osób. Mimo olbrzymich przestrzeni dostajemy więc coś bardzo niewielkiego, niekiedy wręcz dusznego – bo gdzie uciec od ludzi, gdy wokół jedynie krowy, konie i bezkresne przestrzenie.
Właśnie w takim odosobnieniu rozgrywa się rodzinny dramat. Jesteśmy w Montanie w 1925 roku. Dwóch braci George i Phil mieszkają w wielkim domu na ranchu. Miejsce przekazali im rodzice, a oni sami nauczyli się wszystkiego o swojego mentora, który nazywał się „Bronco” Henry. Phil wyraźnie wciąż pozostaje pod jego wpływem, mimo, że od śmierci Bronco minęło już dwadzieścia lat. Relacje między braćmi na pierwszy rzut oka są skomplikowane. Phil wydaje się być dużo bardziej zanurzony w ranczerskie życie, dobrze się czuje pośród poganiaczy bydła, chodzi po domu w roboczych ubraniach i mówi bardzo specyficznym językiem. George, nazywany przez brata „grubasem” wydaje się dużo bardziej „cywilizowany”. Inaczej mówi, inaczej się ubiera, nie stroni od wygód jak zainstalowana w łazience wanna. Mimo to wydaje się, że bracia są w jakiś sposób od siebie wzajemnie zależni – być może bardziej z konieczności niż z realnego poczucia bliskości.
Ten delikatny układ zostaje naruszony, gdy George poznaje Rose – kobietę, która prowadzi niewielką restaurację i zajazd w której bracia zatrzymują się w czasie przeprowadzania bydła. George niemal od razu się zakochuje, jednocześnie zdobywając serce Rose swoją wrażliwością i empatią. Sama Rose jest wdową i ma syna – Petera, który jest wrażliwym uzdolnionym chłopakiem. George bierze ślub z Rose, a Peter dzięki finansowemu wsparciu idzie na studia medyczne. Phil nie ma dobrego zdania o wyborze swojego brata. Wyraźnie nie lubi Rose zakładając, że wzięła ona ślub głównie dla pieniędzy. Co więcej, jak się dowiadujemy – Phil nie jest do końca tym kim się wydaje. To człowiek zdolny i wykształcony, któremu daleko intelektualnie do przeciętnego pracownika rancza. Jednocześnie jednak Phil świadomi odcina się od towarzystwa, w tym od swoich rodziców, męczy Rose i wydaje się człowiekiem, który nie jest w stanie znieść jakichkolwiek zmian w swoim otoczeniu. Pierwszą zmianę w jego zachowaniu wywołuje dopiero pojawienie się Petera, który kilka miesięcy po ślubie swojej matki zjawia się na ranczu, by spędzić tam przerwę w trakcie zajęć.
W „Psich Pazurach” właściwie nic się nie dzieje. Oglądamy kilka epizodów (wyróżnionych niczym rozdziały w książce) z których każdy jest umiarkowanie dramatyczny. Przeprowadzanie bydła, kolacja z rodzicami, ćwiczenia gry na pianinie, stawianie płotu. Fabuła toczy się powoli, nie ma tu wielkich dramatycznych scen. Ale wciąż wszystko co dzieje się pomiędzy bohaterami wywołuje w nas uczucie niepokoju. Czujemy, że pomiędzy wszystkimi osobami na ranczu gotują się emocje. Nienawiść, zazdrość, miłość – przeplatają się czyniąc z całej produkcji film, nad którym unosi się ciągłe napięcie. Bo mamy wrażenie, że już zaraz coś się stanie, bo nie jesteśmy pewni jak zachowają się bohaterowie. Zwłaszcza Phil sprawia wrażenie tykającej bomby, która w każdej chwili może eksplodować. W takich produkcjach większe znaczenie mają rzucone od niechcenia zdania, spojrzenia, drobne gesty. Stąd siła przekazu leży dużo bardziej na ramionach aktorów, którzy muszą nas wprowadzić w życie wewnętrzne swoich bohaterów, nawet wtedy, kiedy nie chcą oni nam zbyt wiele o sobie powiedzieć.
Przeczytałam w wielu recenzjach, że rola Phila jest być może najlepszą w karierze Benedicta Cumberbatcha i mogę się z tym zgodzić. Cumberbatch jako aktor lśni najbardziej, jeśli trafi na dobrego reżysera lub reżyserkę. I tak jest w tym przypadku. Z jednej strony jego Phil to człowiek, który budzi natychmiastową niechęć. Choć film nie przekazuje zapachu to niemal czujemy, jak bije od niego zapach potu i niemytego ciała. Od razu dostrzegamy w nim człowieka inteligentnego, który jednak nie stroni od okrucieństwa. I to takiego, które jest najgorsze, bo dzięki bystremu umysłowi trafia w samo miękkie. Im lepiej poznajemy bohatera tym bardziej widzimy jaka część jego zachowania to swoisty performance, maską, którą sobie wybrał. Zwłaszcza widać to w zakresie języka – niemal nadużywa potocznych sformułowań, które w jego wykonaniu brzmią jakby korzystał z jakiegoś słownika ranczerskiej mowy. Jest niczym przebieraniec – nigdy nie zdejmuje swojego kostiumu. W tych kilku scenach w których Campion pozwala nam spojrzeć pod tą maskę – dostajemy człowieka dużo bardziej skomplikowanego, który zdaje się uciekać przed samym sobą w tą ranczerską personę. Pytanie czy to jego wybór, przymus, a może wpływ dawnego mentora, który być może był kimś więcej. Muszę przyznać, że zawsze jestem pod wrażeniem, kiedy film wie, jak grać fizycznością aktorów. Film ukrywa tą dziwność rysów Cumberbatcha aż do jednej sceny nad jeziorem, kiedy przypomina nam, że to aktor o twarzy dużo bardziej pasującej do naszego wyobrażenia arystokratów czy poetów niż poganiaczy bydła. To jak kamera inaczej go widzi, sprawia, że i my dostrzegamy coś więcej.
Doskonałym pomysłem było zaangażowanie do ról Rose i Georga Kirsten Dunst i Jesse Plemonsa. Oboje są parą w realnym życiu i mam wrażenie, że dzięki temu – ich filmowe małżeństwo wydaje się dużo bardziej realne. Bije od tego filmowego związku czułość i troska, którą oczywiście zagrać można, ale jest tu ten element dodatkowy, który sprawia, że nie mamy wątpliwości, że chodzi o prawdziwe uczucie. Kirsten Dunst gra swoją popadającą w alkoholizm bohaterkę bardzo delikatnie bez popadania w klasyczne przeszarżowane schematy grania kobiety doprowadzonej na skraj załamania nerwowego. Z kolei Jesse Plemons jest fantastycznym Georgem – jego łagodność, która zamienia się w stanowczość, gdy chodzi o ochronę swojej żony sprawia, że odwraca się zupełnie dynamika. To Phil wydaje się nam wyrośniętym dzieciakiem, który nie umie stanąć twarzą w twarz z prawdziwym życiem i skomplikowanymi relacjami międzyludzkimi. Zresztą trzeba przyznać, że ta dynamika pomiędzy braćmi jest jednym z ciekawszych elementów filmu.
Na koniec Kod Smit-McPhee – chłopak, którego ciągle ktoś wysyła na bezdroża dzikiego zachodu (pamiętacie „Slow West”?). Uważam, że to fenomenalna rola. Peter pozornie wydaje się takim niesamowicie wrażliwym i delikatnym chłopakiem. Podkreśla to jego strój – za duża koszula, luźne jeansy i trampki. Do tego kowbojski kapelusz, który po prostu nie pasuje do jego szczupłej pochylonej sylwetki. Jednak ta fizyczna słabość jest tylko pozorna. Chłopak jest dużo silniejszy niż można byłoby podejrzewać. Jest uważnym obserwatorem, nie tylko dynamiki pomiędzy mieszkańcami domu na ranczu, ale też tego co chcieliby ukryć. Widzi zarówno emocje swojej matki, jak i przywiązanie Geogra, jak i maskę Phila. Chłopak zagląda w ich wnętrza z równą metodyczną łatwością co prowadzi sekcję złapanego w pułapkę królika. Ostatni akt filmu, który skupia się na jego relacji z Philem jest fascynujący. To gra gdzie co chwilę zastanawiamy się kto jest łowcą a kto ofiarą, kto mówi to co myśli a kto gra, kto się kontroluje a kto w końcu mówi to co zawsze chciał powiedzieć. Młody aktor jest tu fenomenalny – każdy gest, słowo, wszystko co pokazuje jest tak cudownie niejednoznaczne, że każdą scenę ogląda się niczym thriller.
Jane Campion kazała nam długo czekać na swój kolejny film. Kiedy jednak wróciła pokazała, że nie straciła swojej umiejętności tworzenia wciągających produkcji o ludzkich emocjach. „Psie pazury” wpisują się w jej dotychczasową twórczość – uważnego obserwowania ludzkich emocji, charakterów i motywacji. Jak zwykle w jej filmach – fabuła nie musi nas wciągać, bo główną „atrakcją” filmu są jego bohaterowie, których musimy obserwować bardzo uważnie. Jednocześnie, mimo, że mamy do czynienia z ekranizacją książki, jest w tej sytuacji i w tych postaciach jakaś prawda. Można byłoby przysiąc, że to prawdziwi ludzie, w tej swojej niejednoznaczności, często niezdecydowaniu, wewnętrznych sprzecznościach jakie nimi targają. Dawno nie widziałam filmu, po którym bohaterowie tak bardzo by ze mną zostali, po którym zadawałabym sobie tyle pytań o każdy ich gest, słowo, o to dlaczego byli tacy jacy byli. Dla mnie to jest takie bardzo osobiste kino, bo to jak widzimy bohaterów najwięcej mówi o nas samych i o tym jak odczytujemy nawet najdrobniejsze gesty i zmiany tonu.
Kiedy doszły do mnie pierwsze informacje o produkcji – bałam się tego filmu. Wydawało mi się, że może być nadmiernie udramatyzowany, wpadać w tą kategorię produkcji, które robią wszystko by wstrząsnąć widzem. Tymczasem dostałam mój ulubiony rodzaj kina. Wolne, refleksyjne, otwarte na interpretacje. Takie, które zostawia widza z bohaterami i nie pozwala po prostu skończyć seansu i zapomnieć co się w nim działo. Jak pisałam na początku cieszę się, że widziałam ten film w domu, bo lubię takie intymne portrety bohaterów jednak oglądać z perspektywy własnego domowego fotela.