Czasem zdarza się film, który choć sam w sobie nie jest ani przesadnie zły ani dobry to stanowi doskonałe odwzorowanie tego co aktualnie dzieje się w świecie rozrywki. Tak dobre zwierciadło, że warto poświęcić mu nieco więcej czasu niż wskazywałaby fabuła. Takim filmem jest „Red Notice”. Jedna z najdroższych i obecnie najpopularniejszych produkcji Netflixa, która dość dobrze pokazuje ograniczenia rozrywki, która musi odnieść bardzo konkretny sukces w bardzo określonych warunkach.
„Red Notice” jest moim zdaniem doskonałym przykładem produkcji, która ma zadowolić wszystkich więc nie zadowoli nikogo. Na poziomie dobierania obsady widać tu dość jasny kluz – wybrano osoby, które widzom dobrze się kojarzą, są popularne, związane z licznymi franczyzami – ale jednocześnie – żadna z nich nie jest koniecznie znana z wybitnych ról, raczej z prezentowania w filmach jednego bardzo określonego typu osobowości. Doskonałym przykładem jest tu rola Ryana Reynoldsa, który właściwie gra w tym filmie Deadpoola – od sposobu zachowania, przez gesty, kwestie, po intonację – twórcom nie zależy by bohater był w jakikolwiek sposób oryginalny, bo nie tego oczekują widzowie. Podobnie Rock – właściwie nie ma tu żadnych szczególnych cech charakteru – Rock ma być Rockiem, bo ludzie taką postać polubili. Zaś Gal Gadot w ogóle właściwie w tym filmie nie gra tylko robi dokładnie to co robiła w Wonder Woman – doskonale wypada w scenach akcji i oszałamiająco wygląda na scenach przyjęć.
Skoro nie wymagamy od aktorów by pokazali cokolwiek nowego czy specjalnie skrojonego pod potrzeby filmu (nie tworzą tu nowych osobowości tylko replikują to co już o nich wiemy) to zabawa ma polegać „Co by było gdyby Deadpool i Luke Hobbs wybrali się na przygodę a w tle pojawiała się Wonder Woman”. Cały nacisk postawiony jest na to jak zabawne mają być interakcje obu bohaterów. Co sprawia, że sama fabuła jest absolutnie drugorzędna – stanowi jedynie pretekst. Ponownie – nie ma w tym nic złego, samego w sobie – niejeden film w ten sposób zrealizowano. Ale ponownie – nie chodzi nawet o samą pretekstowość fabuły ale raczej o to jak została stworzona. Bo w sumie to doskonały przykład jak stworzyć coś co fabułę filmu jedynie przypomina.
Bohaterów poznajemy w Rzymie gdzie jeden próbuje ukraść słynne złote jajko Kleopatry. Na jego drodze pojawia się drugi bohater który próbuje go powstrzymać. Pomysł na film jest taki, że bohaterowie pojawiają się w różnych lokacjach na całym świecie i mają do wykonania bardzo proste zadanie – w Rosji muszą uciec z więzienia, w Hiszpanii dostać się na ekskluzywne przyjęcie, w Argentynie przedostać się do ukrytego bunkra. Wszędzie akcja układa się podobnie – trochę dowcipów, trochę akcji, trochę zaskakująco słabych jak na tak drogą produkcję efektów specjalnych. Pod koniec zaś zaczynamy się zastanawiać – czy w tej formule pojawiło się cokolwiek co by pozwoliło stwierdzić, że „Red Notice” rzeczywiście zasługuje na miano filmu czy jest raczej swoistym produktem który film jedynie przypomina.
Nie da się bowiem ukryć, że to produkcja pozbawiona jakichkolwiek indywidualnych cech stylu. Przez cały seans nie znajdziecie żadnego elementu, który pozwoliłby wam zidentyfikować jakikolwiek reżyserski pomysł czy intencję. Widzicie – film rozrywkowy spokojnie może mieć autorski sznyt nawet jeśli jest głupawy – Zack Snyder dobrze pokazał to w „Armii Zombie” – tak jasne była to kretyńska produkcja, ale można było zidentyfikować elementy reżyserskiego stylu. Tu jest to właściwie niemożliwe. Ale nie tylko o to chodzi – ponieważ w filmie bohaterowie w istocie są tylko odbiciem pewnego aktorskiego emploi to w istocie – żadna z postaci w filmie nie ma charakteru, nie jest prawdziwa, nie może mieć prawdziwych emocji. Stąd pojawiający się w filmie wątek związującej się przyjaźni między bohaterami nie wybrzmiewa, wydaje się wręcz sztuczniejszy od hiszpańskiej areny do corridy, która naprawdę wygląda jak słabe tło z gier komputerowych sprzed dekady. Nikt w tym filmie nie może poczuć ani powiedzieć nic prawdziwego, bo tak naprawdę – żaden z tych bohaterów nie istnieje samodzielnie, jest tylko odniesieniem do innych ról.
Samo oglądanie filmu niekoniecznie dostarcza jakichś wielkich cierpień. Wszyscy są ładni, kolejne lokacje są ładne, wszystko jest znane, nie ma nic nowego. I tu właśnie mamy ten fascynujący element. To jest film, który tak chce się spodobać widzom, tak bardzo spełnić każdą ich zachciankę, że ostatecznie – nie jest w stanie stworzyć niczego co byłoby autentycznie ciekawe. Dlaczego? Bo w świecie filmu, a właściwie ogólniej, w świecie kultury, to że widzowie coś lubią niekoniecznie znaczy, że można stworzyć dobre dzieło wyłącznie z lubianych elementów. Zwykle zawodzi wiarygodność przekazu, jego emocjonalna głębią i to co najważniejsze – to co nas najbardziej rusza, interesuje, budzi emocje, to rzeczy, których nie znamy. To jest pewien paradoks, który staje się często podstawą artystycznej klęski współczesnego kina rozrywkowego. Widz, teoretycznie wie czego chce, ale cuda w kinie dzieją się tam gdzie dostaje to o czym nie wie, że chciałby zobaczyć. Dlatego potrzebne są elementy autorskie, niespodziewane, niekoniecznie znane.
Problem w tym, że w świecie dystrybucji przez Netflix sukces produkcji dużo bardziej niż na tym czy zaoferuje widzom te rzeczy, które jak najszybciej przyciągną ich uwagę. Innymi słowy – nie ważne są recenzje, nie ważne jest czy film realnie się komukolwiek spodoba, ale raczej – jak szybko wbije się do pierwszej dziesiątki najbardziej popularnych produkcji na Netflix i jak szybko zostanie hitem w ramach platformy. Co w przypadku „Red Notice” doskonale się sprawdziło – film miał jeden z najlepszych debiutów na platformie, spełniając założenia, które pojawiły się w czasie finansowania tej najdroższej w historii platformy produkcji. Oczywiście – blockbustery zawsze musiały na siebie szybko zarobić, ale tu ten mechanizm jest jeszcze bardziej nakręcony, jeszcze bardziej wymuszający tworzenie produkcji, które na pierwszy rzut oka spodobają się jak największej grupie odbiorców. Pod pewnymi względami – nawet jeśli scenariusza nie pisze algorytm to autorzy scenariusza muszą mieć w głowie wymagania jakie stawia taka a nie inna dystrybucja. I zostajemy właśnie z takim kinem pozornej fabuły i pozornych bohaterów. Co więcej fabuły z konieczności otwartej na kontynuację, bo streaming lubi seryjność.
Jestem daleka od załamywania rąk i pisania o końcu dobrego kina rozrywkowego. Mam założenie, że zbyt daleko idące diagnozy w przypadku kinematografii mogą się okazać bardzo mylące. Natomiast uważam, że narzekania na niską jakość produkcji filmowych (zwłaszcza tych rozrywkowych) od Netflixa dobrze oddają problem z jakim się spotykamy. Jednocześnie przypomina mi się wyśmiane jakiś czas temu stwierdzenie Spielberga, który twierdził, że filmy od Netflixa nie powinny być traktowane tak jak produkcje filmowe. I teraz jak to mówi mój mąż „niedźwiedź ze mną” (bear with me) – po części mogę się z tym obecnie zgodzić. Produkcje rozrywkowe (bo nie prestiżowe takie jak „Irlandczyk” czy „Roma”) plasują się gdzieś pomiędzy Hollywood a dawnym filmem telewizyjnym. Mają teoretycznie hollywoodzką skalę przy jednoczesnych uproszczeniach czy nawet niedoróbkach produkcji telewizyjnych. Są gdzieś po środku i choć próbujemy oceniać je kategoriami blockbusterów ostatecznie okazuje się, że czegoś im brakuje. Są właśnie pomiędzy. Co im zupełnie nie przeszkadza bo dostosowane do nowego sposobu dystrybucji robią dokładnie to co zrobić miały – zbierają oglądalność i przynoszą kasę.
Rozpoznanie pewnych zjawisk w popkulturze niekoniecznie oznacza ich ocenę. Zakładam, że paradoksalnie „Red Notice” mogło się sprawdzić jako film oglądany jednym okiem z kanapy w listopadowy wieczór. Więcej, mogę założyć, że sprawdziło się dużo lepiej niż gdyby było tylko w kinowej dystrybucji. Bo to też trzeba wziąć pod uwagę, że filmy na małym ekranie z konieczności oglądamy mniej uważnie, więcej im wybaczamy a czasem – nawet jesteśmy skłonni z sympatią spojrzeć na te momenty które nie są zbyt porywające i możemy wyjść zrobić sobie kawę albo poskładać ubrania które prasowaliśmy. Być może Netflix zupełnie świadomie oferuje nam kino mniejszego zaangażowania świadomy, że dokładnie taki jest odbiór produkcji (pomijając te prestiżowe) – wybiórczy, rozproszony, w sumie nie wymagający większego zaangażowania. Więcej taki, którego w sumie można byłoby nie oglądać, ale jak leci to się nie wyłączy.
Jak widzicie – nawet słabszy film może wywołać wiele refleksji – „Red Notice” nigdy nie będzie ani „Indianą Jonesem”, ani „Mumią”, ani „Zabójczą Bronią” ani „Szybkimi i wściekłymi” ani „Deadpoolem”, ani jakąkolwiek inną produkcją, do której się wraca. Ale zupełnie jak bohaterowie filmu – doskonale z tych produkcji kradnie, nie zauważając tylko, że wyrwane z kontekstu artefakty tworzą smutną wystawę w pustym muzeum a nie nową jakość.