Home Film Święty Augustyn od Rocka czyli zwierz o Rocketmanie

Święty Augustyn od Rocka czyli zwierz o Rocketmanie

autor Zwierz
Święty Augustyn od Rocka czyli zwierz o Rocketmanie

Jest coś ciekawego w tym, że w chwili w której zaczyna powoli brakować wielkich gwiazd rocka a gwiazdy popu wydają się coraz mniej autentyczne (co niekoniecznie jest prawdą ale chodzi o społeczną percepcję) zaczynamy sobie opowiadać historie o minionych gwiazdach epok minionych. W zeszłym roku serca widowni porwała ugrzeczniona opowieść o Queen a właściwie o Freddiem Mercurym zaś w tym mamy możliwość oglądania filmu o Eltonie Johnie. Choć produkcje różnią się pod pewnymi względami (właściwie to są od siebie różne w bardzo wielu aspektach) to obie są właściwie historiami o grzechu i odkupieniu. I ten element wydaje się nawet ważniejszy niż sama osoba muzyka.

 

Do pewnego stopnia film jest więźniem pewnej konwencji opowiadania o twórcach – takiej w której kluczem do wszystkiego jest życie prywatne

 

No właśnie, po wyjściu z seansu Rocketmana zaczęłam się zastanawiać czy w ogóle zdarzyło mi się oglądać film o muzyku. Nie o człowieku, który tworzył muzykę, ale o twórcy. Spójrzmy bowiem na schematy narracji i na centralne punkty takich filmowych opowieści. Mamy sporo scen z młodości, zapis wielkich artystycznych przełomów, potem obraz sukcesu czy wreszcie obraz upadku albo przynajmniej artystycznego czy życiowego potknięcia. W tych filmowych biografiach zwykle ważne są miłosne uniesienia twórcy, jego konflikty rodzinne, ewentualnie konflikty z współpracownikami. Rzadko jednak tematem narracji jest to, o co właściwie twórcy chodziło, co chciał swoją twórczością przekazać światu, jak wyglądała jego pozycja na tle innych twórców tego okresu, kogo znał, kogo lubił, z kim współpracował, kto go nosił na rękach a kto krytykował. Nasi filmowi twórcy grają zwykle w swoistym bąbelku, rzadko przywołując nazwiska tych którzy stali się dla nich inspiracją, rzadko widzimy ich czytających książki innych twórców, wdających się w dyskusję na temat nowych trendów czy w ogóle działających artystycznie. Muzyk zostaje właściwie sprowadzony do roli wykonawcy, który może ewentualnie mieć jakiś lepszy albo gorszy związek z widownią ale jego proces twórczy nie jest ciekawy. Pod tym względem niemal wszystkie biografie artystów są tak naprawdę odbiciem pewnego bardzo konkretnego podejścia do twórczości, gdzie samo poznanie życie osobistego jednostki wystarcza by zrozumieć ich dzieło. Tak jakby twórcy w ogóle nie mogli tworzyć w oderwaniu od swojej biografii jakby wszystko zawsze wynikało z ich osobistych przeżyć. Choć jest to podejście atrakcyjne i pełne pokus to jednak niekoniecznie jedyne jakie istnieje. Nie mniej chwilowo jest to trend najsilniejszy i nie będę ukrywać – nie należący do moich ulubionych. Być może dlatego, że artyści jako ludzie interesują mnie nieco mniej niż artyści jako twórcy. Przekładając to na refleksję nad Rocketmanem – nieco mnie interesuje mnie to czy Eltona Johna kochali rodzice, a nieco bardziej to jak właściwie wyglądała ewolucja jego muzycznego stylu na tle epoki.

 

Produkcja doskonale radzi sobie z grą muzyką – zwłaszcza w scenach musicalowych. Tym bardziej boli że w sumie muzyce poświęca się tu zaskakująco mało refleksji

 

 

W przypadku Rocketmana opowieść osobista jest dominująca. Widzimy to w samej klamrze narracyjnej filmu, która na pierwszym miejscu stawia uzależnienie muzyka, oraz proces wychodzenia z alkoholizmu czy narkomanii. Co jest o tyle ciekawe, że przecież akurat kariera Eltona Johna nie skończyła się na odwyku, trwała dalej i w latach 90 przeżyła ciekawy moment zarówno z powodu występu na pogrzebie Księżnej Diany, jak i po współpracy nad ścieżką dźwiękową do Króla Lwa. Jednak twórcy filmu nie interesują się tym okresem ponieważ tu nie ma już dramatycznej opowieści o człowieku, jest zaś tylko okres ciekawych decyzji twórcy, który znajdował nowych słuchaczy czy wpisał się w obchodzenie narodowej tragedii. Zresztą sama klamra narracyjna sprawia, że film ogląda się niemal jak wariację na temat opowieści o świętym takim jak św. Augustyn. Najpierw lata hulaszczego życia  a potem nawrócenie. Ten schemat bardzo trafia do serca. Lubimy oglądać upadek tylko wtedy kiedy jesteśmy świadomi, że na końcu nastąpi nawrócenie. To zabiera z nas ciężar jakiejkolwiek negatywnej oceny czy nawet potępienia. Ostatecznie życie jednostki staje się moralną przypowieścią o słabościach i ich przezwyciężeniu. I nie chodzi tu o to, że film coś przekłamuje – nie musi niczego przekłamywać – wystarczy że kończy się tam gdzie się kończy, by wskazać nam ten etap życia twórcy jako najważniejszy, najbardziej kluczowy czy interesujący. Co pokazuje, że bardziej niż muzyka, która trwała dalej, ważne były walki z prywatnymi demonami. I znów – ja nie mam wielkich pretensji że kino to robi, ale jednocześnie mam poczucie dyskomfortu ilekroć myślę, jak bardzo ogranicza to nasze spojrzenie na twórczość jednostki. I jak bardzo utwierdza wizję, że ciekawie jest tylko wtedy kiedy twórca zmaga się ze swoimi demonami. Gdy znajduje miłość i nowy porządek – wtedy robi się nieciekawy. Dobry twórca ma tyle przyzwoitości by umrzeć właśnie wtedy kiedy przestaje cierpieć. Lub też cierpieć aż do śmierci. To ten drugi schemat mówienia o twórcach w których ponownie – tragicznie urwana biografia staje się najważniejsza.

 

Sceniczna prezencja Eltona Johna to jeden z najciekawszych elementów jego publicznego wizerunku, ale także jedna z najlepszych gier z kampem jakie mieliśmy w kulturze popularnej. Ponownie szkoda że klucz interpretacji tego zachowania jest tu taki ograniczony. Choć rekonstrukcja strojów jest fantastyczna

 

Realizacyjnie „Rocketman” ma kilka doskonałych pomysłów. Przede wszystkim wykorzystanie konwencji musicalu okazało się strzałem w dziesiątkę. Osobiście uważam że gdyby cały film był musicalem (bez scen w których mamy bardziej realistyczne podejście) to kto wie, może mój entuzjazm byłby dużo większy. Tymczasem tu dostajemy bardzo kreatywne i dobrze zaaranżowane sceny musicalowe (moja ulubiona to ten skrót czasowy w którym Elton wraz ze swoim managerem przedzają się po swoim nowym wspaniałym życiu) przeplatają się z takimi typowymi scenami rodem z filmów biograficznych o udręczonych artystach. Do tego stopnia są to sceny sztampowe że oczywiście znajdziemy też moment gdzie smutny i znajdujący się niemal na dnie Elton ćwiczy uśmiech przed lustrem, co jest sceną naprawdę tak banalną, że aż wstyd z niej w kinematografii korzystać. Udają się w filmie też sceny humorystyczne, a także – co raczej nie dziwi biorąc pod uwagę doświadczenia Fletchera – sceny z koncertów. Te zresztą chętnie bym wydłużyła, bo Elton John to niesamowite zwierze sceniczne i każdy moment w którym siadał przed publiką za fortepianem, sprawiał, że film nabierał tempa i stawał się o oczko lepszy.

 

Film nie popełnia obsadowych błędów. Co sprawia, że nawet kiedy nie porywa ogląda się go całkiem dobrze. Jestem szczęśliwa że zadbano o to by obsada umiała śpiewać. Zbyt często tworzy się musicale z aktorami którzy śpiewać nie umieją

 

Dobry jest casting. Taron Egerton to aktor zdolny, a do tego pięknie śpiewający i dobrze naśladujący manierę Eltona. Udało mu się dobrze zagrać bardzo pewnego na scenie, nieśmiałego człowieka, co nie jest proste. Osobiście uważam że jego Elton jest lepszy od Mercurego w wydaniu Ramiego Malika. Być może dlatego, że mam wrażenie, że Egerton bardziej niż udawać Eltona tworzy jego jakąś własną wersję na potrzeby filmu. Choć może pomogło aktorowi to, że właściwie zdecydowano się na stosunkowo mało charakteryzacji, słusznie uznając, że odpowiednie jego stroje, cofająca się linia włosów i okulary, sprawią, że natychmiast rozpoznamy znanego i charakterystycznego muzyka. Cudowny jest Richard Madden jako John Reid. Co prawda jego postać jest napisana bardzo na jednej nucie (Reid od początku niemalże jawi się jako zło wcielone) to jednak Madden ładnie gra skryte pod uśmiechem okrucieństwo. A do tego wygląda tak w tych wszystkich garniturach, że człowiek nie ma wątpliwości, że nowy Bond znów powinien mówić ze szkockim akcentem. Dobry jest też Jamie Bell, któremu przyszło grać rolę, zwykle zarezerwowaną dla cierpliwych żon czy najstarszych przyjaciółek. Jest dobry, ciepły, pełen zrozumienia i bezgranicznego przywiązania. Nawet kiedy się wycofuje to nigdy na zawsze, nawet jeśli wraca do domu to wiadomo, że jednak o Eltonie nie zapomni. Bell ładnie pokazuje, że ten rodzaj ról nie jest zarezerwowany tylko dla nieszczęśliwych blondynek, które pogodziły się, że nigdy nie dostaną tyle miłości ile dają. I w sumie słusznie bo to ładna opowieść o przyjaźni w świecie gdzie nigdzie nie można być pewnym kto nas akceptuje.

 

Osobiście nie pogniewałabym się za taką opowieść o Eltonie Johnie która nie stawia w centrum jego walki z nałogiem.

 

Z drugiej strony wychodzą z kina nie miałam poczucia bym się czegokolwiek o Eltonie Johnie dowiedziała. Film tworzy taki przegląd wydarzeń z życia i stawia jedną z najprostszych psychologicznych diagnoz. Jak pisałam – nie eksploruje, życia artysty tylko człowieka. Co sprawia, że przynajmniej ja czuję głęboki niedosyt. Podobnie zresztą jak w przypadku wątków queerowych. Bo jasne – tu już twórcy nie próbowali manewrować jak przy Mercurym (choć w obu filmach jest niemal bliźniacza scena gdzie zejście do seksualnego „podziemia” jest tym ostatecznym momentem zejścia na złą drogę) i rzeczywiście Elton John ma tu kochanka, pragnienie miłości, scenę z coming outem przed rodziną. Problem w tym, że ponownie – orientacja twórcy nie obchodzi mnie zupełnie w wymiarze prywatnym. Jest tak ciekawa jak ciekawa jest jej realizacja w sztuce – w przypadku Eltona Johna, cudowna kampowość jego scenicznych kostiumów. Ważniejsze od coming outu przed matką, w kontekście twórczości wydaje się znalezienie sposobu by pokazać widowni jak wyglądał coming out przed słuchaczami. To z kim Elton sypiał jest dla mnie mniej ważne od tego jaka była jego relacja z mniejszością z której się wywodził, jak reagował na politykę, uprzedzenia, czy znajdowało to wyraz w jego twórczości, kto z nim przestawał, kto nie chciał mieć nic wspólnego itd. To jeden z tych wątków o którym się często zapomina. Bo tożsamość artysty, zawsze jest ciekawa – zwłaszcza gdy tych tożsamości jest kilka  i możemy się zastanawiać czy w ówczesnej Anglii ważniejsza była tożsamość związana z orientacją czy z klasą społeczną. To są jednak wątki niemal zawsze omijane. Podobnie zresztą jak zostawiona w niedopowiedzeniu homofobia świata przez który jak kometa przelatywał nasz kolorowy ptak. Dlaczego tego w filmie nie ma? Moim zdaniem wcale nie jesteśmy gotowi na taką refleksję, wolimy przekonywać się, że to nie  ma takiego wielkiego znaczenia. Problem w tym, że trochę w ten sposób pozbawiamy się jednego wymiaru spojrzenia na twórczość.

 

Ostatecznie dostaliśmy film który jest miejscami ciekawy ale w wielu aspektach czy scenach mógłby opowiadać o kimś zupełnie innym. Albo o twórcy zupełnie wymyślonym. Bo nie odnosi się za bardzo do fenomenu twórczości tej wyjątkowej jednostki.

 

Rocketman nie jest filmem złym. Przynajmniej nie jest takim filmem jak Bohemian Rhapsody, gdzie można było dojść do wniosku, że nikt się tak dobrze nie prowadził przez życie jak twórcy Queen. Jednocześnie oglądając produkcję czułam pewne rozczarowanie. Chyba zmęczył mnie ten klucz do biografii, który prowadzi przez narkotyki i alkohol, w którym muzycy rozmawiają o wszystkim tylko nie o muzyce, zaś sukces bohaterów nie tyle tłumaczy się jakąś analizą ich twórczości ale poprzez montaż nagłówków z prasy. Po takich filmach można się wzruszyć, że twórca miał w życiu ciężko, ale wciąż śpiewa. Gorzej kiedy zaczniemy sobie zadawać pytanie co śpiewa, dlaczego śpiewa i jak to w jaki sposób śpiewa przekłada się na jego wyjątkowość. Bo w sumie przy takim filmie Elton John spokojnie mógłby nie być rockmenem czy w ogóle muzykiem. To film, który mógłby opowiadać o pisarzu, sportowcu, malarzu. Bo jest w nim pewna sztanca – z rzadka tylko przełamywana ciekawymi sekwencjami musicalowymi. Zresztą w tych sekwencjach dostajemy najwięcej szans zastanowienia się nad twórczością Eltona Johna i jej relacją z jego życiem (choć to proste przełożenie pomiędzy wydarzeniami z życia a piosenkami byłoby pewnym uproszczeniem). Oczywiście istnieje możliwość, że moja ocena wynika z faktu, że po jakiejś ilości obejrzanych filmów widzi się tylko schemat produkcji biograficznej (te są niezwykle sformalizowane) i trochę gubi się historia indywidualna. Zakładam też, że tak krótkie pojawienie się filmu po produkcji o Queen działa na jego korzyść. Bo tu jednak mamy trochę poprawkę tego co widzieliśmy tam – więcej utworów wybrzmiewa, mniej jest korekty życiorysu, mniej kręcenia filmu tak by cenzura Chińska czy Rosyjska mogła wyciąć odpowiednie sceny bez naruszania struktury produkcji. Choć paradoksalnie Rocketman od razu został skazany na życie bez szans na Oscarowe wyróżnienia – dystrybutor wypuścił go w niemal martwym momencie roku. Najwyraźniej zakładając że Akademia nie zainteresuje się filmem biograficznym rok po roku.

Na koniec mam refleksję że wciąż nasze opowieści o twórcach są opowieściami prawie bez kobiet. W Rocketmanie postać matki z jednej strony jest kluczowa ale z drugiej – jest jej zaskakująco mało – do tego stopnia, że kiedy pojawia się scena pełna wzajemnych pretensji trudno ją w czymś osadzić bo prawie niczego o tej relacji z filmu nie wiemy.

 

Siadając do pisania tej recenzji miałam spore poczucie, że wiele osób potraktuje ją jako negatywną recenzję produkcji którą oni sami polubili. I mnie to nie dziwi. Ta łatwo przychodząca sympatia do produkcji. Bo to jest film stworzony w dużym stopniu z rzeczy które lubimy, z narracji które się już sprawdziły. Z sposobu pokazywania jednostki, która nie raz przynosiła nagrody i uznanie publiki. Tylko, że to jest pułapka. Bo ostatecznie opowiadamy sobie tylko o tych aspektach życia twórców które przypadły nam kiedyś do gustu. Powstaje w ten sposób obraz może nie tyle wybrakowany ale bardzo konwencjonalny. Taki, który ostatecznie mimo odtwarzania realnych detali, czyni kolejnych twórców niemal nieodróżnialnymi jako jednostki. Ich życie to alkohol, narkotyki, niekochające matki, surowi ojcowie, i nieuczciwi managerzy. Niby wszystko ładnie. Ale gdzieś tam w tych jednostkach kryje się odpowiedź na pytanie dlaczego kiedy ja siadam do fortepianu to nie mogę wyjść poza Wlazł Kotek na Płotek, a Elton John skomponował Your Song. I odpowiedzi na to pytanie w takich filmach nigdy nie znajdziemy.

 

Ps: Natomiast na pewno będę słuchać w kółko ścieżki dźwiękowej bo to piękny hit na hicie. Zresztą w przypadku niektórych z nich zupełnie zapomniałam, że pochodzą z dyskografii Eltona Johna. Bardzo miło było je sobie je przypomnieć.

 

Ps2: Elton John z graniem w Polsce już się pożegnał ale telefon mówi że są jeszcze dwa koncerty w naszej części Europy czyli w Gratzu i w Monachium. Trochę korci by pojechać.

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

slot
slot online
slot gacor
judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online