Hej
Zwierz zwrócił ostatnio uwagę, że niemal połowę swoich recenzji filmowych zaczyna od zastrzeżenia bądź uwagi odnośnie długości filmu. Albo informuje was, że tych trzech godzin w ogóle się nie czuje albo wręcz przeciwnie pragnie z pełną świadomością stwierdzić, że owe 160-170 minut mogło zostać lepiej spożytkowanych. Zwierz zasępił się nad tą prawidłowością, która pojawiła się nagle. Ustalenie faktów nie przysporzyło zwierzowi wielu problemów. Najkrótszym filmem jaki ostatnio oglądał w kinie było 127 minutowe Życie Pi. Cała reszta oscylowała od 150-170 minut. Możecie powiedzieć, że prawidłowość ta nie powinna dziwić zwierza skoro w ostatnich tygodniach wybierał się na wielkie i nominowane dzieła filmowe, omijając lekkie produkcje, które zazwyczaj trwają nieco krócej – z drugiej jednak strony wystarczyło tylko spojrzeć na długość trwania dwóch wielkich letnich hitów – Avengersów i Mroczny Rycerz Powstaje by dostrzec, że obie produkcje są dłuższe niż dwie godziny. Co prawda Avengersi podobnie jak Skyfall trwają „zaledwie”140 minut to już DKR trwa zgodnie z Oscarową zasadą ponad 160. Te przeliczenia nie są jedynie dowodem na to, że zwierz ma dziwną obsesję na punkcie cyferek – filmy, zwłaszcza te na które pragnie się spędzić jak najwięcej widowni robią się co raz dłuższe. Zwierz zastanawia się czy to pozytywne czy negatywne, a może zupełnie obojętne zjawisko?
Dla niektórych wydłużanie się filmowych seansów to odpowiedź na rosnącą popularność seriali. Skoro ludzie przyzwyczajają się do narracji, która nie musi się tak bardzo przejmować czasem (serial który nie ma trzech odcinków tylko 24 może spokojnie poświęcić sporo scen na to, czego w kinie nie ma czasu pokazać) przyzwyczaja widza do epizodycznego potraktowania fabuły, a jednocześnie zwiększa ich wymagania odnośnie ich szczegółowości. Przyzwyczajeni do postaci, których charaktery są kształtowane przez odcinki domagamy się podobnych scen, czy przynajmniej podobnej głębi po postaciach, które mają zaledwie jeden film by rozwinąć się na naszych oczach. Z drugiej strony filmy wydłuża, zupełnie nie telewizyjna widowiskowość. Niemal wszystkie filmy akcji mają obecnie jakieś dwadzieścia minut nieprzerwanej serii pościgów, wybuchów, walk wręcz, niekoniecznie z dodatkiem dialogu. Takie kawałki najczęściej wydłużają film i spowalniają akcję (to paradoksalne jak bardzo sceny akcji potrafią spowolnić rozwój fabuły) ale jednocześnie dają twórcom okazję pokazania filmowych możliwości. I nie chodzi nawet o same efekty specjalne (które wciąż dają filmom przewagę nad telewizją) ale o sceny zbiorowe czy szerokie plany, których w telewizji nie widać tak często, a już na pewno nie tak dobrze sfilmowane.
Teoretycznie można też dojść do wniosku, że filmowcy dzięki długości swoich filmów, pragną zrobić z wypadu do kina coś więcej niż miłe uzupełnienie dnia. Kiedy w ostatnią niedzielę, ku swojemu zaskoczeniu zwierz znalazł się z całą rodziną w kinie, zorientował się, że wyjście na strasznie długiego Lincolna to właściwie nie tyle wyskoczenie z domu co wyprawa. Przyjść pół godziny wcześniej odebrać zarezerwowane bilety, kupić coś w barze albo skoczyć na kawę, obejrzeć film, wyjść, może jeszcze zrobić jakiś drobny zakup, albo wypić kawę by omówić film. Zanim się człowiek zorientuje wyjście do kina staje się zajmującym pół dnia wydarzeniem. Z jednej strony możecie powiedzieć – serio zwierzu, uważasz to za plus, w naszym zabieganym świecie, pełnym ludzi nie mających czasu na nic. Cóż, zwierz przekonał się, że paradoksalnie czasem lepiej ludziom zaproponować wyjście do kina jako sposób spędzenia całego dnia, niż jako coś co mogą zrobić po pracy. Film staje się wydarzeniem i to wydarzeniem wartym zainwestowania horrendalnej kwoty (nie ukrywajmy kino doszło właśnie do granicy opłacalności tzn. kiedy w niedzielę dorosły bilet kosztuje 30 zł to za dwa bilety można już mieć film i domowej roboty popcorn).
Jednak zwierz nie ma wrażenia by długość filmów miała związek jedynie z konkurowaniem z telewizją. Jeśli przeżyjecie kolejną historyczną dygresję zwierza, to pozwólcie, że zabierze on was do dwudziestolecia międzywojennego. Widzicie pod koniec I wojny światowej przeciętny pokaz filmowy trwał ok. 1 godziny przy czym dwadzieścia minut zabierała zmiana szpuli, potem seanse zaczęły się wydłużać do dwóch godzin – głównie dlatego, że pokaz filmowy musiał mieć przerwę (teoretycznie były sposoby by nie zmieniać szpuli tylko rozwiesić film od razu na dwóch projektorach ale trzeba było najpierw mieć dwa projektory) na zmianę szpuli i obowiązkową kronikę filmową. Dopiero w latach trzydziestych zaczęły pojawiać się filmy tak długie, że wymagały organizowania pokazów dwó i pół a nawet trzy godzinnych. Ówczesny magazyn Kino (jeden z najpoczytniejszych) grzmiał „Program kinowy nie może trwać dłużej niż dwie godziny wraz z przerwą. Wielkie próby zmian w tym kierunku zawiodły mimo że kosztowały dużo pieniędzy. W ubiegłym sezonie było kilka filmów o metrażu powyżej 3.500 metrów co pociągało za sobą konieczność organizowania 2 i pół godzinnych seansów. Było to klęską dla kin. Publiczność przyzwyczajona do stałych godzin przychodziła do kina zdezorientowana i były tysiące wypadków że ludzie odchodzili od kasy, bo przyszli albo godzinę za wcześnie, albo na odwrót godzinę za późno”. Ci którzy mogą być lekko zdezorientowani powinni wiedzieć, że w dwudziestoleciu ludzie nie zamawiali wcześniej biletów, tylko pojawiali się pod kinem o spodziewanej godzinie seansu.
Nie mniej to spojrzenie w przeszłość, pokazuje nam, że problem jaki kiedyś stanowił dla kina długi seans został po części wyeliminowany. Po pierwsze dziś wielu widzów zjawia się w kinie z wcześniej zakupionymi przez Internet biletami, co wyklucza problem oczekiwania na seans. Ale przede wszystkim filmy trafiają w większej ilości kopii do kin. Mając jedną kopię Lincolna i zaczynając o 10 rano kino może go pokazać zaledwie cztery razy w ciągu dnia – niewiele biorąc pod uwagę, ze film krótszy mogło by pokazać 6 czy nawet 7 razy. Z drugiej strony – nie jest to tak wielka przeszkoda kiedy zaczniemy liczyć w ilu kopiach potrafią dziś trafić filmy do kin. Sam Hobbit miał pięć czy sześć wersji, w których trafiał do największych kin -a to oznacza, że bez względu na długość można go grać właściwie non stop. Także Życie Pi – choć krótsze miało więcej kopii ze względu na wprowadzenie kopii dubbingowanych. Na tym tle słabo może wypaść wspomniany Lincoln ale z drugiej strony Polski dystrybutor nie ma się czym przejmować – i tak dzikie tłumy na ten film nie pójdą., Wydaje się więc, że przeszkody na jakie mógł napotkać dystrybucyjnie długi film nieco się rozmyły – zwłaszcza, w czasach kiedy nie trzeba płacić za cenzurę (ciekawy jest zwierz czy cło nadal pobierają od długości filmu), która to cena dawno temu zależała od długości produkcji.
Nie mniej tym co zwierz uważa za największą zmianę to zmiana podejścia do wytrzymałości widza. Choć recenzenci podkreślali długość Atlasu Chmur czy Hobbita to jednak sami twórcy byli przekonani, że widz ma fizyczną możliwość objęcia, polubienia i zrozumienia filmu, który trwa tak długo. Zwierz się nad tym zastanawiał bo wydaje się, że rzeczywiście przez lata nauczyliśmy się oglądać długie narracje, które nie koniecznie jesteśmy w stanie w całości zapamiętać (serio zwierz po wielu seansach wyszedł przerażony tym, że początek filmu pamięta dość mgliście). Czyżby filmowcy uznali, że ewolucja widza kinowego doszła do tego poziomu, że nie trzeba się przejmować tym ile się go trzyma na sali. W końcu podobną ewolucję widać u reżyserów teatralnych – we współczesnym teatrze jednym ze znaków rozpoznawczych zaczyna być zabójcza długość trwania spektakli. Skoro uczymy się inaczej słuchać muzyki (przecież nie tak dawno temu zwracano bez porównania mniejszą uwagę na jakość dźwięku) inaczej oglądać telewizję (przecież komponowanie sobie programu z propozycji różnych kanałów to co innego niż oglądanie jak leci tego co akurat nam pokazują) to może (a nawet na pewno) jesteśmy już zupełnie innymi widzami kinowymi niż jeszcze kilkanaście lat temu.
Zwierz musi jednak przyznać, że wydłużanie się filmów ma pewną wadę. Zdaniem zwierza ten brak spoglądania na zegarek rozleniwia reżyserów. O ile w przypadku Atlasu Chmur zwierz wybacza długość z racji wielowątkowości filmu to większości oglądanych przez siebie produkcji przydałoby się jeszcze kilka montażowych czy reżyserskich cięć. Nie gigantycznych, ale takich które wyjmując pół sceny to tu to tam, dopracowały by coś co swoją długością pozwala na przeoczenie scen znakomitych. Tą intuicję zwierza potwierdzają jego własne filmowe wybory. Ukochanym filmem zwierza z zeszłego roku było Moonrise Kingdom które trwało zaledwie 90 minut. Zwarta w nim historia została rozpisana na 90 minut i zrealizowana od A do Z w tym przedziale trwania filmu. Choć zwierz zawsze czuje niedosyt przyglądając się produkcjom Wesa Andersona to jednak miał wrażenie, że opowiedziana na ekranie historia jest skrojona idealnie. Nic za dużo, nic za mało – jakby reżyser w ogóle nie musiał niczego ciąć, bo historia opowiedziała się sama. W przypadku długich filmów (oczywiście nie wszystkich!!!) zwierz często ma wrażenie, że produkcja trwa tak długo, bo historia jakoś nie chce się opowiedzieć. Trzeba dodawać kolejne sceny, tłumaczyć, dopisywać, pokazywać, dopowiadać. Trochę jak w przypadku wydłużających się wpisów zwierza – które puchną przede wszystkim od rzeczy, które są zupełnie nie na temat. Oczywiście – możecie czerpać przyjemność z ich czytania, ale zwierz nie będzie się oszukiwał, że byłby bez porównania lepsze gdyby wyciąć z nich kilka dygresji. Tylko zwierz zupełnie jak reżyserzy części współczesnego kina jest nieco zbyt leniwy i nieco zbyt zadufany w sobie by takie perfekcyjne cięcie wykonać.
Zjawisko wydłużania się filmów (zwierz musi tu chyba dopisać, że chodzi mu o ilość długich filmów na ekranie, a nie sam fakt istnienia filmów 2,5-3 godzinnych) fascynuje zwierza jeszcze z jednego powodu. Gdzieś jest granica. Dziś dość arbitralnie wyznaczamy ją koło 3 godzin tnąc potem film na pół. Zwierz nazywa to na własne potrzeby serializacją kinematografii – które to zjawisko nie ma wiele wspólnego z sequelami, raczej z przywiązaniem do detalu, jaki kino pożyczyło od mających czas na wszystko seriali. Dziś dzieli się filmy nie tyko ze względu na chęć zysku, czy długość produkcji ale także ze względu na wymagania widzów wobec szczegółowości fabuły. Ale czy zawsze będziemy ciąć filmy na pół? Czy któregoś dnia wylądujemy w kinie na 4-5 godzinnym seansie? To nie jest przecież nie możliwe – kino artystyczne gra z długością filmów od lat, kto wie kiedy takie eksperymenty pojawią się w kinie popularnym. Być może zostanie wtedy wprowadzona portugalskim zwyczajem (to znaczy zwierz wie, z tego bloga, że tak jest w Portugalii) przerwa w czasie seansu. Zwierz bardzo by tego nie chciał bo tym co sobie niesamowicie w kinie ceni, to możliwość wymieniania uwag dopiero po seansie. Kiedy się zna puentę.
Zwierz nie będzie krył, że te jego wszystkie wątpliwości i rozważania wiążą się z tym, że zwierz jest właściwie zwolennikiem filmów krótszych niż dłuższych. Choć dobry film obroni się niezależnie od długości, to zwierz zawsze miał słabość do tych fabuł, których twórcy umieli zamknąć historię w jedną całość stosunkowo szybko i sprawnie. Zwierz ma z tego powodu olbrzymią słabość do filmów krótkometrażowych bo o ile można nakręcić trzygodzinne dzieło nie mając pomysłu to nie można nakręcić krótkometrażówki nie mając pomysłu. Przynajmniej takie są doświadczenia zwierza. No ale z drugiej strony (bo zawsze jest jakaś druga strona) może zwierz powinien się przymknąć skoro jego najbardziej ukochany na świecie film ma minut dokładnie dwieście trzydzieści osiem, i zwierz nigdy nie uważał by było to nawet o minutę za dużo.
Ps: A jutro film, który zwierz miał sobie odpuścić czyli Wróg nr.1 Może zwierz powinien sobie z założenia odpuszczać więcej filmów, wtedy
Ps2: Na BBC nowy serial, zwierz się chyba nie powstrzyma i zobaczy no i zrecenzuje. Wszak związek zobowiązuje.??