Zaczarowana to jeden z tych rzadkich przypadków filmu, przy, którym produkcja, która początkowo podobała mi się tak średnio, przez lata wyrosła na jeden z moich ulubionych „comfort movies” i produkcję, do której wracam regularnie. Historia animowanej księżniczki Disneya, która trafia do współczesnego Nowego Jorku, urosła w moim sercu, chyba głównie za sprawą naprawdę dobrych piosenek i gry aktorskiej Amy Adams. Plus to jest jeden z tych filmów, który dość dobrze wyśmiewa schematy klasycznej animacji, jednocześnie dając nam dość słodką opowieść, przy której uśmiechnąć się może i młodszy i starszy widz. Nie ukrywam, właśnie z tego powodu bardzo bałam się „Rozczarowanej” – kontynuacji historii, która powstała piętnaście lat po premierze pierwszej części. Takie rzeczy rzadko się udają. Wręcz przeciwnie – często przynoszą rozczarowanie.
Historia zastaje nas kilkanaście lat po pierwszej części. Giselle mieszka z Robertem w Nowym Jorku, mają małą córeczkę Sofię a córka Roberta, którą Giselle poznała w pierwszym filmie – Morgan, jest nastolatką. Cała rodzina przenosi się do uroczego, niemalże bajkowego domu na przedmieściach, by trochę przeorganizować swoje życie. Choć Giselle jak zwykle tryska entuzjazmem, wszystko nie układa się po jej myśli – nastoletnia córka jest wściekłam, że musiała zmienić szkołę i opuścić duże miasto, Robert zdaje sobie sprawę, że spędzi pół życia dojeżdżając do pracy pociągiem, dom, który kupili wymaga jeszcze sporo remontu i nikt nie wydaje się szczególnie szczęśliwy. Nic dziwnego, że naszej księżniczce przychodzi do głowy pewna myśl, że wszystko byłoby łatwiej, gdyby żyli jak w bajce. Tylko, jak się okazuje, nie każdy w takiej bajce odgrywają dokładnie takie role jak może się wydawać.
Uważam, że druga część filmu broni się przede wszystkim tym, że nie próbuje powtórzyć dokładnie schematu części pierwszej. Co prawda nadal wyśmiewa schematy klasycznej disnejowskiej narracji (zwłaszcza w słowach piosenek), to opiera się nie tyle na przeniesieniu bajkowej osoby do naszej rzeczywistości, ale przeniesieniu całej bajkowej rzeczywistości do naszego świata. To sprawia, że pomysł filmu jest podobny do jedynki, ale na tyle inny, że nie mamy potrzeby ciągłego porównywania historii. Do tego pozwala to twórcom zrobić kawałek dowcipnego, przesadzonego musicalu w baśniowych dekoracjach co zawsze się przyjemnie ogląda. Plus całkiem przyjemnie patrzy się jak postaci, które poznajemy wcześniej dostają swoje baśniowe odpowiedniki.
Ta część zdecydowanie nie skupia się na romansie. Gdybym miała obstawiać – Patrick Dempsey zgodził się na występ w części drugiej, ale nie za bardzo miał na to ochotę albo czas – jego bohater znika co chwilę z pola widzenia, jakby nikt nie miał czasu ani możliwości przytrzymać go dłużej na palnie. Plus jest taki, że nie bardzo za nim tęsknimy, bo dostajemy absolutnie fantastyczna rolę Amy Adams. Nie jest tajemnicą, że Amy Adams jest jedną z najlepszych współczesnych aktorek i gdyby była mężczyzną byśmy się wszyscy zastanawiali, gdzie jest jej Oscar (bo tych nominacji ma cały worek). Dzięki jej talentowi w filmie dostajemy doskonałe sceny, kiedy naiwna i bardzo ciepła Giselle pokazuje gorszą stronę swojego charakteru. Ogląda się to przecudownie, plus dostajemy jedną scenę, gdzie Amy Adams może rozmawiać sama ze sobą niemalże jak Gollum. Drugim olbrzymim plusem filmu jest Maya Rudolph w roli lokalnej „złej królowej” widać, że zarówno ona jak i Amy Adams bawią się doskonale we wspólnych scenach. Inna sprawa – powracają w rolach drugoplanowych James Marsden i Idina Menzel, którzy też bawią się doskonale swoimi rolami. Zwłaszcza Marsden jako pewny siebie król magicznego królestwa, jest przecudowny
.
Film podobnie jak jedynka jest musicalem. Nie mam wrażenia byśmy dostali aż takie dobre piosenki jak za pierwszym razem, ale myślę, że utwór śpiewany przez Idinę Menzel byłby jakimś dzikim hitem, gdyby film miał dystrybucję kinową. Z resztą nie ukrywam trochę żałuje, że się w kinie nie pojawił, bo zawsze miło oglądać duże sceny musicalowe na wielkim ekranie. Jakoś żal, że w ciągu kilku lat straciliśmy takie filmy w salach kinowych. Zwłaszcza, że to jest naprawdę ładnie zrobiona produkcja, ze świetnymi kostiumami, tańcami i dekoracjami. No i są fragmenty animowane, które jak zawsze wzbudzają w człowieku pełną tęsknotę za czasami, kiedy animacje Disneya miały dwa wymiary. Innymi słowy – pod względem produkcyjnym miałam wrażenie, że oglądam coś co spokojnie trafić mogło do kina i szkoda, że tak się nie stało.
Jedna tym co mnie chyba najbardziej zauroczyło w filmie jest – co ostatnio rzadko się zdarza w przypadku takich produkcji, jego przesłanie. Przesłanie, że nie da się być szczęśliwym na siłę i że nie da się być szczęśliwym non stop i nie da się ludzi do szczęścia przymusić. Trzeba się pogodzić, że będzie lepiej albo gorzej, można zmieniać swoje życie i postawy by było okej, ale nie ma magii, która sprawi, że nasze relacje w rodzinie będą idealne, praca satysfakcjonująca a my sami nie poczujemy żadnej złej emocji. Spodobało mi się to, bo uważam, że w sumie jest to w jakimś kontekście bardziej istotne niż może się wydawać. Inna sprawa – zachwycił mnie fakt, że serial pokazuje, że Giselle i Robert nadal przyjaźnią się ze swoimi byłymi – Ewardem i Nancy – traktując ich właściwie jak rodzinę (są rodzicami chrzestnymi ich córeczki). To takie miłe, kiedy byli partnerzy są nadal ważni dla bohaterów a nie zostają od razu skreśleni.
Po raz kolejny w ostatnich latach Disney wraca do wątku relacji matek i córek – tego jak potrafi być skomplikowany, ale też jak silna jest ta więź. Może po latach opowiadania o matkach nieobecnych albo zmarłych, czas się temu przyjrzeć. A może nie ma nic bardziej na przekór dawnym schematom baśniowości niż pokazać kobiety, które o siebie dbają a nie ze sobą rywalizują. W każdym razie nie mam wątpliwości, że będzie to miły seans dla niejednej matki i córki. A także matki przyrodniej, bo z tym ten film stara się mierzyć. Choć tu niekiedy chyba się nieco potyka (nie chcę długo o tym dyskutować, ale wydaje mi się, że powinniśmy trochę odczarować nazwanie kogoś macochą). Wiem, że „Rozczarowana” nie zajmie w moim miejscu dokładnie tego samego miejsca co „Zaczarowana” ale jak następnym razem będę robić sobie powtórkę pierwszego filmu to pewnie po drugi też sięgnę. I nie ma wielu kontynuacji, powstających piętnaście lat później, którym się to udaje.