Od kilku lat widmo seksualności krąży nad popkulturą. Więcej – jest to widmo kobiecej seksualności. Oto po latach sprzedawania kobietom głównie romansów, gdzie on i ona lądowali na ślubnym kobiercu, ludzie podejmujący decyzję odkryli, że być może kobiety nie marzą jedynie o białej sukni i dziecięciu w ramionach, ale niektóre z nich lubią też seks i co było dla wszystkich szokiem i niesamowitym wstrząsem. I chyba właśnie z tego wstrząsu powstał serial taki jak „Sex/Life”
Bohaterka Sex/Life, Billie, pozornie ma wszystko. Dwójkę małych dzieci, przystojnego męża bankiera (ale takiego etycznego bankiera – najwyraźniej ktoś zorientował się, że aby się dostosować do współczesnej widowni facet nie tylko ma mieć kasę ale też inwestować ją w leczenie raka), domek na przedmieściach. Problemem Billie jest jednak to, że mimo tak fantastycznego życia, wciąż tęskni. Za czym? Za swoim byłym chłopakiem Bradem i całym wspaniałym seksem jaki uprawiali w najróżniejszych miejscach Nowego Jorku. A ponieważ Billie odczuwa potrzebę przelania swoich emocji na papier to prowadzi komputerowy pamiętnik, gdzie ze szczegółami opisuje gdzież to z Bradem seksu nie uprawiała. I być może wszystko byłoby w porządku (kto wie może byłaby z tego kariera w literaturze kobiecej) gdyby nie fakt, że całość przeczytał Cooper – ów idealny mąż, który – co było do przewidzenia – poczuł się odrobinkę zaniepokojony.
Jak sami możecie się domyślać – serial powstał głównie po to by móc zaserwować widowni (biorąc pod uwagę ilość ujęć na męskie pośladki – głównie kobiecej) dużo erotycznych scen z w oświetleniu godnym samego hitu Polsatu… tfu Netflixa czyli „365 dni”. Zresztą mam wrażenie, że ta seria jest w jakiś sposób przynależna do tego samego trendu – robienia rzeczy, które nie są pornografią tylko raczej taką dość mdłą erotyką, która jednak może kogoś o rumieniec przyprawić (czytajcie: widać kobiece piersi co w amerykańskim kinie jest naprawdę przekroczeniem wszelkich granic). To znaczy wiecie- może moja decyzja by oglądać serial w pociągu nie jest da wszystkich oczywista ale z drugiej strony – to ma w sobie mniej więcej taki obraz seksu jaki czasem spotyka się w reklamach perfum – wszyscy są mega piękni, mega gładcy, i ilekroć zaczynają się pieprzyć, zaczyna grać muzyka (bo jak wiadomo tak się komponuje soundtracki do takiego filmu).
Sama historia ma fabuły mniej więcej na jeden film ale jest rozciągnięta na osiem odcinków. Co znaczy, że każdy odcinek musi nas przeprowadzić plus minus przez te same stadia emocjonalne. Bohaterka wspomina jak to miło było z Bradem co kochankiem był wspaniałym, bohaterka próbuje przekonać siebie i męża że wszystko spoko, mąż się frustruje, bohaterka go przeprasza, wszystko w porządku, bohaterka wspomina jak to miło było być z Bradem. Przy czym tak już na marginesie – całkiem sporo wątków w tym serialu próbuje nas przekonać, że w sumie nasza bohaterka jest tu poszkodowana – bo została wciśnięta w życie na przedmieściach podczas gdy chciała więcej. Więcej w jej przypadku oznacza życie w mieście, doktorat z psychologii (czy mówiłam wam, że nasza Billie jest genialną psycholożką? Cóż tego się nie spodziewaliście w tym serialu, gdzie wszyscy mają psychologiczną głębię rozwielitki) i tego Brada co by się z nią kochał na każdej powierzchni płaskiej. Ogólnie nie mam nic przeciwko temu by poddawać pod wątpliwość model życia na przedmieściach, ale od pierwszego odcinka nie mogłam się pozbyć wrażenia, że gdyby ta sama historia została opowiedziana z punktu widzenia mężczyzny to dostalibyśmy dość paskudnego typa, który tylko marzy żeby zdradzić żonę bo ta nie chce z nim sypiać tak jak kiedyś.
No właśnie – serial chyba zdaje sobie sprawę, z tego, że zapędził się w skomplikowany układ. Jeśli nasza Billie porzuci męża i zwieje z Australijczykiem (jasne, że seksowny Brad jest Australijczykiem) to dostaniemy serial o tym, że kobiety lecą na dobry seks i nic ich nie obchodzi dziecię i mąż. Jeśli zostanie z Cooperem to dostaniemy pochwałę życia na suburbiach i podkreślenie, że kobieta w sumie powinna swoje potrzeby ograniczyć. Ponieważ serial stawia wszystko na ostrzu noża a nikt z nikim naprawdę nie rozmawia, to przez osiem odcinków kręcimy się w kółko tej kwestii z przerwą na nagie pośladki i obnażone biusty – serio jakby ktoś się bardzo, bardzo starał, żeby dodać jakiś społeczny komentarz do historii, której emocjonalnie bliżej odcinkom „Dynastii” niż dramatom rodzinnym. Zresztą, żeby było jasne – na naszych bohaterów co chwilę czekają inne osoby, które są nimi wielce zainteresowane, co nie dziwi – bo ogólnie przeżywamy życiowe dramaty bardzo atrakcyjnych osób. Inna sprawa – muszę tu napisać – niesamowicie w serialu widać wpływ „50 Twarzy Greya” – nie chodzi o sceny seksu ale o to cholernie noszenie tak nisko spodni przez facetów, że człowiek w każdej seksy scenie ma ochotę i portki pociągnąć. W sumie jedyne co jest realistycznej w tym serialu to, że babka przez cały serial ma jedną koszulę nocną.
Co zresztą też jest ciekawe – już zupełnie na marginesie – serial pokazuje Brada jako tego idealnego bad boya, zaś Coopera jako nieco nudnego i zbyt grzecznego ojca domu, z którym żadnych szalonych seksów nie będzie. Oczywiście ponieważ to świat fantastyczny obaj panowie są przystojni, młodzi i chyba spędzają całe swoje dnie na rzeźbieniu muskulatury. Największa różnica pomiędzy nimi to taka, że bad boy ma tą swoją grzywkę do odgarniania z nad czoła, a nudny pan bankier nie. Przy czym określenie „nudny” przy facecie, który jest gotów zabrać żonę na seks party jest dość ciekawie użyte, ale nie przywiązujmy się do szczegółów. Tym co mnie bardziej intryguje to jak wysokie wymagania ten serial stawia mężczyznom – można dojść do wniosku, że żaden ich nie jest w stanie spełnić. I choć trochę na tym „niewystarczającym” charakterze opiera się cały dramat, to gdybym była facetem popadłabym w głębokie kompleksy. Wygląda bowiem na to, że trzeba być kilkoma osobami na raz a i tak może się okazać, że ex jednak wnikliwiej czytał Kamasutrę.
Nie ukrywam, że serial w pewnym stopniu mnie zafascynował. Głównie tym, że cały dramat tej opowieści zasadza się na tym, że bohaterka po pierwsze lubi uprawiać seks a po drugie chciałaby w życiu czegoś więcej – przez więcej rozumiemy imprezowanie i wolność. Innymi słowy dostajemy klasyczny męski dramat o kryzysie wieku średniego tylko na bohaterkę. Ponownie – sam pomysł mógłby się wybronić, gdyby nie zatopienie go w lekkiej erotyce spod znaku czegoś w stylu „50 Twarzy Greya”. Emocjonalny wydźwięk opowieści zostaje sprowadzony do opery mydlanej, społeczny – do złych ludzi zapraszających dobrych mieszkańców suburbii na sex party (a potem rozsiewających brzydkie plotki), zaś erotyczny – do produktu reklamowego środków na depilację całego ciała. Dostajemy więc coś co moim zdaniem – miało zaspokoić seksualne marzenia kobiet, jednocześnie niesamowicie infantylizując to jak owe marzenia mogłyby wyglądać. Paradoksalnie choć to serial dla kobiet i stworzony przez kobietę cały czas miałam wrażenie, jakbym oglądała „Jak pan X wyobraża sobie seksualne fantazji pani z przedmieść”. Żeby było jasne wielu kobietom się ten serial spodoba, ale jest w nim coś co nazwałabym – fantazją o fantazji. Próbą zgadnięcia co tak właściwie się tym nieodgadnionym kobietom roi w głowach, kiedy mówią, że chciałby czegoś więcej niż tylko dziecka i domu na przedmieściu.
„Sex/Life” chciałoby chyba być czymś co zrewiduje pomysł komedii romantycznej – że po ślubie czeka bohaterów szczęście po wsze czasy. Tu imprezowa dziewczyna tęskni za swoją przeszłością. Problem w tym, że w chwili w której serial mógłby się z czymś rozliczyć wpycha bohaterkę w kolejny schemat narracji rodem z melodramatu czy taniego romansu – gdzie nie szukanie siebie oznacza – wybranie z którym facetem woli się sypiać. Najważniejszym decyzjom jakie podejmuje bohaterka zmęczona macierzyństwem – decyzjom, które nie mając z facetami nic wspólnego, serial poświęca momencik by wrócić do kluczowego w życiu każdej kobiety wątku – czy sypiać z mężem czy z bad boyem z przeszłości. I tak zataczamy kółko – niezależnie od tego co serial próbuje opowiedzieć w swojej rozsmarowanej na zbyt wiele odcinków fabule to wraca do prostego pytania – który mężczyzna lepiej określi jaką kobietą chcesz być. No zupełnie jak z torebkami…
Ps: Serial kończy się tak, że można ewentualnie zrobić sezon drugi. Wyznam szczerze – jeśli powstanie obejrzę go dla czystej fascynacji – jak długo można miętolić trzy zdania w kółko i udawać że chodzi o coś więcej niż pokazywanie cycków (do których nic nie mam).