Kilka miesięcy temu kiedy „Szaleństwo Jerzego III” było kinach (w ramach projekcji NT Live) leżałam złożona chorobą w domu. Byłam do tego stopnia chora, że kiedy przyszło przeprowadzić wywiad o sztuce z Markiem Gatissem zamiast mnie musiał go przeprowadzić mój mąż bo ja nie kojarzyłam faktów i słów po polsku a co dopiero po angielsku (wiecie jakie to dziwne uczucie obudzić się w środku dnia i usłyszeć dobrze znany głos angielskiego aktora dochodzący z własnej kuchni?). Teraz dzięki pokazom na YouTube miałam okazję nadrobić spektakl. Nie chcę mówić, że to sprawia, że cieszę się, że jest pandemia ale na pewno moje uczucia są o ćwierć stopnia cieplejsze.
Sztuka Alana Bennetta czerpie z teorii dotyczącej zdrowia króla która pojawiła się wiele lat temu – teoria ta przypisywała tytułowe „szaleństwo” nie tyle chorobie psychicznej co fizycznej. Dokładniej porfirii – czego znakiem miał być niebieski mocz króla, co jest jednym z objawów tej choroby. Z czasem badacze nieco zmienili podejście – wskazując, że po pierwsze porfiria jest często dziedziczna, a nie dotknęła żadnego z piętnaściorga dzieci króla, a po drugie – że leki jakie przyjmował król mogły wywołać niebieskie zabarwienie moczu. Za to badacze zaczęli analizować listy króla pisane w czasie jego załamania i znaleźli w nich znaki wskazujące na zaburzenia dwubiegunowe. Zwłaszcza bardzo długie, niekończące się zdania w których pojawiał się często dużo bardziej wyszukany język niż ten z którego zazwyczaj korzystał król.
Niezależnie jednak od tego na co cierpiał Jerzy III Alan Bennett w swojej sztuce doskonale rozpisuje dramat cierpiącego króla. Jest to dramat podwójny – chory król oznacza chore państwo – jego załamanie wpływa na parlament, na giełdę, na stosunki międzynarodowe. Polityczne stronnictwa wyciągają rękę po władze, i niezbyt lubiany przez króla książę Walii z odpowiednio udawaną rezerwą stara się zdobyć tytuł regenta. To bliskie powiązanie dobra państwa ze stanem zdrowia króla pokazuje kruchość systemu tak zależnego od jednostki. Państwo jest tak zdrowe jak jego władca. Jest to refleksja tym ciekawsza, że przecież podczas kiedy król choruje w około dosłownie zmienia się i wali stary porządek świata. Jerzy III stracił Amerykę a już we Francji rozpoczynają się drobne niepokoje, w Paryżu zburzono Bastylię.
Drugi wymiar sztuki to ta podwójna osobowość króla, władcy, pomazańca bożego. Z jednej strony – nie wolno zdać mu pytania póki on sam nie spyta i nie należy siadać w jego obecności. Z drugiej – król jako pacjent staje się pozbawiony wszelkich praw, przywiązany do wózka, oddzielony od żony, odczłowieczony. Ten kontrast jest porażający dodatkowo skłaniający do refleksji nad tą istotą władzy zamkniętej w jednostce. Zwłaszcza, że przecież król jest pacjentem niezwykłym, który z całkowitej niezależności popada w całkowitą zależność. Jak leczyć króla ale też jak być leczonym gdy posiada się królewską władzę. Na początku sztuki Jerzy III zostaje poinformowany, że kobieta która próbowała go zaatakować zostanie osądzona i jeśli była niepoczytalna, odeśle się ją do przybytku dla chorych. Król chwali te nowe humanitarne wybory, by niedługo potem sam móc na własnej skórze przeżyć jak niewiele różni się leczenie od tortur.
No właśnie tu dochodzimy do wymiaru trzeciego, chyba najbardziej poruszającego. Sztuka Alana Benetta jest opowieścią o człowieku, który cierpi na chorobę na którą ówczesna medycyna niewiele może pomóc. Lekarze których pokazuje nam Benett są albo niekompetentni albo w swojej kompetencji nieludzko okrutni. Zaś pod sam koniec król dość słusznie zauważa, że bardziej niż lekarze pomógł mu czas. Sztuka zmusza nas na spojrzenie na chorobę w stanie czystym – zabierającą godność, męczącą, oddzielającą od rodziny (sztuka zgodnie z historyczną prawdą kładzie nacisk na dobre stosunki pomiędzy królem a królową – było faktem powszechnie znanym że wbrew zwyczajowi król nie miał kochanki bo dobrze się czuł z żoną), sprawiającą że mówi się rzeczy najgorsze i najpaskudniejsze, bez żadnego filtra. Wokół króla kręcą się służący, którzy wykazują trochę empatii, przede wszystkim jednak – szukają też okazji do poniesienia swojego statusu społecznego. Król w ich oczach traci swoją godność i staje się dokładnie tym samym szaleńcem, od którego chętniej odwraca się oczy niż wyciąga dłoń po pomoc. Sztuka jest w tym aspekcie nie tylko doskonała ale też niesłychanie bolesna, uświadamiająca jak straszne były schorzenia psychiczne zanim znaleźliśmy jakikolwiek sposób na realną pomoc. Król, czy poddany – w obliczu takiej choroby każdy stawał się zupełnie bezradny.
Niewątpliwie w tej głęboko humanistycznej wymowie sztuki pomaga gra Marka Gatissa. Odpowiednio stopniuje on szaleństwo króla, tak byśmy mogli zobaczyć jak niewielki tik nerwowy, czy językowe natręctwo zamienia się w powoli w coraz bardziej niespójne przemowy i gesty. Gatiss gra króla jednocześnie naturalistycznie ale też z olbrzymimi współczuciem. Jego król jest w chwilach choroby zupełnie bezbronny. Kiedy wydaje się że na chwilę odzyskuje kontakt z rzeczywistością, widać w jego mimice i tonie głosu przerażenie. Nie trudno się dziwić, że śmierć wydaje mu się lepszym rozwiązaniem niż samo leczenie. Zresztą jest to rola stworzona z gestów, spojrzeń – nawet niewielkich – jak to pełne przerażenia spojrzenie, gdy już niby wyleczony król znów zacina się rozmawiając z żoną. W tym jednym zmianie wyrazu twarzy aktora widać że Jerzy już zawsze będzie się bał powrotu choroby która czai się gdzieś za węgłem. Zresztą warto tu zaznaczyć, że kluczem do tej roli jest nie tyle dobrze zagrane „szaleństwo” co odpowiednie przedstawienie nam w tych pierwszych scenach nieco jowialnego, szczycącego się dobrą pamięcią i szerokimi zainteresowaniami władcy, który lubi życie w zgodzie z wyznaczonymi przez siebie zasadami. Zestawienie tego ze scenami „leczenia” w pełni pokazuje tragedię jednostki, która traci całą swoją podmiotowość.
Co do reszty ról, to są one wszystkie dobrze zagrane ale to jest taka sztuka którą jeden aktor bardzo zagarnia dla siebie, myślę, że gorzej zagrana mogłaby być po prostu rozdziałem z historii Anglii. Jednak właśnie dzięki doskonałej grze w głównej roli staje się przede wszystkim opowieścią głęboko humanistyczną, rezonującą nawet ze współczesnym widzem, który często woli od choroby i cierpienia odwracać głowę. Polecam zwłaszcza obejrzeć to przedstawienie zwłaszcza tym, którzy sztukę Alana Bennetta znają tylko z wersji filmowej. Mam wrażenie, że porównanie tych dwóch interpretacji dość dobrze pokazuje jak w ciągu ostatnich dwudziestu lat zaczęliśmy inaczej patrzeć na wszelkiego rodzaju choroby i zaburzenia psychiczne. Współczesna wersja ma moim zdaniem dużo więcej współczucia, ale też świadomości, że nic nie broni przed tym jak bardzo taka choroba wiąże się ze stygmatyzacją społeczną. Nawet jeśli jest się królem.
Sztuka będzie dostępna tylko do czwartku (potem kolejne doskonałe przedstawienia) więc bardzo polecam usiąść i ją obejrzeć. Sztuka jest w języku angielskim ale z napisami nie powinna sprawiać większego problemu. Warto też zobaczyć sztukę, żeby przekonać się jak ciekawa może być transmisja z dużo mniejszego teatru (choć nie tak małego jak Donmar z którego nadawano Koriolana) – przyznam szczerze, że z mojego doświadczenia transmisje sztuk z małych teatrów gdzie mamy dużo mniejszą scenę i większe poczucie intymności, lepiej oddają teatralną atmosferę niż np. transmisja z National Theatre gdzie jednak mam poczucie, że oglądam coś z daleka.