Hej
Zwierz musi wam powiedzieć, że kilka tygodni czekał na napisanie tego wpisu. Dokładniej jakieś dziewięć. I teraz nareszcie może poświęcić całą notkę serialowi z którym łączą go chore więzy (o innym serialu z którym zwierz ma zaburzone relacje będzie już wkrótce). Chodzi oczywiście o szósty sezon True Blood. Dlaczego relacje zwierza z serialem są zaburzone? Otóż zwierz zrozumiał, że produkcja zbliża się do całkowitej utraty pozorów sensu jakieś dwa sezony temu. Ale zamiast powiedzieć sobie dość oglądał dalej. Po piątym sezonie produkcja nie zasługiwała już na nic więcej niż na ogłuszający facepalm. To jednak zwierza nie powstrzymało. Postanowił on przeformułować swoje stanowisko i zamiast oglądać serial na poważnie (to znaczy przejmować się bohaterami) zdecydował się oglądać serial dla draki. Czym to się skończyło? Paradoksalnie i dobrą zabawą i dużo większym rozczarowaniem.
Sezon zaczyna się dokładnie w tym miejscu w którym kończył się poprzedni – o dziwo w zaledwie kilka minut poziom zidiocenia postanawia przekroczyć dopuszczalną dotychczas dawkę. Niemniej zwierz lojalnie uprzedza że są tu spoilery
Zacznijmy od tego, że True Blood nigdy nie było aż tak strasznie na poważnie. Jak wskazują mądrzy ludzie, najpoważniejszą częścią serialu były a.) znakomita czołówka b.) możliwość podciągnięcia konfliktów z serialu pod współczesne problemy nieakceptowanych mniejszości. Choć książki na podstawie, których powstała seria są raczej marną literaturą, to przynajmniej trzy pierwsze sezony trzymały poziom zdecydowanie wyższy od powieści na podstawie, których powstały. Oczywiście serial nadal wpisywał się w modę na seksowne wampiry i spełniał główne założenie HBO (jeśli w odcinku nie ma nagich piersi to właściwie odcinek się nie liczy) ale był dowcipny i nie przepraszał za to, że niesie pod strzechy prosty pastisz świata nadnaturalnego. Przez kilka sezonów szło świetnie – niezbyt rozgarnięta i lekko denerwująca wszystkich Sookie stawała się obiektem uczuć co raz to nowych przedstawicieli wampirzego i wilkołaczego rodu a kiedy zaczęliśmy się zastanawiać jak na boga to mało bystre dziewczę może tak powszechnie łamać serca okazało się, że po prostu jest wróżką i wszyscy mają na nią (dosłownie) apetyt. Robiło się co raz bardziej durnie ale scenarzyści serialu zrozumieli, że znaczna część widowni zasiada przed ekranem dla Aleksandra Skarsgarda (grającego Erica) i jego urody połączonej z marnowanym w serialu talentem aktorskim. I ponownie udało się przetrwać jeszcze jeden sezon tym razem już piąty, który kazał się co raz mocniej zastanawiać czy bohaterom może się jeszcze coś przydarzyć. Bo wydawało się, że z rzeczy logicznych, nielogicznych, zwyczajnych i nadzwyczajnych przydarzyło się im już po prostu wszystko.
No jaki ładny wampir wórżek i nawet kocha naszą Sookie i ratuje ją przed rodzicami, tylko na randki nie chce z nią chodzić i przydusza czasami. A to brzydki pan. Nu, nu.
Wtedy nadszedł sezon szósty. Widzicie czasem seriale umierają zanim zostaną zdjęte z ekranu przez stacje telewizyjne. Tak jest w przypadku True Blood. Nie dość że w serialu nie ma już życia, to przede wszystkim jest dla zwierza dość jasne, że wszyscy chcą się z niego wypisać. Zwierz nie wie czy scenarzyści postanowili sabotować własny serial, czy też po prostu wszystkich zwolniono z powodu kryzysu nie zastępując nikim nowym. Sezony True Blood miały skłonność do wciskania mnóstwa zdarzeń w niewielką ilość odcinków, ale tu po każdym odcinku zwierz czekał aż w napisach końcowych zamiast nazwiska scenarzysty pojawi się informacja kto z ekipy rzucał rzutkami w ścianę z pomysłami. Nie ma bowiem innego wytłumaczenia dla konkretnych wątków i scen – bohaterowie zmieniają charakter, zdanie, zachowanie już nie z sezonu na sezon ale z odcinka na odcinek. Ilość kuriozalnych pomysłów wzrasta a kiedy wydaje się, że już naprawdę nie może być gorzej stacja funduje ostatni odcinek gdzie największy problem rozwiązuje dosłownie deus ex machina a właściwie żeby powiedzieć dokładniej (uwaga spoiler) dziadkiem wróżką wypadającym z portalu pomiędzy światami w samym środku łazienki bohaterki. Zwierzowi od razu zrobiło się lżej jak to napisał. Podobnych bzdur jest więcej ale na całe szczęście zasada nagości działa więc fakt iż Aleksander Skarsgard był w ostatnim odcinku sezonu zupełnie nagi kiedy (spoiler) spalił się na słońcu, sprawił, że całkiem spora grupa widzów skupiła się na dyskusji jego szczegółów anatomicznych nie dostrzegając, że ostatni odcinek sezonu zdecydowanie potwierdził śmierć sensu w serialu (aby to jakoś załagodzić autorzy zrobili w połowie odcinka sześciomiesięczny przeskok co jednak niewiele zmieniło).Do tego entuzjazm wyraźnie stracili aktorzy. Wspomniany Skarsgard wygląda jak człowiek, który nie przeczytał małych literek w kontrakcie i teraz nie może się wyrwać z produkcji choćby bardzo chciał. Włóczy się po ekranie nawet nie udając, że próbuje grać i nawet wygląda jakoś tak mniej apetycznie niż w poprzednich sezonach. Trudno się mu zresztą dziwić – aktor zyskał na serialu najwięcej i pewnie tylko marzy by wyrwać się do świata filmu na pełen etat. Anna Paquin i Stephen Moyer grają tak jakby granie w serialu było co prawda bardzo wygodne, bo mogą razem dojeżdżać do pracy ale nie wystarczająco ciekawe by zmusić się do grania. Zresztą by być uczciwym komentatorem – wszyscy wyglądają jakby mieli tego całego serialu po dziurki w nosie. Trudno im się dziwić, bo przecież większość z nich zapisywała się na granie w serialu HBO nad którym zachwycają się krytycy a fani nie mogą doczekać się kolejnych sezonów. Nie zaś w gniocie, którego sama stacja już nie promuje tak jak zwykła pragnąc chyba, by wszyscy zapomnieli, że jeszcze jest w ramówce.
Okazuje się że wystarczy pokazać nagusieńkiego Szweda a już część osób uznaje odcinek finałowy za wart obejrzenia. Tymczasem jeden nagusieńki Szwed wiosny nie czyni. Nawet jeśli się go podpali na śniegu.
Przy czym o ile na początku sezonu zwierza bawił bezsens (robienie supernowej mogącej zabić dowolnego wampira, fakt że w głowie wampira Billa mieszka bóstwo które wzywa go na posiedzenia za pomocą czterech kompletnie nagich kobiet oblanych od stóp do głów krwią i inne podobne urocze elementy) o tyle później wraz z lawinowo narastającym stężeniem niedorzeczności na odcinek zrobiło się zwierzowi smutno. True Blood zawsze było rozkosznie bezsensowne, ale bawiło. Bawiło próbą oszacowania czy w małym miasteczku w Luizjanie w ogóle żyją jacyś ludzie, bawiło tym, że zawsze pojawiał się jakiś silniejszy wampir, organizacja czy inna bestia, która grozi biednej nigdy nie mogącej dotrzeć do pracy Sookie, bawiło bezpretensjonalnością i uszczypliwym poczuciem humoru. To był idealny serial by krytycy pisali o nim mądre rzeczy, a widzowie oglądali sobie w zależności od preferencji wspaniałą muskulaturę aktorów bądź też ładną figurę aktorek (bądź też z racji ogólnego uznania dla piękna ludzkiego ciała rozkoszowali się na równi widokiem przedstawicieli wszystkich płci). Okazuje się jednak, że kręcenie bezsensownego serialu, jest zdecydowanie trudniejsze niż mogłoby się wydawać. Zwierz próbował zadać sobie pytanie dlaczego bawił go ponad tysiącletni wampir chodzący ze szczątkami swojego ukochanego w kryształowej wazie (zwierz nic nie zmyśla) a dwie elegancko ubrane panie, z których jedna mordowała drugą butem sprawiły, że zwierz zaczął rozglądać się za pilotem do telewizora. Być może zadecydował fakt, że o ile w przypadku pierwszej sceny zwierz nie miał wątpliwości, że jej komizm był zamierzony o tyle komizm sezonu szóstego był już chyba w większości zdecydowanie nie zamierzony. Przede wszystkim jednak zwierza absolutnie przestało obchodzić co stanie się dalej z bohaterami. Samych bohaterów chyba też dopadła pewna rezygnacja – tak przynajmniej można wnioskować z ich niemrawych poczynań. Zresztą niech najlepszym przykładem na to jak bardzo serial stał się nudnawy będzie fakt, że zwierz stwierdził iż na ścianie pokoju w którym bohaterowie uprawiają seks wisi reprodukcja Matki Boskiej Częstochowskiej i był to najciekawszy szczegół tej sceny. I jedyny warty omówienia.
W przedostatnim odcinku symbolika doszła już do takiego poziomu wizualnego absurdu, że zwierz oglądał odcinek z dłonią na stałe przystawioną do czoła.
Pewien smutek jaki dopadł zwierza podczas oglądania serialu kazał zastanowić się jak właściwie formułować opinie o serialach a właściwie kiedy je formułować. True Blood przyciągnęło uwagę krytyków na samym początku czyli w zupełnie innej erze telewizyjnej rozrywki (sześć lat to prawie jak epoka w świecie telewizji), zostało ocenione, zyskało przychylność części krytyki, trafiło do stajni udanych seriali HBO. Niewielu krytyków wraca by przyłożyć szkiełko i oko do sezonów późniejszych, czasem wracają na ostatnie odcinki, ale wtedy sentyment zazwyczaj przeważa nad rozsądkiem. Jak pokazywał casus Doktora Housa – pierwsze udane sezony wystarczą by serial trafił do pewnego kanonu produkcji o których się wspomina, nawet jeśli genialny diagnosta gdzieś koło czwartego sezonu zaczął się gubić – zaś ostatni odcinek nawet jeśli trochę rozczarowywał to przecież, był ostatni więc więcej było głosów sentymentalnych niż krytycznych pod adresem serialu, który miał plus minus tyle samo dobrych sezonów co sezonów średnich. Podobnie jest w przypadku Czystej Krwi. Dziś raczej nikt nie napisze długiego artykułu gdzie rozważy wartość serialu nie biorąc pod uwagę jego dwa czy trzy sezony ale sześć. Tu urok pierwszych serii się rozmywa, zaś potencjał historii ginie gdzieś wśród kolejnych idiotycznych zwrotów akcji. Być może na tym polega problem z całym światem seriali. Wszyscy wychodzimy z założenia, że kolejne sezony muszą być gorsze. Co jeśli to wcale nie jest obowiązkowe, jeśli po prostu wynika to z faktu, że serial bawi twórców i aktorów tylko na początku kiedy przyciąga uwagę. Co jeśli fakt iż w szóstym sezonie można głównym przeciwnikiem uczynić napalonego wampiro wróżkę i nikt się o tym nawet nie zająknie w programie telewizyjnym sprawia, że scenarzyści robią co chcą? Może to jest wielki test ile bezsensów da się wsadzić do serialu i nikt o tym nie napisze? Zwierz oczywiście się trochę nabija ale wydaje się, że choć to wydaje się zupełnie nie możliwe, tak naprawdę powinniśmy oceniać serial dopiero jak się skończy i można powiedzieć czy sprawdza się jako całość (zwierz już o tym pisał ale nadal uważa, że fakt iż Doktor House nie skończył się źle, trochę niszczy nawet udane pierwsze sezony).
Anna Paquin wydaje się przez większość sezonu chodzić po planie serialu z miną osoby, która nigdy nie widziała scenariusza i naprawdę nie wie czego się spodziewać. Ewentualnie jak ktoś kto przeczytał scenariusz ale nie uwierzył.
Problem polega na tym, że True Blood się nie kończy. Ostatnie sceny szóstego sezonu ewidentnie wskazują, że twórcy chętnie nakręciliby sezon siódmy. Zwierz nie ma pojęcia po co – to znaczy wie, ze nikt nie chce porzucać przynoszącej korzyści pracy i że aktorzy nie lubią szukać nowych projektów (to znaczy ci aktorzy, którym nie sypią się na głowę propozycje pracy) a stacje nowych seriali do letniej ramówki. Ale w przypadku True Blood to już naprawdę nie ma sensu. Cokolwiek napędzało ten serial – nagość, tematyka czy humor (mniej więcej w takiej kolejności) przestało działać. Nowego paliwa nie ma więc trzeba po prostu przyjąć, że nadszedł kres opowieści. Niestety to w naszych czasach jest strasznie trudne, przyjąć, że historia nie ma już nic więcej do zaoferowania. Zwierz nie czytał prasowych doniesień (aż tak znudził się produkcją) ale podejrzewa, że siódmy sezon (o ile do niego dojdzie) będzie ostatnim. I teraz ma nadzieję, że przynajmniej się to wszystko ładnie skończy. Choć szczerze mówiąc – już bez zwierza.
Ps: Zwierz koniecznie musi wam dokładnie opisać swoje trudne relacje z serialem Newsroom ale na to zwierz poczeka do końca sezonu.
Ps2: zwierz prosi byście mu przypomnieli o tym wpisie jak za rok znów zabierze się wbrew własnemu rozsądkowi za oglądanie True Blood, co z pewnością zrobi.