Home Film Young scrappy and hungry czyli o “Tick, Tick… Boom!

Young scrappy and hungry czyli o “Tick, Tick… Boom!

autor Zwierz
Young scrappy and hungry czyli o “Tick, Tick… Boom!

Wszyscy znamy tą opowieść – młody utal­en­towany człowiek sta­je w obliczu najważniejszej decyzji. Poświę­cić całe życie sztuce, którą kocha i w którą wierzy czy też wręcz prze­ci­wnie – rzu­cić się w świat łatwego zarobku i zapom­nieć o młodzieńczych ideałach. Pisano o tym powieś­ci, sztu­ki i musi­cale. Mało kto umi­ał jed­nak opowiedzieć tą his­torię tak jak Jonathan Lar­son. Być może dlat­ego, że w tych wszys­t­kich opowieś­ci­ach o życiu bohe­my widzi­ał przede wszys­tkim siebie. W “Tick, Tick… Boom!” mierzył się z włas­ną porażką jed­nocześnie wpisu­jąc ją w bard­zo stary schemat.

 

Od razu musimy powiedzieć o sło­niu w poko­ju (mimo, że bard­zo prag­nie się schować za fortepi­anem). Lar­son stanowi przykład oso­by, której życio­rys ułożył się w tak dra­maty­czny sposób, że trud­no było potem mówić o nim bez świado­moś­ci tego co stało się potem. Młody kom­pozy­tor w wieku zaled­wie 35 lat, zmarł w dniu pier­wszego wys­taw­ienia swo­jego musi­calu „Rent”. Co znaczy, że nigdy nie doczekał momen­tu wielkiego tri­um­fu, na który czekał. Sam „Rent” stał się nie tylko prze­bo­jem, ale też – dla wielu widzów, pozy­cją kluc­zową na liś­cie współczes­nych musi­cali amerykańskich.

 

tick, tick…BOOM! (L‑R) ANDREW GARFIELD as JONATHAN LARSON, ROBIN DE JESUS as MICHAEL in tick, tick…BOOM!. Cr. MACALL POLAY/NETFLIX © 2021

 

Trag­icz­na śmierć, która w jak najlep­szych fran­cus­kich powieś­ci­ach, zbiegła się z potenc­jal­nym momentem tri­um­fu spraw­iła, że sam Lar­son wyrósł na postać trag­iczną, a co za tym idzie – trud­ną do real­nej oce­ny. Praw­da jest jed­nak taka, że z cza­sem zaczęła się pojaw­iać nar­rac­ja, która nadawała jego dzi­ałan­iom nieco inny kon­tekst. Jak wszyscy wiemy „Rent” to prze­r­o­biona na współczes­ną opowieść „Cygane­r­ia”.  Jed­nak więk­szość osób nie zda­je sobie sprawy, że dru­go­planowe postaci (głównie oso­by queer) są prze­nie­sione niemal jeden do jed­nego z powieś­ci „Peo­ple in Trou­ble”, którą napisała Sarah Schul­man. Autor­ka (co ważne les­bij­ka, czyli mówiąc o swo­jej społecznoś­ci – w prze­ci­wieńst­wie do Lar­sona, który sam był het­ero) napisała o tym całą – bard­zo ciekawą książkę. Tym samym moż­na zobaczyć sam „Rent” i twór­cę w zupełnie innym świ­etle – dostrze­ga­jąc, że jest to kole­jny przykład prze­j­mowa­nia nar­racji qeerowych przez oso­by het­ero (tu waż­na uwa­ga, że w „Rent” oso­by queer są na drugim planie, pod­czas kiedy pier­wszy jest het­ero – bohaterowie queerowi umier­a­ją ale już dla tych „w normie” jest szansa”). Te infor­ma­c­je nie powin­ny spraw­ić, że macie nie oglą­dać „Rent” czy pog­a­rdzać autorem – raczej dostrzec, że nawet jeśli przeło­mowy pod pewny­mi wzglę­da­mi (pojaw­ie­nie się postaci trans) „Rent” wciąż wpisy­wał się w pewien schemat. Zaś jego autor – niekoniecznie przeżył to o czym tak chęt­nie opowiadał. I być może gdy­by nie umarł – roz­mowa o tym toczyła­by się zupełnie inaczej.

 

 

Nie ukry­wam, że ta wiedza spraw­ia, że pod pewny­mi wzglę­da­mi czu­ję, że „Tick, Tick… Boom!” wyprzedza w mojej głowie „Rent”. Tu nie ma wąt­pli­woś­ci, że autor mówi co zna i mówi tonem, który jest mu najbliższy. Oczy­wiś­cie należy pamię­tać, że mamy do czynienia z pewną kreacją, ale jed­nocześnie – to doskonale pokazu­je pewien sposób myśle­nia. W tym przy­pad­ku głód sukce­su i prz­er­aże­nie, że człowiek zbliża się do trzy­dzi­est­ki (nie ukry­wam nigdy nie zrozu­mi­ałam tego dość chorob­li­wego przeko­na­nia, że trze­ba cokol­wiek do trzy­dzi­est­ki osiągnąć). Jed­nocześnie to his­to­ria młodego, dość aro­ganck­iego kom­pozy­to­ra, który musi się pogodz­ić z tym, że bycie bard­zo zdol­nym nie oznacza szy­bkiej dro­gi do sukce­su – zwłaszcza w świcie Broad­way­ows­kich pro­dukcji. Przy czym głód Lar­sona łat­wo zrozu­mieć – Broad­way rzeczy­wiś­cie wyda­je się na wyciąg­nię­cie ręki. Zwłaszcza, gdy sam Stephen Sond­heim pojaw­ia się na przesłucha­niu.  Ani musi­cal ani film nigdy tal­en­tu Lar­sona nie pod­waża­ją, wręcz prze­ci­wnie — nie raz może­my zobaczyć z jaką łat­woś­cią kom­ponu­je utwory i wyła­pu­je frazy które potem brzmią nam w uszach.

 

tick, tick…BOOM! (L‑R) ANDREW GARFIELD as JONATHAN LARSON in tick, tick…BOOM!. Cr. MACALL POLAY/NETFLIX © 2021

 

Film reży­seru­je Lin Manuel Miran­da, który najwyraźniej ma słabość do tych którzy są „young scrap­py and hun­gry”.  Jak na reży­ser­s­ki debi­ut jest to film zde­cy­dowanie udany. Tam gdzie trze­ba debi­u­tu­ją­cy reżyser się­ga po ory­gi­nalne nagra­nia z wys­tępu Lar­sona, pozwala­jąc nam zanurzyć się w świecie nis­zowej pro­dukcji z lat dziewięćdziesią­tych, ale co pewien czas pozwala sobie na nar­rac­je, które gra­ją na najwyższych emoc­jach – jak w mojej ulu­bionej sek­wencji fil­mu – „Why” (cud­own­ie zapisanej his­torii włas­nej pasji i marzeń) gdzie zde­cy­dowanie wyko­rzys­tu­je bardziej fil­mową per­spek­ty­wę. Warto też zwró­cić uwagę z jaką dokład­noś­cią zostały odt­wor­zone realia życia kom­pozy­to­ra. Ubra­nia, które nosi w filmie Garfield są w wielu przy­pad­kach jeden do jed­nego kopią ubrań Lar­sona z cza­sów gdy łączył kom­ponowanie z pracą w kna­jpie. Lin Manuel Miran­da ma całkiem dobrą rękę do łączenia bard­zo poważnych tem­atów i humoru – poma­ga mu też sam Lar­son ale tu niek­tóre sek­wenc­je to fan­tasty­czne pereł­ki. Zwłaszcza „Sun­day” – który stanowi chy­ba najbardziej naład­owany broad­way­owski­mi leg­en­da­mi numer w his­torii kina – doskonale rozład­owu­je napię­cie fil­mu a jed­nocześnie – przy­pom­i­na o wielkim marze­niu o byciu częś­cią tej teatral­nej społecznoś­ci.  Moż­na wręcz przy­puszczać, że praw­ie każdy kto śpiewa w tej sek­wencji kiedyś był w tej samej sytu­acji co głod­ny sukce­su kompozytor.

 

Chy­ba najlep­szym wyborem Mirandy było obsadze­nie Andrew Garfiel­da w głównej roli. Nie chodzi jedynie o pewne fizy­czne podobieńst­wo akto­ra do kom­pozy­to­ra. Garfield doskonale przenosi na ekran zarówno niewin­ność i ambicję swo­jego bohat­era, jak i jego egoizm i do pewnego stop­nia – okru­cieńst­wo wobec wszys­t­kich, wokół którzy mają inne ambic­je niż on. To połącze­nie zawsze dobrze wychodz­iło Garfiel­d­owi, który w tych wiel­kich brą­zowych oczach nosi każdą emocję. Co ciekawe, kiedy oglą­dałam musi­cal zupełnie nie pod­ważałam wokalnych umiejęt­noś­ci akto­ra – jakoś mi do niego pasowało, że umie śpiewać. Dopiero potem dowiedzi­ałam się, że wcale nie było to takie oczy­wiste. Jak się okazu­je musi­ał spędz­ić sporo cza­su trenu­jąc swo­je możli­woś­ci i wyszło mu to całkiem nieźle. Zwłaszcza, że tu wyraźnie widać rękę reży­sera, które­mu zde­cy­dowanie zależało­by mieć na pokładzie dobrze śpiewa­ją­cych aktorów. Za co Mirandzie dzięku­ję, bo aku­rat w przy­pad­ku takich musi­cali wolę by były dobrze zaśpiewane niż żeby miały najsławniejszą obsadę.

 

tick, tick…BOOM! (L‑R) ROBIN DE JESUS as MICHAEL, MJ RODRIGUEZ as CAROLYN, BEN LEVI ROSS as FREDDY as FREDDY in tick, tick…BOOM!. Cr. MACALL POLAY/NETFLIX © 2021

 

tik…tik…Boom!” to ciekawy przykład fil­mu, który będzie zapewne zupełnie inaczej rezonował z wiel­bi­ciela­mi musi­calu – zwłaszcza w wyda­niu broad­way­owskim a inaczej z tymi którzy nie są zanurzeni w ten świat. Dla pier­wszych to przede wszys­tkim pro­dukc­ja, która ten broad­way­ows­ki świat staw­ia w cen­trum i stanowi jak­iś głos, o tym czym ma być amerykańs­ki musi­cal i kim są jego twór­cy. To nie tylko musi­cal o słyn­nym twór­cy, ale też musi­cal innego twór­cy, który odcis­nął swo­je pięt­no na his­torii Broad­wayu. Jeśli nie musisz sprawdzać w Wikipedii, ile lat miał Stephen Sond­heim kiedy skom­ponował „West Side Sto­ry” to jest to film dla ciebie. Bo to dokład­nie jest pro­dukc­ja dla ludzi, którzy robią głębo­ki wdech, kiedy na ekranie pojaw­ia się Bradley Whit­ford, który ma charak­terysty­czną brodę i przechy­loną głowę. Jak­by jeśli kiedyś pow­stał film, który pozwala w 100% rozpoz­nać wiel­bi­cieli teatral­nego musi­calu – to właśnie ten.

 

Jeśli jed­nak nie należymy do tej grupy – wtedy sama pro­dukc­ja wybrzmiewa zupełnie inaczej. Wciąż to niezła opowieść o ambic­jach, o tym co jest ważniejsze – kasa czy artysty­czne spełnie­nie, ale już niek­tóre momen­ty nie będą brzmi­ały tak samo. Nie da się bowiem ukryć, że jeśli gru­pa klien­tów śni­adan­iowi w piosence „Sun­day” nie wyda­je ci się dzi­wnie zna­jo­ma, oglą­da się tą scenę zupełnie inaczej. Nie znaczy to, że film jest her­me­ty­czny – sama his­to­ria jest sto­sunkowo prze­jrzys­ta i dobrze znana. Raczej dosta­je­my dwie opowieś­ci w jed­nej – tą która reżyser kieru­je bezpośred­nio do wiel­bi­cieli gatunku i do całej resz­ty. Oso­biś­cie uważam, że ta pier­wsza nar­rac­ja wychodzi Mirandzie lep­iej, ale być może dlat­ego, że czu­ję, że trochę kierował ją do mnie. Być może też jeśli spo­jrzymy na film bardziej umown­ie mniej nam przeszkadza­ją pewne schematy jak np. pojaw­ie­nie się AIDS na drugim planie, ale głównie po to by pier­ws­zo­planowy bohater mógł sobie coś uświadomić. Nawet jeśli sięgamy tu do real­nych wspom­nień kom­pozy­to­ra to wciąż — wpisu­ją one epi­demię w bard­zo konkret­ną narrację.

 

tick, tick…BOOM! (L‑R) ANDREW GARFIELD as JONATHAN LARSON in tick, tick…BOOM!. Cr. MACALL POLAY/NETFLIX © 2021

 

Muszę jed­nak pod koniec przyz­nać, że choć nie mam żad­nych zarzutów wobec “Tick, Tick… Boom!” to nie mam wraże­nia by był to film, który zys­ka kul­towy sta­tus. To jeden z tych filmów który oglą­da się z przy­jem­noś­cią, nawet słucha się potem piosenek, ale niekoniecznie jest w tej opowieś­ci coś czego nie słyszeliśmy wcześniej. Nawet muzy­cznie sły­chać tutaj „Rent” (za którym nie przepadam) co nie dzi­wi, bo ostate­cznie część utworów brz­mi jak pró­ba przed ostate­cznym musi­calem. Nie wiem, skąd we mnie ten kon­flikt. Może jed­nak nie umiem zapom­nieć, że leg­en­da Lar­sona jest w dużym stop­niu wykre­owana, może znam tą opowieść za dobrze. W każdym razie – nie mam żad­nych zarzutów do fil­mu, ale nie wiem, czy obe­jrzę go jeszcze raz (no może poza „Sun­day” bo to jest po pros­tu przepięk­na rzecz). Co spraw­ia, że jestem roz­dar­ta. To jest dobry film. Ale w przy­pad­ku musi­calu muszę poczuć wszys­tko na raz. Tu niekoniecznie dałam się ponieść uczu­ciom. Być może też dlat­ego że musi­cal stwor­zony jako muzy­czny one man show wyma­ga by być „in the room when it hap­pens”. A może po pros­tu cza­sem coś  jest dobre ale nie zawsze jest dobre dla nas.  I tak właśnie czu­ję się z tym musicalem.

 

Ps: Nadal nie jestem w stanie uwierzyć że to pier­wszy musi­cal Andrew Garfiel­da – człowiek na niego patrzy i wyda­je się, że powinien mieć na kon­cie co najm­niej trzy musi­cale i jeden wys­tęp na Broad­wayu  (musicalowy bo scenicznie tam grał)

0 komentarz
0

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online