Jak napisała jedna z moich komentatorek „sympatyczne i niewymagające to czasem dokładnie to czego nam trzeba”. Mniej więcej to zdanie mogłoby służyć za streszczenie hiszpańskiego serialu „Valeria”, który właśnie trafił na Netflixa, i który uświadomił mi, że nawet prościutka rozrywka może mieć miły powiew nowości, jeśli nie wywodzi się ze Stanów.
Tytułowa Valeria to młoda mężatka, która po wygranej w konkursie na opowiadanie dostała propozycję wydania książki. Problem w tym, że naszej młodej pisarce nic nie przychodzi do głowy. Terminy dawno już zawalone a ona wciąż siedzi przed pustym plikiem w komputerze i wygląda na to, że z jej marzeń by zostać pisarką nie zostanie wiele. Valeria ma trzy przyjaciółki z którymi spotyka się na piwo, i z których każda ma własne problemy. Lola romansuje z żonatym mężczyzną przekonując koleżanki, że to najlepsze wyjście. Carmen podkochuje się w koledze z klasy, a Nerea nie może sobie zaleźć dziewczyny, a przede wszystkim, wyoutować się rodzicom. Wszystkie bohaterki mieszkają w Madrycie, a właściwie w pocztówce z Madrytu, kolorowej, żywej i tak nakręconej by nie znalazło się tam ani jedno brzydkie ujęcie.
Sam serial wywodzi się z drugiej tradycji historii o grupie koleżanek, które razem idą przez świat, choć ta relacja wydaje się nieco bardziej prawdziwa niż ta np. z „Seksu w wielkim mieście”. Przede wszystkim – niemal wszystkie bohaterki mają własne problemy nie związane z życiem towarzyskim – Valeria, czuje się mniej kochana od swojej starszej siostry, Lola nie może się dogadać z matką, która zniknęła z jej życia, Nerea angażuje się w prace queerowej grupy feministycznej jednocześnie ukrywając swoją tożsamość przed rodzicami. Te wątki rodzinne dodają całej – prostej i w sumie dość sympatycznej historyjce, pewnej głębi, i przede wszystkim trochę osadzają bohaterki w świecie. Jednym z moich największych problemów z produkcjami amerykańskimi tego typu jest to, że większość bohaterek nie ma żadnych rodzin, żadnej przeszłości, tylko nieskończenie wiele czasu na picie drinków w barze.
Tym jednak co mnie najbardziej zaskoczyło to wręcz drastyczna różnica w obyczajowości pomiędzy serialem hiszpańskim a amerykańskim. Valeria ostatecznie decyduje się napisać powieść erotyczną, i serial stara się nam dość skutecznie pokazać, że historii którymi może się inspirować zupełnie nie brakuje. Swoboda obyczajowa bohaterów, oraz sam brak pruderyjności serialu jest w jakimś stopniu ożywcze, nie dlatego, że te elementy są konieczne, ale dlatego, że człowiek przypomina sobie, że nie wszystko musi być poddane pruderyjnym wymogom amerykańskiej rozrywki. Serial trochę pokazuje, jak wyglądałby nie jeden serial amerykański, gdyby nagość (kobieca, czy męska) nie budziła w twórcach paniki, a mówienie o seksie nie sprowadzałoby się tylko do eufemizmów czy ewentualnie – mówienia wyłącznie o uczuciach i emocjach. Tych oczywiście nie brakuje (czymś trzeba napędzać fabułę i sprawiać, że klika się automatycznie „następny odcinek”) ale jednak schemat jest nieco inny.
Bo w centrum całej historii stoi kryzys małżeński Valerii która, ma co prawda bardzo przystojnego i sympatycznego męża, ale ich związek jest pozbawiony dawnego ognia czy namiętności. Tymczasem w jej życiu pojawia się Viktor, facet z którym można flirtować i zastanawiać się co by był gdyby udało się go zaciągnąć do łóżka. Dylemat bohaterki jest nie mały, zwłaszcza, że wygląda na to, że drogi jej i jej męża zupełnie się rozjechały. Jednocześnie serial nie idzie w najprostszy schemat – nie pokazuje nam męża Valerii Adriana jako dupka, czy faceta który zupełnie nie ma dla niej czasu. Wręcz przeciwnie, to bardzo miły, bardzo przystojny (to jest taki serial, w którym wszyscy są niesamowicie ładni, a mężczyźni to już w ogóle) i całkiem sensowny. Tym trudniej bohaterce uznać, że to już nie to. Przy czym moim zdaniem to akurat czyni wątek ciekawszym. Wiele produkcji idzie na skróty pokazując facetów zawsze jako dupków, co czyni zdradę o tyle bardziej oczywistą. Tu takiego prostego rozwiązania nie ma. A jednocześnie – jest pewne zrozumienie wobec bohaterki, której niesamowicie spodobał się nowy facet, z którym można poflirtować i pogadać tak jakby się jeszcze go nie znało. Choć czy to znaczy, że nowy związek będzie lepszy? Czy wręcz przeciwnie – można się przejechać na tym, co będzie, kiedy flirt się skończy. Bo jak wiadomo, flirtować i kusić miło ale kiedy już się trafi z kochankiem do łóżka to niekoniecznie jest potem o czym opowiadać.
Nie będę was przekonywać, że to wybitne dzieło, bo nie ma to sensu. Podejrzewam, że podobny zamysł stoi od co najmniej dwóch dekad za niejednym serialem (mieliśmy w Polsce taką produkcję „Przyjaciółki” której nie oglądałam, ale podejrzewam, że miały osiągnąć to samo wrażenie). Nie mniej jest to miła produkcja obyczajowa, o leciutko erotycznym zabarwieniu. Do tego naprawdę dobrze dobrano muzykę, a wszyscy mówią po hiszpańsku co sprawia, że wszystko od razu brzmi bez porównania ciekawej. Do tego, jak już wspomniałam – serial wygląda jak pocztówka z Madrytu i każe się zastanawiać czy to nie tam poleci się jak tylko latanie znów będzie możliwe. Przyznam szczerze, że dokładnie czegoś takiego, lekkiego i pozbawionego przymusu myślenia było mi teraz trzeba. Co więcej – fakt, że odcinków jest tylko osiem działa doskonale na rzecz serialu, bo to są takie narracje, które się rozmywają, jak perypetii jest więcej, albo się niesamowicie wypłaszczają jeśli próbuje się to wszystko wcisnąć znów do jednej komedii romantycznej, w której nie ma miejsca na jakiekolwiek budowanie zaplecza bohaterów.
Serial jest ekranizacją powieści Elísabet Benavent, która jak można wyczytać – opublikowała swoje powieści najpierw sama na Amazonie a potem zyskała sławę. Z tego co widać w Internecie – pomysłów ma dużo, i książek pisze jeszcze więcej (kilka rocznie) więc mam podejrzenie, że jej proza może być jeszcze lżejsza niż sam serial. Trochę mnie kusi by zajrzeć do opublikowanych po polsku książkach o Valerii, ale jakoś boję się, że to może być straszna kicha. Ktoś z was znał? Jestem ciekawa. Recenzje w Polsce są całkiem niezłe, ale recenzje Katarzyny Michalak w sieci też są niezłe więc nie koi to moich obaw. Tak pytam bo nawet czasem głupie obyczajowe romansidło robi się ciekawe jeśli nie rozgrywa się w anglosaskich dekoracjach.
Ps: Jak każdy dobry polski człowiek piszący o filmie/serialach próbowałam obejrzeć z zaangażowaniem „The Eddy” ale gdzieś w połowie odpadłam. Nie twierdzę, że to rzecz zła, ale mam wrażenie, że formuła serialu tu nie służy. Dałoby się za to wykroić z tego niezły film. Albo serial trzy odcinkowy. Jak lubicie jazz to wiecie – lektura obowiązkowa. Paryż jest tu obowiązkowo brudny choć mam wrażenie, że francuzi ładniej go brudzą. No ale jest Joanna Kulig więc prawie jakby dzieło krajowe i dać szansę trzeba było. Więc dałam. I polecam tym którym nie przeszkadza, że akcji nie ma, postaci żadne, troszkę nuda, trochę pretensjonalnych motywów ale za to jest jazz i wszystko można wybaczyć.