Jestem jedną z tych osób, które słysząc o tragedii na przełęczy Diatłowa przewracają oczami i wzdychają głęboko. Głównie dlatego, że większość rzeczy na ten temat jakie można znaleźć w sieci (czy nawet w prywatnych rozmowach) toczy się wokół teorii rodem z horrorów, ewentualnie pokazuje słabość rozmówców do teorii spiskowych. Po książkę Alice Lugen „Tragedia na przełęczy Dietłowa. Historia bez końca” sięgnęłam tylko dlatego, że ufam reportażom wydawnictwa Czarne. Uznałam, że nie wydadzą książki, która będzie się zajmowała wizją w której w tych tragicznych wydarzeniach naczelne miejsce pełnił Yeti czy statek UFO. I się nie pomyliłam.
O tragedii Diatłowa dowiedziałam się parę lat temu – historia pojawiała się na granicach książek górskich, przywoływana jako przykład tego jak trudno odtworzyć przebieg nawet najprostszych wydarzeń rozgrywających się w ekstremalnych warunkach. Sama historia ma w sobie coś niesamowitego, co rozbudza wyobraźnię. Dziewięcioro studentów, turystów, ale też osób zaprawionych w wyprawach postanawia wybrać się na wyprawę górską na Uralu. Nigdy nie wspinają się na szczyt góry Ororten, który wyznaczyli sobie za cel wyprawy. Giną w niewyjaśnionych okolicznościach w jednej z dolin. Grupa poszukiwawcza znajduje na miejscu rozcięty namiot, z którego uciekli turyści. Ich chciała udaje się znaleźć później. Turyści nie mają na sobie kurtek, tylko jedna z dziewięciu osób ma na sobie buty. Obrażenia i układ ciał nie odpowiada na pytanie – co się stało i co sprawiło, że ci doświadczeni wspinacze podjęli tak nieracjonalne działania.
Książka Alice Lugen rozpada się na dwie części. W pierwszej poznajemy po kolei studentów politechniki Uralskiej, dowiadujemy się nieco więcej o ich biografiach, charakterach, ale także motywacjach wyprawy w góry. Jednocześnie możemy rzucić okiem na ówczesną kulturę studencką, zwłaszcza na jej turystyczny wymiar – co lepiej pozwala zrozumieć co studenci umieli, jak się tam wzięli i dlaczego wyprawa była dla nich ważna. Ponieważ mamy do czynienia ze studentami i absolwentami kierunków inżynierskich na marginesie tej opowieści pojawiają się wzmianki o zimnowojennych badaniach czy wypadku jądrowym w Majaku. Autorka pokazuje nam młodych ludzi, którzy jeszcze niewiele znaczyli, ale znajdowali się na marginesie kluczowych dla Związku Radzieckiego projektów. Nie czekajcie jednak na opis sugerujący, że powiązania młodych inżynierów z państwowymi instytutami mają cokolwiek wspólnego z tragedią – wręcz przeciwnie autorka dość sprawnie pokazuje, że nie było w tym nic dziwnego.
Po tym jak poznajemy naszych bohaterów możemy dzięki pozostawionym przez nich zapiskom zobaczyć, jak minęło te kilka dni wyprawy, które wydają się ciężkie, ale w niczym nie odbiegające od problemów z którymi musiała się w latach pięćdziesiątych borykać niedofinansowana i nie aż tak dobrze zaopatrzona studencka wyprawa górska. Choć zapis nie sugeruje, że mamy do czynienia ze szczytem profesjonalizmu to jednocześnie – opis niemal każdej górskiej wyprawy wygląda podobnie – dużo problemów z warunkami pogodowymi, trochę niewielkich wypadków i decyzje, które trzeba podejmować na bieżąco. Nic co zwiastowałoby tak dziwną tragedię. Sama autorka urywa tą narrację w chwili, w której po raz ostatni możemy cokolwiek powiedzieć na pewno.
Druga część książki koncentruje się przede wszystkim na śledztwie. To moim zdaniem jest fascynująca historia z dwóch powodów. Pierwsza – czysto sensacyjna – to odtwarzanie wypadków, pojawiając się teorie, i niedopowiedzenia. Sporo miejsca autorka poświęca przedziwnemu uczestnikowi wyprawy, który jako jedyny nie był studentem, i którego biografia ma więcej luk niż pewnych elementów. Po drugie – na przykładzie tego, budzącego zainteresowanie nie jednego czytelnika śledztwa, można zobaczyć mechanizmy działania Związku Radzieckiego. Skomplikowaną biurokrację, jeszcze bardziej skomplikowane schematy nacisków, powiązań i niedopowiedzeń. Prawda jest taka, że ta druga część reportażu mniej mówi nam o samych przyczynach tragedii a dużo więcej o tym jak funkcjonował Związek Radziecki. Przyjrzenie się z bliska choć jednej sprawie, doskonale pokazuje mechanizmy, o których wiemy, ale czasem trudno sobie wyobrazić, że wszystkie mogły działać na raz i jednocześnie. Co więcej, kiedy w samej opowieści pojawia się otwarte na nowo śledztwo okazuje się, że pewne mechanizmy nie uległy aż tak bardzo zmianie.
Sama autorka nie stara się przedstawić sensacyjnej odpowiedzi. Wręcz przeciwnie – dość dobrze pokazuje skąd biorą się i brały podstawowe teorie spiskowe. Autorka tłumaczy skąd w historii wziął się wątek Mansów (ludu mieszkającego w okolicy), czym najprawdopodobniej były światła które widziano tego wieczora w okolicy, i dlaczego wiele niepodważalnych dowodów na konkretne teorie wydają się bardziej wynikać z życzeniowego myślenia o znalezionych przypadkowo „dowodach”. Jednocześnie autorka pokazuje jak kolejne fantastyczne i sensacyjne książki, gry czy filmy sprawiają, że coraz bardziej zapomina się, że mamy do czynienia z prawdziwą tragedią prawdziwych ludzi. I jak bardzo spiskowe myślenie oddala nas od prawdy. Prawdy, która jest bardziej prozaiczna od jakichkolwiek Yeti, czy UFO a bliżej mechanizmów działania Związku Radzieckiego i jego słabości do ukrywania wszystkiego co ukryć można. Tak naprawdę czytając tą książkę człowiek bardziej widzi jak łatwo stworzyć tajemnicę przez nieprofesjonalne działanie, błędy w śledztwie czy naciski z góry. I nie trzeba do tego żadnych elementów paranormalnych.
Sama książka nie odpowiada na żadne pytanie. Ale jednocześnie – dawałabym ją do przeczytania każdemu komu wydaje się, że przeszłość i dokładny przebieg jakichś wydarzeń, których nie mamy bezpośrednich świadków jest łatwa do odwzorowania. Autorka świetnie tłumaczy jak trudno dostać się do dokumentów, jak samo istnienie dokumentów nie zawsze wystarcza, bo liczy się też ich stan. Jak niekiedy jedna informacja, niekoniecznie potwierdzona dokładnie w źródłach, potrafi zmienić sposób myślenia czy mówienia o jakimś zjawisku. Pokazuje też jak bardzo ludzie przywiązują się do pewnych odpowiedzi, teorii, sposobu myślenia o sprawie. Jednocześnie można dojść do wniosku, że wszyscy jesteśmy ofiarami tego paranoicznego myślenia wywiedzionego z serca Związku Radzieckiego, że prawda zawsze jest dużo gorsza niż moglibyśmy sobie kiedykolwiek wyobrażać.
Kiedy napisałam w social mediach o tym, że czytam tą książkę, sporo osób założyło, że będzie to pozycja sensacyjna. Tymczasem gdybym miała w jakikolwiek sposób scharakteryzować reportaż Alice Lugen to nazwałbym go zamierzenie anty sensacyjnym. Autorka nie daje żadnej jednoznacznej odpowiedzi (choć można założyć, że do jednej teorii przychyla się bardziej niż do innych, ale też nigdzie nie pada jednoznaczne zadnie, że tak właśnie się stało. Sama teoria która wydaje się być nieco bliższa samej autorce jest zaś chyba nie aż taka głupia.), co więcej chyba nawet jej nie szuka. Woli pokazać, jak tajemnica stała się tajemnicą i jak poznanie zakończenia tej historii wydaje się w tym momencie właściwie niemożliwe. I w sumie to czyni książkę dużo ciekawszą i bardziej niepokojącą. Tam, gdzie zwykle tego typu reportaż zajmują się dokładnym opowiedzeniem nam co się wydarzyło, ta książka ma nam do pokazania jedynie mechanizmy, które uniemożliwiły poznanie prawdy. Co jest niesłychanie przygnębiające, ale też budzące wewnętrzny niepokój. Bo nikt z nas nie lubi niedomkniętych historii. Jednak to jeszcze nie powód by oddawać swoje serce teoriom spiskowym. Te zaś mają się doskonale i mam wrażenie, że część osób nie umie sobie wyobrazić rozmowy o tej tragedii bez popadania w spiskowe tony.
Nie wiem co zostanie z każdym czytelnikiem po lekturze książki Lugen. We mnie pozostał smutek, bo po raz pierwszy miałam się okazję przyjrzeć bliżej młodym ludziom, którzy zginęli i przeczytać, jak historia wpłynęła na ich bliskich i znajomych. Także na tego jedynego uczestnika wyprawy, który musiał zawrócić wcześniej i przeżył (co nie znaczy, że wiódł potem wolne i szczęśliwe życie). Ta historia – zupełnie ludzka, osadzona w bardzo konkretnych realiach, bardzo konkretnego kraju pokazuje, że wydarzenia na przełęczy nie potrzebowały Yeti, UFO czy Wilkołaka. Wystarczyła potworna administracja i mechanizmy funkcjonowania ludzi w kraju takim jak Związek Radziecki. I to jest o tyle przerażające, że wilkołaków nie ma – a naciski, tajemnice i nierzetelne śledztwa są nadal.
Ps: Książka ma trochę ponad dwieście stron, ale czyta się ją za jednym posiedzeniem. Jest napisana bardzo przystępnym językiem i w bardzo ciekawy sposób. Ku mojemu zaskoczeniu to debiut autorki choć skrzydełko mówi, że pisała książki jako ghostwriterka. Szkoda, że nie wiadomo które, bo chętnie bym przeczytała.