Zwierz zawsze postuluje by oceniać to co w filmie jest a nie to czego nie ma. To jedna z podstawowych zasad oceniania filmów a nie naszych wyobrażeń o nich. Co nie zmienia faktu, że wychodząc z Teorii Wszystkiego zwierza nie opuszczała myśl, że twórcy przegapili świetną okazję by nakręcić zupełnie inny film.
Trzeba przyznać że twórcy nie kombinują i snują swoją opowieść bardzo linearnie. Miła odmina
Trzeba bowiem od razu zaznaczyć, że nie jest Teoria Wszystkiego historią Stephena Hawkinga profesora fizyki, którego teorie i popularyzatorskie książki przyniosły mu sławę i uznanie. Oczywiście temat fizyki i największych osiągnięć profesora znajdą swoje miejsce w filmie, ale pojawią się na drugim czy nawet trzecim planie. Film jest bowiem przede wszystkim obyczajową historią pierwszego małżeństwa Hawkinga z Jane Hawking którą poznał jeszcze w czasie studiów. Jest to więc przede wszystkim jeśli nie w ogóle historia obyczajowa obejmująca czas od pierwszego spotkania pary do chwili kiedy małżonkowie się od siebie oddalają. Zwierz nie ma do filmowców pretensji, że zdecydowali się opowiedzieć historię obyczajową – podobnie zrobiono przecież tez w przypadku niedawnej Gry Tajemnic, gdzie badania nad Enigmą stanowią jedynie tło zmagań bohatera. Problem polega jednak na tym, że w Teorii Wszystkiego po pierwszych kilku scenach fizyka zostaje właściwie niemal całkowicie wyrugowana z opowieści. A szkoda bo wydaje się, że gdyby wzbogacono całą historię – choroby, zmagań z codziennością o fakt, że człowiek którego własne ciało go zawodzi próbuje jednocześnie zajmować się sprawami o największej kosmicznej skali – wtedy film nabrałby dodatkowej głębi.
Naukowa kariera Hawkinga jest tu tak bardzo w tle że poza jedną sceną można w ogóle zapomnieć że poza codziennymi trudami musi też pracować naukowo
No ale nie ma być o fizyce ma być o uczuciach. I tu zwierz ponownie miał problem. Bo w istocie bohaterką filmu jest przede wszystkim Jane która decyduje się poślubić młodego śmiertelnie chorego fizyka, któremu zostają dwa lata życia a staje się na wiele lat żoną i opiekunką wybitnego naukowca który wcale się nie wybiera na tamten świat. Sama postać Jane jest zresztą w filmie bez porównania ciekawsza niż Hawking, który co prawda jest głównym bohaterem ale w sumie wiemy o nim dużo mniej niż o Jane. Ta z kolei pokazana jest jako osoba, która dostosowuje swoje życie do wymagań rodziny i popada mimo wszystko w coraz większą frustrację. Zdaniem zwierza to temat niesłychanie ważny – zwłaszcza, że film nikogo nie czyni winnym – nie robi z niego świętego a z niej kobiety pozbawionej serca. Problem w tym, że zwierz cały czas miał wrażenie, że twórcy filmu są zbyt taktowni. Jest w filmie jedna scena, gdzie Jane próbuje założyć sweter Hawkingowi podczas kiedy jej małe dziecko właśnie płacze w pokoju na górze. Żona fizyka biegnie więc do dziecka zostawiając męża uwięzionego w swetrze. Zamiast jednak podkręcić scenę i pokazać nam jak stresująca i trudna jest sytuacja w której jedna osoba musi opiekować się niemowlęciem i dorosłym filmowcy wykorzystują ten moment by nagle wrzucić scenę o tym jak wygląda olśnienie fizyka. Podobnie w następnych scenach w których dochodzi do jakiegoś emocjonalnego starcia między bohaterami wszystko jest bardzo wyciszone. Co sprawia, że właściwie widz nie czuje, że ma do czynienia z prawdziwym związkiem gdzie są prawdziwi ludzie. Jedyna kłótnia na ekranie sprowadza się do zdania wygłoszonego podniesionym tonem. Tymczasem w historiach tego typu emocje jednak są ważne. Zresztą nie trzeba niczego dopisywać, raczej pozwolić widzowi dostrzec, jakiego poświęcenia wymaga zajmowanie się kimś bardzo chorym. Ponownie jest scena w filmie w której kolega podnosi Hawkinga i mówi „Nie wiem jak Jane daje sobie radę”. I zwierz ma wrażenie że lepiej by było gdyby nam pokazano choć jedną scenę w której żona podnosi męża. Bez komentarza tylko by uświadomić nam o jakim fizycznym i psychicznym wysiłku mówimy.
Relacje między małżonkami bywają lepsze i gorsze niestety tam gdzie są gorsze twórcy są tak taktowni że nie sposób dociec jak bardzo psują się wzajemne relacje
Ale takich scen – ani nawet sugestii – w filmie nie znajdziemy, bo Teoria Wszystkiego to film nie tylko taktowny ale też bardzo ładny. Wszystko jest w nim ładne – ujęcia, sceneria, kostiumy, ciepłe światło z którego reżyser hojnie korzysta. Otoczenie bo wszak wszystko dzieje się w tej ładnie sfotografowanej Anglii. Film jakby chciał swoją urodą przeprosić za to, że opowiada właściwie historię, która mimo całego pozytywnego i pełnego emocji i miłości przesłania jest dość smutna. Bo przecież sama choroba Hawkinga – nawet mimo tego ile lat profesor przeżył – wydaje się być jakąś koszmarną klątwą, która w czasie trwania filmu powoli odbiera temu pełnemu życia człowiekowi kolejne możliwości. Zresztą film trzyma się z dala od nieprzyjemnych myśli i depresyjnych nastrojów. Tu wszystko przepojone jest nadzieją i nawet sceny które powinny być przerażające czy smutne przepływają delikatnie prowadząc nas prostym kursem do zakończenia, które paradoksalnie mimo wszystkich przeciwności losu jest zakończeniem dobrym, niosącym pozytywne przesłanie i nadzieję. Zwierz przyzna szczerze, że nawet mu to nie przeszkadza, ale z drugie strony miał wrażenie, że jedynie w jednej czy dwóch scenach pojawiała się jakaś refleksja nad prawdziwą naturą całej tej opowieści i na tym, że jakie by dobre zakończenie nie było jest w nim też sporo goryczy. Ale to jest zdecydowanie film z ambicjami podnoszenia na duchu, które to podnoszenie na duchu wielu widzom odpowiada, bo bądź co bądź kto chciałby być przygnębiony.
Zwierz się zastanawia – czy kiedyś będzie film o fizyku bez wielkiej czarnej tablicy
Co ciekawe film – trochę przypadkowo – podnosi jeszcze jeden problem (którego jak zwierz mniema nie planowali scenarzyści). Oto w pewnym momencie wsparciem dla Jane i jej męża staje się dyrygent lokalnego chóru. Uroczy i przyjemny Jonathan który podkochuje się w Jane ale też jest bardzo pomocny. Przez pewien czas wszyscy troje żyją w doskonałej symbiozie a pomoc sprawnego mężczyzny bardzo ułatwia życie w domu. Aż pojawia się problem bo przecież nie ma to jak plotki. Zwierz oglądając film miał wrażenie, że oto widzi najlepszy przykład na to jak strasznie zaściankowi jesteśmy jako ludzki gatunek. Komu by to przeszkadzało by cała trójka (a może i nawet czwórka kiedy na horyzoncie pojawia się urocza i zadziorna pielęgniarka Hawkinga) mieszkała razem i dzieliła życie. Ile mniej byłoby złamanych serc, pożegnań i poczucia niespełnienia. Oczywiście zwierz wie, że gatunek ludzki nie do końca tak działa, ale przez chwilę widzimy na ekranie niemalże perfekcyjny układ, który działa i przynosi wszystkim radość i trudno nie zatrzymać się i nie zastanowić dlaczego tak właściwie nie mogłoby tak zostać. Przy czym jeśli zwierz miałby jakiś zarzut do filmu to niestety jest to właśnie zarzut do wątku Jonathana który jest rozegrany z jednej strony zgodnie ze wszystkimi prawidłami melodramatu – z drugiej strony – w sposób zaskakująco mało emocjonalny. Ponownie zwierz miał wrażenie, ze ponieważ wszyscy bohaterowie żyją to nie pokaże się nam niczego co mogłoby kogokolwiek postawić w złym świetle.
Zwierza problem z Jonathanem jest taki że zanim jeszcze kamera dobrze skupi się na jego postaci my już wiemy, że bohaterka się w nim zakocha. Nawet jeśli nie znamy historii Hawkinga
Jest więc Teoria Wszystkiego paradoksalnym dość przykładem filmu sentymentalnego, miejscami wręcz zahaczającego o nieco telenowelowe rozwiązania który jednak cały czas stara się taktownie nie przesadzać z emocjami. Dostajemy więc z jednej strony historię poruszającą, z drugiej tak złagodzoną i wyciszoną, że trudno jest naprawdę poczuć to co przeżywają bohaterowie. Zwłaszcza że film będzie miał dla wielu widzów jeszcze jedną wadę. Zwierz nie wie jak dobrze znacie biografię Stephena Hawkinga – zwierz nie jest jakimś specem ale zna ją na tyle dobrze by wiedzieć co się zdarzy. Co więcej podejrzewam, że nie był zwierz jedyną osoba na sali która zdawała sobie sprawę jakie były najważniejsze punkty zwrotne w życiu słynnego profesora. Oznacza to, ze właściwie cały fabularny szkielet filmu jest widzowi znany z góry i nie ma tu ani zaskoczeń ani takich emocjonalnych wzniesień. Do tego właściwie brak fizyki w filmie sprawia, że nie ma też tej refleksji nad rozbieżnością sprawności intelektualnej bohatera i jego niemocy fizycznej. Pojawia się natomiast dość często wątek wiary w Boga, który prawdę powiedziawszy zawsze gdy pojawia się w zestawieniu z fizyką lekko zwierza irytuje. Tak jakby naprawdę to były dwie tak strasznie powiązane sprawy, lub też sprzeczne. Co więcej to wątek urywany i właściwie – trochę w tej prywatnej opowieści o związku dwojga ludzi niepotrzebny. Zwierz cały czas miał wrażenie, jakby największy problem z ateizmem Hawkinga mieli nie tyle sami bohaterowie filmu co twórcy scenariusza.
Zwierz musi przyznać że trochę go denerwuje jak mało mówi się o roli Felicity Jones w kontekście filmu. Bo to w sumie jest przez większość czasu jej film
A właśnie skoro mówimy o związku dwójki ludzi, to zwierzowi trochę przeszkadzało jak w tym filmie – bądź co bądź o życiu prywatnym potraktowano kwestie dzieci. Tak widzimy jak Hawking się z nimi bawi, ale dzieci są właściwie tylko milczącym dodatkiem, jakimiś istotkami w tle, które trochę rosną ale nie odgrywają właściwie żadnej większej roli. Tymczasem wydaje się, że w takiej prywatnej opowieści dzieci powinny jednak odgrywać większą rolę. Chociażby dlatego, że rzeczywiście ich życie od samego początku toczyło się w nieco innej rodzinie. Zwierz chciałby choć na chwilkę oderwać się od dwójki naszych bohaterów i spojrzeć też na rodzinę – zwłaszcza, że przecież najmłodsze z dzieci musiało nawiązać kontakt już z zupełnie innym ojcem niż to najstarsze. Zwierz bardzo chętnie – zobaczyłby choć jedną scenę gdzie dzieci byłby czymś więcej niż rekwizytami (jest jedna mała scena na początku ale potem właściwie nic). Zresztą ich brak roli w filmie dobrze pokazuje fakt, że w pewnym momencie właściwie znikają z historii. Co przynajmniej zdaniem zwierza zamienia trochę ten oparty na faktach film w fantazję. Bo trochę tak w ogóle jest z Teorią Wszystkiego – mimo, że wiele w nie faktów to czasem odnosi się wrażenie, że to raczej taka fantazja na temat życia Hawkinga z kilkoma scenami odnoszącymi się do sławnych anegdot o uczonym.
Dzieci w ogóle nie s ą tu postaciami, co niestety utrudnia spojrzenie na życie rodzinne Hawkinga
Oczywiście nie byłoby filmów bez aktorów. Największe pochwały dostaje tu Eddie Redmayne za rolę Hawkinga. Rzeczywiście to jedna z tych ról, które budzą podziw głównie dlatego, że ich nie widzimy. To znaczy Hawking którego poznajemy w pierwszych scenach filmu to po prostu młody chłopak patrzący na świat zza wielkich okularów, ale pod koniec filmu to już jest ten Hawking którego znamy. Redmayne właściwie całkowicie znika z ekranu – udaje mu się natomiast oddać wszystko – spojrzenie, ruch brwiami, charakterystyczne wygięcie ciała. Nie trudno wyobrazić sobie jak olbrzymi wysiłek fizyczny musiał wiązać się z tą rolą. Zwłaszcza, że jest ona od pewnego czasu właściwie niema co jeszcze bardziej wymaga od aktora by kontrolował na ekranie każdy swój gest. Niewątpliwie Redmayne zrobił to błyskotliwie nawet przez chwilę nie dając nam poczuć że kogoś gra. Jednocześnie – jest to być może jedna z największych ekranowych transformacji ostatnich lat która obywa się bez makijażu czy sztucznego nosa a wymaga od aktora by wykorzystał naprawdę wszystkie mięśnie które posiada, po to by udać człowieka, który swe mięśnie traci. Zwierz jest pod wrażeniem roli Redmayne a właściwie pod wrażeniem tego na jak niewymuszoną ona wygląda. Jednocześnie jednak zwierz ma wrażenie, że to wysiłek przewyższający jakość filmu i scenariusza. Zwłaszcza scenariusza, który nie jest w stanie dać Redemaynowi takiej roli którą można byłoby porównywać z Danielem Day-Lewisem z Mojej Lewej Stopie.
Przemiana Redmayna jest istotnie niesamowita
Przy czym zwierz przyzna szczerze, że ma tu ciężki orzech do zgryzienia. Bo z jednej strony – bardzo podziwia to co Redmayne zrobił w filmie z drugiej – gdyby miał przyznawać Oscara to zdecydowanie poleciałby do Keatona. I to nie wina aktora, tylko raczej preferencji zwierza, który od transformacji woli na ekranie oglądać role, gdzie aktor musi mu sprzedać coś w bardziej intelektualny sposób (np. poprzez dialogi, których z przyczyn oczywistych Redmayne ma z każdą minutą filmu co raz mniej). Przy czym to problem zwierza który np. do dziś nie jest przekonany, czy Cate Blanchett powinna dostać Oscara za rolę Katharine Hepburn bo mimo, że była doskonała to taką rolę tworzy się inaczej niż nie mając wzorca swoje postaci. Przy czym to jest w ogóle ciekawe w kontekście tegorocznych Oscarów że mamy w większości role które są oparte w jakimś stopniu na ludziach żyjących gdzie aktor nie tylko musi zagrać rolę, ale też w jakiś sposób fizycznie zbliżyć się do odgrywanego pierwowzoru. Stopień trudności jest różny (np. Redmayne mógł spotkać Hawkinga, Cumberbatch nie miał nawet nagranego głosu Turinga, Carell miał sztuczny nos, Bradley Cooper musiał zamknąć się na siłowni) ale jednak wszystko to w mniejszym lub większym stopniu polega na pewnej transformacji. I na tym tle zwierz chyba woli role stworzone bez żadnych punktów odniesienia poza własną wyobraźnią. Ale w sumie jakby Redmayne wygrał to zwierz nie wywiesi czarnej flagi.
Zwierz miał wrażenie że wiele w Teorii Wszystkiego robi muzyka. Nawet nieco za dużo jak na gust zwierza
Redmayne strasznie przykrywa swoją rolą wysiłki innych aktorów tymczasem należy powiedzieć dwa słowa o Felicity Jones. Zdaniem zwierza tym co jest największym minusem jej roli to fakt, że na tle zmieniającego się Redmayne ona fizycznie za bardzo pozostaje taka sama. Mimo, ze film obejmuje dwadzieścia pięć lat to niestety od początku do końca mamy na ekranie śliczną młodą dziewczynę. Nie jest to jednak wina aktorki tylko chyba pewne reżyserskie przeoczenie czy założenie że zmiana fryzury wystarczy by aktorka się postarzała. Tymczasem sama Felicity Jones gra bardzo dobrze, zwłaszcza w scenach narastającej w niej frustracji, czy wtedy kiedy zaczynają powolutku ulatywać z niej negatywne emocje. W sumie trzeba aktorce przyznać że robi dużo dobrego dla roli i tylko dzięki niej widzimy postać z krwi i kości a nie świętą. Ale ponownie jej też przychodzi walczyć ze scenariuszem zwłaszcza wtedy kiedy w fabule pojawia się Jonathan, którego wątek jest najmniej subtelnie przeprowadzonym wątkiem od bardzo dawna. Co prawda trzeba przyznać że grający go Charlie Cox jest w swojej roli absolutnie przeuroczy ale właśnie, jego bohater – bądź co bądź ważny dla fabuły składa się z przemiłego uśmiechu i loczków. Nie jest to szczególnie przykre ale ponownie można dopisać coś do długiej listy wątków i postaci które można było poprowadzić odrobinę lepiej.
Zdaniem zwierza dopiero byłoby ciekawie gdyby w ogóle uczynić Hawkinga postacią drugoplanową
Zwierz ma swoją teorię dotyczącą Teorii Wszystkiego i jej popularności. Otóż moi drodzy przez lata najpopularniejszym gatunkiem filmowym był stary dobry melodramat. Jednak z czasem zarówno ten gatunek jak i spokojne filmy obyczajowe niemal kompletnie zniknęły z horyzontu. W ich miejsce powstała pustka którą w tym sezonie wypełniły filmy biograficzne. Bo tak naprawdę historia małżeństwa w czasach wzlotów upadków i kryzysów z fizyką czy z samym Hawkingiem niewiele ma wspólnego. Gdyby nikt na widowni nie wiedział o kim mowa całość przemówiłaby do widzów w podobny sposób. Jest to dość symptomatyczne bo przecież dość podobną drogą idzie też Imitation Game – gdyby Turing nie rozpracowywał Enigmy to jego historia też byłaby dla widza ciekawa. Problem polega jednak na tym, że kiedy wątki obyczajowe pojawiają się na pierwszym planie to sam fakt że dotyczą osoby sławnej czy genialnej jeszcze nie gwarantuje, że będą ciekawe czy poruszające. Samo zaś prowadzenie wątków obyczajowych jest trudne bo trzeba z jednej strony budzić emocje i widza z drugiej strony nie można przeszarżować. Zdaniem zwierza Teoria Wszystkiego to nawet niezły film obyczajowy który jednak traci na tym, że twórcy (pewnie z racji opowieści o ludziach żyjących) boją się czasem zatrzymać się na poważniejszym problemie.
Należy przyznać że film jest bardzo ładny
Zwierz pisał że nie należy oceniać filmów po tym czym nie są. Ale można zgłaszać postulaty. Zwierz ma po Teorii Wszystkiego dwa. Po pierwsze – chciałby by już po najdłuższym życiu Hawkinga ktoś nakręcił film kładący nacisk na jego karierę naukową (nie sprowadzając jej do sceny – jeśli rosyjski profesor przyznaje mi rację to musi to być prawda) – chociażby dlatego, że filmy o karierach naukowych naprawdę są ciekawe i mają wszelkie obowiązkowe dramatyczne zwroty akcji. Po drugie – jeśli już kręcimy film właściwie o kobiecie, a właściwie o tym jak bardzo skomplikowane jest jednocześnie życie z geniuszem i człowiekiem wymagającej bezustannej opieki to może… może nakręćmy film o niej. Skoro scenariusz filmu powstał w oparciu o jej wspomnienia to dlaczego nie zrobić filmu o niej. Z jej perspektywy, ją przedstawiając nam jako główną bohaterkę, jej poświęcając najwięcej ekranowego czasu. Prawdę powiedziawszy – zdaniem zwierza byłby to wtedy film nie tylko bez porównania ciekawszy ale i – nawet w takiej swojej obyczajowej formie – bardziej nowatorski czy przełomowy. Zwierzowi marzy się ten film z Hawkingiem w roli drugoplanowej. Ale skoro już mamy film tak nakręcony to może chociaż akcja promocyjna byłaby nastawiona trochę bardziej na wspomnienie, że to film dwójki bohaterów i dwójki aktorów. Tak zwierza naszło po seansie. Teoria Wszystkiego funkcjonuje bowiem jako „Ten film o Hawkingu”. Co jest nie dość że nie prawdziwe co niesprawiedliwe. W końcu to film o małżeństwie. A w nim zazwyczaj bywa dwoje ludzi.
Ps: Jak cudownie można po tym filmie zidentyfikować obecnych na sali wielbicieli kultury brytyjskiej jest w tym filmie scena tak pięknie nawiązująca do Doktora Who że każdy fan musi się zaśmiać – i wiecie co na seansie na którym był zwierz usłyszał on też śmiech z innego rzędu niż ten w którym siedział.
Ps2: Zwierz zapomniał dodać, że w filmie jest kilka całkiem dowcipnych scen, przy czym nigdy nie wiadomo kiedy się ich spodziewać.