Home Film Pod innym reżyserem inaczej by brzmiło? czyli o nowym (ale też trochę o starym) “West Side Story”

Pod innym reżyserem inaczej by brzmiło? czyli o nowym (ale też trochę o starym) “West Side Story”

autor Zwierz
Pod innym reżyserem inaczej by brzmiło? czyli o nowym (ale też trochę o starym) “West Side Story”

Podob­no tylko twór­cy, którzy nie mają weny a goni ich ter­min albo płaci im się od wier­szów­ki, rozpoczy­na­ją swo­je tek­sty od długiego opisu stanu psy­chicznego w jakim zasi­ada­ją do pisa­nia. Mnie nikt nie płaci, a ter­miny mnie zde­cy­dowanie nie gonią. Czu­ję się jed­nak w obow­iązku by ten wpis zacząć od pewnych oso­bistych rozważań. Wyda­ją mi się konieczne, gdy pisze się o dziele kul­tu­ry z którym ma się emocjon­al­ny związek.

Zacznę od tego, że kocham musi­cale. Sceniczne, fil­mowe, seri­alowe. Jak wiecie, razem z Patrycją Muchą – mamy osob­ny pod­cast poświę­cony musicalom. Ta miłość oznacza, że dla mnie nie ma nic dzi­wnego w tym, że ludzie tańczą i śpiewa­ją, nie ma nic śmiesznego ani niedorzecznego w tym fil­mowym momen­cie, kiedy emoc­je i uczu­cia są tak wielkie, że moż­na je tylko zaśpiewać. Nie mam, wobec tego gatunku żad­nego pobłaża­nia i życ­zli­wego dys­tan­su. Jako oso­ba wychowana na operze, nie czu­ję bym musi­ała jakoś spec­jal­nie przy musi­calu zaw­ieszać niewiarę, prze­bi­jać się przez jakieś trudy dos­tosowa­nia się do gatunku. Język tego gatunku jest dla mnie wcią­ga­ją­cy, ale jed­nocześnie – znany. Wiem, że nie wszyscy tak mają, ale takim widzem jestem ja.

 

Dru­ga sprawa – „West Side Sto­ry” o którym chcę dziś napisać nie jest dla mnie musi­calem obo­jęt­nym. Zobaczyłam go pier­wszy raz jako kilku­lat­ka. Pokazał mi go tata zapew­ni­a­jąc mnie, że jest rzeczą abso­lut­nie konieczną bym ów film zobaczyła. Ponieważ zdaniem mojego ojca jako dziecko powin­nam też koniecznie zobaczyć „Odyse­ję Kos­miczną” to pamię­tam, że usi­adłam do sean­su z wielkim dys­tansem. I się zakochałam. Nie w bohat­er­ach. Bo ci zawsze wydawali mi się trochę prz­erysowani, ale w muzyce, piosence, bale­cie. Nie byłam jed­ną z tych osób, których baw­iło, że członkowie gan­gu tańczą balet (jak to jest częs­to par­o­di­owane) – wręcz prze­ci­wnie – od początku uważałam, że to super. Ta miłość nie opuś­ciła mnie przez kole­jne dekady. Jedy­na różni­ca – rzadziej wracałam do fil­mu, częś­ciej słuchałam wykon­ań scenicznych, kon­cer­towych – właś­ci­wie słuchałam każdego. Do tego stop­nia, że po pros­tu nauczyłam się musi­calu na pamięć („I feel Pret­ty” i „Maria” to chy­ba jedne z niewielu musicalowych utworów które umiem w całoś­ci zafałs­zować z pamię­ci, bo gło­su mi do nich brakuje).

 

No i sprawa trze­cia – zde­cy­dowanie waż­na – nowe „West Side Sto­ry” wchodzi do kin tuż po tym jak dotarła do nas wszys­t­kich wiado­mość o śmier­ci Sond­heima – twór­cy słów do tych słyn­nych utworów. Zmil­czmy, ile miał lat, gdy wpisał się po raz pier­wszy w his­torię musi­calu (bo dostaniemy strasznych kom­plek­sów) ale wciąż – gdzieś nad całym moim oglą­daniem unosił się cień bólu jaki toczy serce miłośnicz­ki musi­calu chwilę po tym jak zgasła jego jed­na z najwięk­szych współczes­nych gwiazd. To wszys­tko spraw­ia, że zarówno seans starszej i nowszej wer­sji musi­calu odby­wał się u mnie w atmos­ferze pewnej melan­cholii. Jak­bym oglą­dała oba dzieła w jakimś momen­cie trans­for­ma­cji – z czegoś co jest żywe w coś co jest już rozdzi­ałem zamknię­tym. Pod tym wzglę­dem pisanie o tych musi­calach jest dla mnie jakoś emocjon­al­nie naz­nac­zone — być może bardziej niż wypa­da w przy­pad­ku recen­zji. Ale jed­nocześnie korzys­tam tu z przy­wile­ju prowadzenia blo­ga gdzie mogę w każdej chwili zdąć recen­zencką czap­kę i założyć ten kapelusz widza z pier­wszego rzędu.

 

 

Wiecie już więc wszys­tko – o mnie, oso­bie, która zasi­adła dzień po dniu obe­jrzeć nową i starszą wer­sję „West Side Sto­ry”. Tą kole­jność pod­powiedzi­ałam sobie sama – nie chci­ałam odświeżać starszej wer­sji tuż przed seansem by nie spędz­ić każdej min­u­ty na porówny­wa­niu decyzji artysty­cznych dwóch bard­zo różnych twór­ców, których filmy pojaw­ia­ją się w kinie z sześćdziesię­ci­o­let­nim odstępem. Uznałam, że dam nowe­mu „West Side Sto­ry” wybrzmieć a dopiero potem zabiorę się za tworze­nie kat­a­logu różnic w inter­pre­tacji. Nie da się bowiem zaprzeczyć, że każ­da sztu­ka może i powin­na być wys­taw­iana jak najwięcej razy, bo wtedy każdy może dodać coś od siebie. Nie jest więc odstępst­wo od ory­gi­nału wadą – wręcz prze­ci­wnie – należało­by się tych licznych odstępstw spodziewać. Im inne jest nowe „West Side Sto­ry” od starego tym więk­szy sens ma to, że pow­stało. Bo prze­cież to jest jed­no z tych pytań, które nur­towało widzów zan­im jeszcze film nakrę­cono – czy w ogóle jest sens wracać do tego musi­calu w kinie?

 

Przyglą­da­jąc się nowej adap­tacji (co ciekawe jed­ną z pro­du­cen­tek jest Rita Moreno, czyli ory­gi­nal­na Ani­ta — rola za którą dostała Oscara) moż­na dojść do wniosku, że na pewnym poziomie jest to adap­tac­ja bard­zo potrzeb­na, a na pewnym – zupełnie zbęd­na. Zaczni­jmy od tego co jest potrzeb­ne. Nowy film stara się nieco wypros­tować prob­le­my adap­tacji z lat sześćdziesią­tych. Dokład­niej – spraw­ić by oso­by latynoskiego pochodzenia grały latynoskie role. W pier­wszym filmie właś­ci­wie tylko Rita Moreno pochodz­iła z Por­to­ryko a co więcej kazano jej przy­cz­ernić skórę, bo była zbyt jas­na. Zresztą podob­nie było z częś­cią obsady gra­jącej Rek­inów. Nie wspom­i­na­jąc już o tym, że rolę Bernar­do grał George Chakiris z pochodzenia Grek.

 

 

W nowej adap­tacji już takich kon­trow­er­sji nie ma – zad­bano by członkowie społecznoś­ci i gan­gu Rek­inów byli grani przez amerykanów latynoskiego pochodzenia (wciąż zas­tanaw­ia mnie jed­nak jak bard­zo pochodze­nie wyrównu­je nar­o­dowość – ostate­cznie kra­je amery­ki połud­niowej różnią się od siebie – ale to chy­ba reflek­sje europe­jskie). Film dużo bardziej staw­ia też na kwest­ie uprzedzeń rasowych dość jas­no dając do zrozu­mienia, że są one pod­stawą sporu pomiędzy ganga­mi. Czy ten ele­ment był w ory­gi­nalne? Był, ale nieco mniej wybrzmiewał. Tu zde­cy­dowanie jest to tem­at na pier­wszym planie, co nie dzi­wi biorąc pod uwagę, że jed­nak mamy do czynienia z tem­atem niesły­chanie żywym w obec­nej amerykańskiej kul­turze. Inna sprawa – to jedyny sposób by pewne treś­ci które były do przyję­cia pon­ad pół wieku temu dziś nie wypadły jak rasis­tows­ki stereotyp.

 

W imię wyrówny­wa­nia his­to­rycznych zaszłoś­ci postanowiono też część dialogów zostaw­ić po hisz­pańsku – argu­men­tu­jąc, że prze­cież Stany są kra­jem dwu­języ­cznym i win­no się hisz­pańs­ki rozu­mieć. Te dialo­gi nie mają napisów. Co ciekawe, nie mają też w wer­sji pol­skiej, bo najwyraźniej amerykańs­ki kolo­nial­izm kul­tur­al­ny uzna­je, że zadaniem oby­wa­tela każdego kra­ju jest posługi­wać się językiem najwięk­szej amerykańskiej mniejs­zoś­ci. Na całe szczęś­cie miałam na stu­di­ach łac­inę dzię­ki czemu rozu­miem hisz­pańs­ki trzy po trzy. Co ciekawe widz pol­s­ki który hisz­pańskiego nie zna straci wyłącznie dialo­gi latynos­kich postaci. Trochę się zas­tanaw­iam czy to nie jest dzi­ałanie pozornie dobre, ale nie będę się tu wdawać w wielkie spory, bo mi to oglą­da­nia nie zaburzyło. Intrygu­ją­cym jest fakt, że nie zde­cy­dowano się na krok, jeszcze bardziej znaczą­cy. Swego cza­su na Broad­wayu wys­taw­iano wer­sję, gdzie piosen­ki śpiewane przez Latynosów były całoś­ci po hisz­pańsku (co ciekawe osobą, która robiła przekład na potrze­by musi­calu był Lin Manuel Miran­da). Wid­ow­n­ia teatral­na tego nie pokochała (trze­ba było wró­cić do wer­sji ory­gi­nal­nych), ale przyz­nam wam szcz­erze – cały czas miałam nadzieję, że tak będzie w wer­sji fil­mowej. Zwłaszcza w przy­pad­ku, kiedy tak zwraca się uwagę na język. No ale najwyraźniej niechęć do napisów wygrała. Wid­zowie mogą prze­gapić kil­ka wymi­an zdań, ale już nie cały utwór.

 

 

Nowe „West Side Sto­ry” stara się dodać nieco głębi posta­ciom. Zwłaszcza należy pochwal­ić jak­iś hero­iczny wysiłek by Tony stał się postacią choć trochę intere­su­jącą. Trze­ba bowiem powiedzieć, że Tony to postać żad­na i nieza­leżnie od wer­sji wyda­je się równie mdły. Tu zaś w tej roli mamy najbardziej rozpoz­nawal­nego akto­ra (Ansel Elgo­rt) i próbu­je zro­bić wszys­tko byśmy zwró­cili na niego uwagę. Pojaw­ia się więc dość sze­roko zarysowane tło jego przemi­any (odsi­ad­ka za pobi­cie) a także dosta­je do zaśpiewa­nia „Cool”  w roz­pac­zli­wej pró­bie stworzenia z niego jakiejś postaci. Od razu mówię – nie za bard­zo się uda­je, bo Tony to nie jest jakaś wiel­ka postać.  Zresztą nie tylko w przy­pad­ku Tony’ego sce­narzys­ta Tony Kush­n­er stara się dodać więcej tła. Kluc­zowe jest wprowadze­nie wątku wyburza­nia dziel­ni­cy i jej przemi­any w obliczu budowanego w okol­i­cy Lin­coln Cen­ter. To wątek, który spraw­ia, że nowe „West Side Sto­ry” zazębia się nieco tem­aty­cznie z niedawnym „In The High­ts” gdzie mamy dwie społecznoś­ci pod­dawane pro­ce­sowi gen­try­fikacji. Wśród tych nowych wątków jeden przykuł moją uwagę – bo jest ciekawy na tle innych. Otóż w nowej wer­sji Porucznik Schrank wygłasza pogadankę na tem­at tego, że członkowie Jetów należą do ostat­nich niedo­bitków białych imi­grantów, którzy nie dali rady awan­sować społecznie. To nieco zmienia pewną dynamikę. Por­to­rykańs­cy emi­granci jaw­ią się tu jako ci którzy jeszcze mają szan­sę piąć się w górę. Dla młodych wyrostków z West Side nie ma takiej szan­sy. Nieste­ty ten wątek nie jest dalej prowad­zony a szko­da, bo mógł­by nieco posz­erzyć kon­tekst tego konfliktu.

 

O ile musi­cal z lat sześćdziesią­tych wybrzmiewał złoś­cią młodych ludzi na świat, który ich nie rozu­mie (jed­no z moich ukochanych zdań brz­mi „You were nev­er my age” – rzu­cone jako wyrzut wobec starszego pokole­nia które nigdy nie będzie przeży­wało tego co pokole­nie następ­ne) o tyle nowy jest tego pozbaw­iony. Najwyraźniej w lat­ach sześćdziesią­tych dużo bardziej wyczuwało się emoc­je naras­ta­jącego bun­tu nowego pokole­nia. Co ciekawe – fil­mowy ory­gi­nał jest też dużo bardziej anty pol­i­cyjny niż obec­na wer­s­ja no ale ponown­ie – kon­tekst pow­sta­nia fil­mu deter­min­u­je co będzie się wybi­jać na pier­wszy plan. W młodzieżowych gan­gach lat sześćdziesią­tych widać znuże­nie tym, że rzeczy­wis­tość nie ma nic do zaofer­owa­nia młodym mężczyznom, w lat­ach dwudzi­estych dwudzi­estego pier­wszego wieku dużo bardziej czuć napię­cia rasowe. Zresztą o ile Spiel­berg pokazu­je nam świat który się kończy, to w filmie Rober­ta Wise był to świat zde­cy­dowanie żywy (u Spiel­ber­ga film otwier­a­ją ruiny budynków zbur­zonych pod budowę Lin­coln Cen­ter, Wise zaś rzu­ca nam niesamow­itą panoramę całego Man­hat­tanu). To w ogóle jest ciekawe, bo Wise krę­ci prze­cież musi­cal niemal współczes­ny pod­czas kiedy Spiel­berg stara się klasykę uczynić za wszelką cenę ważną dla współczes­nego widza. Dwie zupełnie różne perspektywy.

 

Pho­to by Niko Tavernise

 

Spiel­berg robi też jeszcze jed­na sporą zmi­anę – pod­mienia Doca – właś­ci­ciela sklepu i baru na Valentinę. Valenti­na to starsza pani, która z jed­nej strony sce­nar­ius­zowo speł­nia rolę Doca, z drugiej jest Mar­ią, której się udało – por­to­rykańską kobi­etą, która wzięła lata wcześniej ślub z białym mężczyzną. To dobry pomysł wprowadz­ić taką postać (w ory­gi­nalne nie ma starszych osób latynoskiego pochodzenia) ale najod­ważniejsze jest dać Ricie Moreno do zaśpiewa­nia “Some­where” – utwór, który w ory­gi­nalne śpiewa Tony z Mar­ią. W ten sposób ta roman­ty­cz­na bal­la­da o prag­nie­niu uciecz­ki dwój­ki kochanków zamienia się w reflek­sję dużo szer­szą – nad tym czy wspólne życie jest w ogóle możli­we. To jest zde­cy­dowanie doskon­ały ruch, który współczes­ne­mu wid­zowi pozwala się odnaleźć w całej fab­ule. Zresztą nie ukry­wam – Rita Moreno jest w tym filmie fan­tasty­cz­na i wnosi tak potrzeb­ną tej his­torii odrobinę humoru (zwłaszcza gdy odpy­tu­je zakochanego Tonego czy nie chci­ał­by zan­im ogłosi swo­ją doz­gonną miłość zabrać Marii cho­ci­aż­by na kawę)

 

 

Jed­nocześnie – przyglą­da­jąc się pro­dukcji moż­na dojść do wniosku, że Spiel­berg nie jest się w stanie uwol­nić od nagrod­zonej i przeło­mowej adap­tacji z lat sześćdziesią­tych. Niek­tóre sce­ny wyglą­da­ją niemal jak przepisane jeden do jed­nego. Inne krę­cone są tak by naślad­ować styl z lat sześćdziesią­tych, zwłaszcza pod wzglę­dem oświ­etle­nia postaci, pale­ty barw. Choć w prze­ci­wieńst­wie do ory­gi­nału – który był krę­cony w dużej mierze w deko­rac­jach, tu mamy film bliżej rzeczy­wis­toś­ci, to paradok­sal­nie, cza­sem wyda­je się bardziej teatral­ny. Być może dlat­ego, że wszys­tko wyda­je się tu aż przestyl­i­zowane w swoich naw­iąza­ni­ach do lat sześćdziesią­tych. Trochę tak jak­by Spiel­berg nie mógł z siebie strząs­nąć ory­gi­nału. Co jest moim zdaniem prob­le­mem fil­mu, bo po co nam współczes­ny film z lat sześćdziesią­tych. To co w starszej pro­dukcji jest w jak­iś sposób nat­u­ralne, tu musi być wykre­owane. Nie wiem czy potrzeb­nie biorąc pod uwagę jak niewielu widzów w kinie będzie miało w głowie film sprzed pon­ad pół wieku.

 

Pho­to by Niko Tavernise

 

Dru­gi prob­lem to kwes­t­ia pode­jś­cia reży­sera i sce­narzysty do kwestii musicalowej materii fil­mu. Choć nie pominię­to żad­nego utworu, choć sce­ny taneczne są pod niek­tóry­mi wzglę­da­mi bardziej wid­owiskowe niż w ory­gi­nalne to cały czas miałam wraże­nie jak­by się Spiel­berg trochę tego musicalowego a zwłaszcza bale­towego pochodzenia West Side Sto­ry wsty­dz­ił. Ów wstyd jest być może nieza­uważal­ny dla więk­szoś­ci widzów, którzy nie lubią czy nie oglą­da­ją wielu musi­cali. Bo on trochę zgry­wa się z ich poczu­ciem, że ta dzi­wność języ­ka musicalowego trze­ba osłabić. Dla mnie jed­nak objaw­ia się przede wszys­tkim w tym, że Spiel­berg wciąż próbu­je śpiew swoich bohaterów albo uspraw­iedli­wić, albo osadz­ić w relacji – śpiewa­ją­cy, tańczą­cy – słuchacz, widz. Stąd, gdy Tony śpiewa „Maria” to śpiew prz­er­adza się w nawoły­wanie dziew­czyny – bo to jakoś uza­sad­nia obsesyjne pow­tarzanie imienia, kiedy Ani­ta i Bernar­do śpiewa­ją cud­owne „Amer­i­ca” (żadne utwór lep­iej nie dekon­stru­u­je amerykańskiego snu) to nie robią tego we włas­nym gronie na dachu, ale wcią­ga­ją całą dziel­nicę (ma to bard­zo vibe „In teh High­ts”), kiedy Tony śpiewa “Some­thing’s Com­ing” słucha go Valenti­na. To wszys­tko spraw­ia, że nie ma tego momen­tu, kiedy utwór nie jest sposobem na komu­nikację z drugą osobą, ale wypowiedze­niem swoich uczuć. To wciąż jest musi­cal, ale w jak­iś sposób zracjon­al­i­zowany. To może umknąć, ale mnie uwier­ało przez cały film jak kamyk w bucie.

 

Mam też prob­lem z tym co jest oznaką współczes­nego musi­calu. Jeśli obe­jrzyj­cie klasy­czne „West Side Sto­ry” – sek­wenc­je takie jak „Amer­i­ca” czy „“The Dance at the Gym” zwró­ci­cie uwagę, że wiele ujęć jest bard­zo staty­cznych – żeby widz mógł podzi­wiać sek­wenc­je chore­ograficzne i bale­towe – dłuższe nieprz­er­wane uję­cie daje uczu­cie podob­ne do tego jakie mamy, gdy oglą­damy tancerzy na sce­nie, może­my podzi­wiać ich kun­szt i język tań­ca. Ale w obec­nym musi­calu fil­mowym żywe jest przeko­nanie, że widz nie zniesie takiej sce­ny. Kam­era jest więc bard­zo dynam­icz­na, uję­cia częs­to się zmieni­a­ją, sze­rok­ie plany przepla­tane są zbliże­ni­a­mi. Z punk­tu widzenia tem­pa fil­mu i wrażeń widza kinowego, to pewnie dobra decyz­ja. Ale ja zawsze mam ten prob­lem, że w tym wszys­tkim gubi się możli­wość spoko­jnego podzi­wia­nia chore­ografii i kun­sz­tu tancerzy.  Do tego w tym filmie jest zde­cy­dowanie mniej bale­tu, bo najwyraźniej – lata kpi­enia z tańczą­cych członków gan­gu spraw­iło, że Spiel­berg wyciął im nie jed­na scenę. A szko­da, bo znów – pró­ba wycię­cia umownoś­ci z musi­calu wyda­je się być czymś czego nie lubię – robi­e­niem fil­mu gatunkowego z lekkim zażenowaniem gatunkiem, który się wybrało.

 

 

Pho­to by Niko Tavernise

 

Jak wypa­da nowe West Side Sto­ry pod wzglę­dem obsady? To ciekawe, ale w sum­ie – nie różni się bard­zo od ory­gi­nału. Niewąt­pli­wie najlep­sza z całej obsady jest Ari­ana DeBose jako Ani­ta (bo to najlep­sza postać tego musi­calu). Ma w sobie wszys­tko – emoc­je, żar, żal i god­ność. Tańczy niesamowicie, śpiewa świet­nie (co nie jest proste, gdy trze­ba się mierzyć z leg­endą Rity Moreno). Gdy­by miał się komuś z obsady dostać aktors­ki Oscar to właśnie jej. Bard­zo podo­ba mi się nowa Maria. Debi­u­tu­ją­ca Rachel Zegler ma wszys­tko co Maria powin­na mieć. Trochę charak­teru, świeżość, niewin­ność i nadzieję. Plus Zagler umie pięknie śpiewać co kończy miejmy nadzieję erę obsadza­nia w głównych rolach osób, które nie potrafią ponieść melodii. Cud­ow­na jest i naprawdę nie ma wąt­pli­woś­ci, że był to dobry wybór. Doskon­ały jest też,  Mike Faist, jako Riff. Daje tej postaci głębię, której próżno szukać w fil­mowym ory­gi­nale, a która nieco lep­iej pozwala zrozu­mieć dlaczego dla tego chłopa­ka poty­cz­ka z Rek­ina­mi jest tak istotna.

 

Tony budzi nieco więcej moich wąt­pli­woś­ci, ale to może dlat­ego, że Ansel Elgo­rt w ogóle nie budzi mojego więk­szego entuz­jaz­mu. Inna sprawa, że jego Tony ani genial­nie nie śpiewa (nie śpiewa źle, ale łat­wo było­by znaleźć lep­iej śpiewa­jącego akto­ra) ani też nie gra jakoś tak by człowiek pomyślał – och jak dobrze, że ta rola do niego trafiła. Prawdę powiedzi­awszy wolałabym tu akto­ra z Broad­wayu, ale jak rozu­miem – jakaś znana twarz w obsadzie jest koniecz­na. Na drugim planie bard­zo ciekawą decyzją było obsadze­nie roli Any­body Iris Menas. Menas to oso­ba niebi­na­rna, co rein­ter­pre­tu­je tą postać. W wer­sji z lat sześćdziesią­tych mieliśmy do czynienia z typową chłopczy­cą. Współczes­na wer­s­ja inter­pre­tu­je Any­body jako osobę trans ewen­tu­al­nie niebi­na­rną. Niewiele to zmienia w całym sce­nar­iuszu – ale jed­nocześnie – daje nową inter­pre­tację tej postaci i pozwala znaleźć niebi­na­rnej oso­bie doskon­ałą rolę w pop­u­larnym filmie. Moim zdaniem to ciekawa zmi­ana – ponown­ie – będą­ca próbą dos­tosowa­nia nar­racji do współczes­noś­ci  — co nie jest niczym złym – o to w tym chodzi.

 

 

Przyz­nam szcz­erze – kiedy myślę o nowym filmie jestem roz­dar­ta. Mogłabym zaryzykować, że to nie jest zły film, ale nie jestem pew­na czy to jest dobry musi­cal. Albo jeszcze inaczej – „West Side Sto­ry” z lat sześćdziesią­tych było pod pewny­mi wzglę­da­mi przeło­mowe. Cała pier­wsza sek­wenc­ja roz­gry­wa­ją­ca się na uli­cach – to było w języku fil­mowego musi­calu coś nowego, coś co otworzyło drzwi wielu innym pro­dukcjom. Nowe „West Side Sto­ry” nie ma żad­nych ambicji majstrowa­nia przy języku musi­calu. Spiel­berg nie jest tu w żad­nym stop­niu reży­serem innowa­cyjnym. Nie ekspery­men­tu­je, nie staw­ia wid­zowi wyma­gań, nie wyry­wa go ze stre­fy kom­for­tu. Tworzy dzieło wybit­nie wypolerowane, ale nieotwier­a­jące żad­nych drzwi. Więcej gdzieś tam pojaw­ia się myśl, że tak to jest musi­cal, ale nie musi. Co moim zdaniem jest zabójcze w tym gatunku. Szko­da, że nie dostał tego do reży­serii ktoś młod­szy, mniej znany, bardziej głod­ny nowoś­ci i innowacji. Może umi­ał­by zapom­nieć co było wcześniej i dać nam nie tylko nowe „West Side Sto­ry” ale też nowy język opowiada­nia tej historii.

 

 

Zresztą tu już naprawdę zbliża­jąc się do koń­ca – mam wraże­nie, że Spiel­berg jako reżyser spraw­ił, że w film nie mógł przekroczyć jeszcze jed­nej grani­cy. Otóż wiado­mo, że Spiel­berg jest od lat reży­serem oby­cza­jowo bard­zo bez­piecznym. Niemalże ma PG!3 wytatuowane na czole. Stąd nowe „West Side Sto­ry” nie może się różnić od tego z lat sześćdziesią­tych tym co być może było­by różnicą najwięk­szą – pode­jś­ciem do oby­cza­jowoś­ci, sek­su i prze­mo­cy. No ale dobry wujek Spiel­berg nic tu nie zmieni. A szko­da, bo może gdy­by się udało tam dodać to czego w filmie z lat sześćdziesią­tych być nie mogło to poczulibyśmy jeszcze bardziej tą zmi­anę pode­jś­cia do mate­ri­ału wyjś­ciowego. Co ponown­ie prowadzi mnie do żalu, że wybra­no reży­sera, który miał tak zachowaw­cze pode­jś­cie do mate­ri­ału wyjś­ciowego. Pode­jrze­wam, że wszys­tko sprowadza się do tego, że to nowe pode­jś­cie do fil­mu bardziej niż z jakiejś młodzieńczej potrze­by ser­ca wynikało z pewnej kalku­lacji. Oczy­wiś­cie w kinie zawsze są obec­ne kalku­lac­je ale tu spraw­iły one, że nie dostało się to w ręce jakiegoś młodego, wściekłego na świat reży­sera (albo reży­ser­ki), którzy pewnie miał­by więcej odwagi.

 

Kończy się już strona siód­ma naszego tek­stu a wy pewnie pyta­cie – to co Cza­j­ka? Która wer­s­ja lep­sza? Którą obe­jrzeć? Którą pokochać? Którą zbo­jko­tować? Odpowiedź jest pros­ta – żad­nej. To musi­cal. Każdy który pokocha­cie wyry­je się zło­ty­mi zgłoska­mi w waszych ser­cach.  Zwłaszcza jeśli to będzie wasze pier­wsze spotkanie z musi­calem, bo prze­cież ono jest najważniejsze. Nie wymagam od niko­go by pojaw­iał się na sali kinowej mając w głowie film z 1961 roku. To jest nasze brzmię — kry­tyków, fil­moza­w­ców i wiel­bi­cieli musi­cali.   Nowe „West Side Sto­ry” nie jest moim zdaniem lep­sze od starego, ale to wciąż muzy­ka Bern­steina i słowa Sond­heima. To wciąż jest musi­cal, gdzie zakochana dziew­czy­na śpiewa „I feel Pret­ty” i gdzie kochankowie żeg­na­ją się pod balkonem śpiewa­jąc „Tonight”. Mogę rozkładać oba musi­cale na częś­ci pier­wsze, ale to co dla mnie najważniejsze – emoc­je, które niesie dla mnie ta muzy­ka jest w obu. Oba więc będę pow­tarzać reg­u­larnie. Po obu będę chodz­ić i zupełnie bez wsty­du śpiewać pod nosem „Maria” bo uwiel­bi­am ten utwór. Jasne, wolałabym, żeby ta nowa wer­s­ja była odważniejsza. Tak jak wolałabym, żeby w tamtej starszej Grek nie grał Latynosa. Wolałabym, żeby nowy film nie był tak przyk­le­jony do starego, że omaw­ian­ie jed­nego bez naw­iąza­nia do drugiego wyda­je się niemożli­we. Gdy­by nowe „West Side Sto­ry” nie miało ze starym nic wspól­nego – o wtedy był­by to dla mnie tryumf.  Ale póki obie wybrzmiewa­ją tą muzyką i tymi słowa­mi to co ja mogę zro­bić? Kochać obie i twierdz­ić niestrudze­nie, że najlep­sze co się temu musicalowi kiedykol­wiek przy­darzyło to Rita Moreno.

 

Ps: Wciąż mnie bawi, że na przestrzeni sześćdziesię­ciu lat zmieniono słowa „I feel Pret­ty” bo dziś dziew­czy­na nie może śpiewać „I feel pret­ty and wity and gay/ And I pity any girl who is’t me today” (śpiewa obec­nie śpiewa tu bright to się rymu­je z tonight)

Ps2: Jeśli czu­je­cie po tych wszys­t­kich uwa­gach niedosyt to starszy i nowszy musi­cal na częś­ci pier­wsze będziemy rozkładać w następ­nym „Wtem, Piosen­ka”. Bo trze­ba powiedzieć, że jest trochę zmi­an w struk­turze musi­calu poprzez przestaw­ie­nie piosenek, ale to jest roz­mowa na musicalowy pod­cast a nie recen­zję filmu.

0 komentarz
2

Powiązane wpisy

judi bola judi bola resmi terpercaya Slot Online Indonesia bdslot
slot
slot online
slot gacor
Situs sbobet resmi terpercaya. Daftar situs slot online gacor resmi terbaik. Agen situs judi bola resmi terpercaya. Situs idn poker online resmi. Agen situs idn poker online resmi terpercaya. Situs idn poker terpercaya.

Kunjungi Situs bandar bola online terpercaya dan terbesar se-Indonesia.

liga228 agen bola terbesar dan terpercaya yang menyediakan transaksi via deposit pulsa tanpa potongan.

situs idn poker terbesar di Indonesia.

List website idn poker terbaik. Daftar Nama Situs Judi Bola Resmi QQCuan
situs domino99 Indonesia https://probola.club/ Menyajikan live skor liga inggris
agen bola terpercaya bandar bola terbesar Slot online game slot terbaik agen slot online situs BandarQQ Online Agen judi bola terpercaya poker online