„Wojna o prąd” to pierwsza filmowa ofiara aresztowania Harveya Weinsteina. Film, który miał być wypuszczony do kin już w 2017 roku, z racji aresztowania producenta i zamknięcia firmy, przeleżał na półkach sporo czasu, by w końcu w 2019 roku trafić do kin w Polsce. Ciekawie ogląda się produkcję nieco przesuniętą w czasie (Tom Holland młodnieje nam z filmu na film) ale też – ciekawe jest spojrzenie na absolutny szczyt tego w czym specjalizowała się wytwórnia Weinsteina – produkcji biograficznej, w której nawet drzwi gra utalentowany anglik. „Wojna o prąd” jest doskonałym przykładem jak sprawna niegdyś formuła z czasem stała się cieniem samej siebie.
Fabuła filmu opowiada o rywalizacji Thomasa Edisona z Georgem Westinghousem o to czyja metoda będzie wykorzystywana powszechnie przy elektryfikacji Stanów Zjednoczonych. Spór wynalazców i przedsiębiorców jest dobrze udokumentowany i twórcy bardziej skaczą od znanego momentu do znanego momentu zakładając, że widz plus minus zna nie tylko przebieg ale też wynik tej rywalizacji. Jednocześnie bardziej niż na samym wyścigu o prąd i jego napięcie, film próbuje się skoncentrować na nakreśleniu nam dwóch przeciwstawnych sylwetek ludzi, którzy sięgając po te same sukcesy stosowali zupełnie inne metody. Mój brat zwykł określać tą kategorię filmów jako „Prestiż” twierdząc, że od czasu filmu Nolana niemal każda taka produkcja układa się w bardzo podobny sposób – bohaterowie są pokazywani jako bardzo różni tylko po to by dostrzec między nimi podobieństwa. Na podobnej zasadzie skonstruowany był popularny (i bardzo przeze mnie lubiany) „Wyścig” o kierowcach rajdowych.
Wróćmy jednak do naszych speców od prądu. Filmowcy mają tu nie łatwy orzech do zgryzienia. Zwłaszcza w przypadku Edisona. Wiedzą, że minęły już czasy kiedy o Edisonie można było mówić w kategoriach absolutnego zachwytu. Wiedzą też jednak, że widzowie częściowo wychowali się na micie Edisona i nie można go zupełnie obalić. Ostatecznie wychodzi im postać niesamowicie mdła i napisana jakby do połowy. Wytrwane oko dostrzeże jak Edison podpisuje się na podsuniętym mu pod nos przez kogoś innego projekcie, i w filmie padnie oskarżenie, że to wymyślenie żarówki to nie była taka prosta historia jakby chciał sam wynalazca, ale im bliżej końca tym sam film zaczyna bardziej wierzyć, że mamy do czynienia z prawdziwym geniuszem i wynalazcą. Jego wady, przedstawione w sposób który dziś wydaje się atrakcyjny (ekscentryczne zachowanie, nie zwracanie uwagi na codzienność) słabo są przykryte przez jego egoizm, czy nadmierną pewność siebie. Zresztą nie ukrywajmy, Cumberbatch ma doświadczenie w graniu osób których nadmierna pewność siebie wydaje się w jakiś sposób atrakcyjna. Film daje więc nam portret, który niby nie jest pomnikiem, ale też boi się własnych oskarżeń. Zatrzymanie się w pół kroku sprawia, że filmowy Edison wydaje się ostatecznie mało ciekawy a jego jakikolwiek filmowy urok wynika z kinowej prezencji Cumberbatcha.
Nieco bardziej spójna jest postać (zakładam że filmowe obrazy osób istniejących to bardziej postacie niż realne portrety) Westinghousa który jest tu pokazany jako człowiek pragnący postępować honorowo. Grający go Michael Shannon, skryty pod wąsem z epoki, radzi sobie z graniem takiej opozycji do Cumberbatcha całkiem nieźle być może dlatego, że jako jedyny aktor z obsady nie musi się w żaden sposób zmagać z amerykańskim akcentem. Jednocześnie jednak – o ile Edison jest zakorzeniony jakoś w swojej legendzie i widz mniej więcej wie z czym produkcja próbuje dyskutować, to sam Westinghouse jest postacią niekoniecznie szerzej znaną, przynajmniej nie przeciętnemu widzowi nie zainteresowanemu problemem i epoką. Film powinien go „zbudować” nieco bardziej, ale nie ma na to ani czasu ani ochoty – bo bohater ten występuje tu przede wszystkim jako przeciwwaga dla Edisona. Tak więc mamy film, w którym niby mamy rywalizację dwóch postaw, ale jednocześnie żadna z nich nie jest na tyle dobrze zakorzeniona w biografii naszych bohaterów by budziło to jakieś większe emocje. Co czyni całą rywalizację nieco nużącą, zwłaszcza, że jej rozwiązanie jest dość powszechnie znane.
Co ciekawe w filmie pojawia się Tesla – który jak wiadomo, stał się w ostatnich latach popularnym bohaterem masowej wyobraźni, ale jest to rola tak niewielka i tak drugoplanowa, że właściwie mogłoby go w tym filmie nie być. Mam poczucie, że coś tu się musiało istotnego stać w trakcie montażu bo nie chce mi się wierzyć, że Nicolas Hoult przyjąłby rolę tylko po to by móc chodzić w bardzo pięknych strojach z epoki (serio jest ubrany najładniej ze wszystkich). Ogólnie zresztą mam wrażenie, że sporo w tym filmie zostało gdzieś przycięte czy przemontowane. Nie mam pewności, ale czasem kiedy ogląda się film, który jest tak fragmentaryczny, okazuje się, że nakręcono dużo więcej materiału niż ostatecznie znalazło swoje miejsce w samej produkcji. Bo to jest jeden z tych filmów które sprawiają wrażenie jakby próbowały się zacząć na nowo od każdej większej sceny. Co jest męczące bo nie ma się poczucia by produkcja miała jakiś wciągający rytm. Wręcz przeciwnie, jest to film bardzo „rwany”.
Czy są jakieś zalety? Tak, jest to film z dużo ciekawszymi ujęciami i ruchem kamery, niż zwykle spotykamy w takich produkcjach. Bardzo często ujęcie zaczyna się długim przejściem kamery od sufitu przez pomieszczenie, dopiero kończąc na postaci, sporo jest też zbliżeń, czy ciekawie nakręconych sekwencji zbiorowych z nietypowym ustawieniem kamery. Pod tym względem przypomina mi to odrobinkę to co robił Pablo Larrain w swoich produkcjach biograficznych. Nie chodzi o zastosowanie tych samych metod, ale raczej o to, że historyczne filmy biograficzne kojarzą się z takim bardzo stabilnym ruchem kamery, szerokimi planami i takim kręceniem „po prostu”. Tu jest pod tym względem dużo ciekawiej, także w przypadku gry światłem (co jest istotne fabularnie) i ustawienia kolejnych scen. Przy czym, niestety – te ciekawe zabiegi formalne sprawiają, że dużo bardziej widzi się jak bardzo produkcja nie za bardzo umie te ramy wypełnić taką fabułą która mogłaby porwać widza. Zwłaszcza, że film pod względem prowadzenia bohaterów pozostaje w konserwatywnych ramach – pod koniec Edison wygłosi obowiązkową przemowę, a dalszych losów postaci dowiemy się z napisów (co dla mnie zawsze jest jakimś przejawem drobnej klęski reżysera jeśli puentę filmu musi nam napisać na czarnym tle).
Aktorsko film ma przepyszną obsadę ale ponownie – nawet cudowne jaszczurze oblicze Cumberbatcha nie uratuje średniego materiału. Przy czym to jest naprawdę zabawne kiedy każdą kolejną pojawiającą się postać odgrywa kolejny Brytyjczyk próbujący za wszelką cenę ukryć swój akcent. Ostatecznie jednak aktorzy w głównych rolach nie są bardzo źli, tylko nie za bardzo mają co grać – materiał wyjściowy jest dość słaby i nie ma gdzie zabłysnąć – zwłaszcza, że Cumberbatch już chyba wyprztykał się ze wszystkich sztuczek pozwalających na granie neurotycznych geniuszy. Nie ukrywam też, że trochę mi przeszkadza, że to kolejny film właściwie bez kobiet. Żona Edisona pojawia się na początku, żona jego konkurenta jest obecna przez cały film ale w pewnym momencie, właściwie przestaje mówić. Ostatecznie mamy kolejną narrację o tym jak wspaniali mężczyźni pogrążają się w szaleństwie wzajemnej rywalizacji. Serio ten film nakręcono już kilkanaście razy. Nic dziwnego, że to jeszcze jedno podejście wylądowało na tak długo na półce. Ile można w kółko oglądać tą samą historię w różnych dekoracjach.
„Wojna o prąd” to jest dokładnie ten film który oglądasz kiedy próbujesz nadrobić w kilkanaście wieczorów całą filmografię Matthew Macfadyena (czy piszę z własnego doświadczenia bo jestem osobą, która kiedyś to zrobiła? Absolutnie tak) i oglądasz wszystko w czym grał nawet drugoplanową rolę. Nie ma żadnego innego powodu by oglądać film – tylko jego obsada, złożona z nazwisk aktorów, dla których ogląda się nawet produkcje średnie. I w sumie to jest ciekawe, że wszyscy ci utalentowani ludzie zgodzili się na udział w projekcie, który tak wyraźnie nie ma za wiele do powiedzenia. Film z całą pewnością trafi na moją listę produkcji, w których znasz wszystkich łącznie z osobą grającą krzesło elektryczne ale wciąż nie rozumiesz jak mogło wyjść coś tak żadnego. To dobry przykład na to, że jednak sama obsada to zdecydowanie za mało, żeby zaproponować widzom dobry film. Ale też potwierdzenie, że jeśli film z dużymi trudnościami trafił na ekrany, to rzadko się okazuje, że była to produkcja naprawdę wybitna. No może poza przykładem cenzury państwowej, ale nie o tym tu teraz mówimy.
Na sam koniec muszę powiedzieć, że oglądając film zdałam sobie sprawę, że to niesamowite jak po krótkim okresie gdzie Cumberbatch wyskakiwał z każdej lodówki, aktor wrócił głównie do grania w angielskich produkcjach (poza Marvelem). Niesamowicie jestem ciekawa – kiedy już w końcu po wielu latach zarówno Cumberbatch jak i Hiddlston opublikują swoje wspomnienia – co się stało na przestrzeni kilku lat kiedy oni (wraz z Redmaynem) przeszli od zmasowanego ataku na Hollywood do powrotu na angielskie sceny i ekrany. Czy jednak się zniechęcili? Czy im się nie spodobało? Czy byli przejściową modą? Czy tak się jednak nie da? Nie ukrywam – jestem tego bardzo ciekawa, także dlatego, że wydaje mi się, że to powracające zjawisko (Holland jest chyba w tej kolejnej fali). A może po prostu zatęskniłam za jaszczurczą twarzą Cumberbatcha na naprawdę dużym ekranie. Ostatecznie nie da się ukryć – bardzo piękna z niego jaszczurka.
Ps: Ponieważ dziś jest dzień nauczyciela i z tej racji jest wolne, spędziłam czas w kinie z jakąś dziką ilością dziewczyn w wieku licealnym. I teraz się zastanawiam co je przyciągnęło do kina. Prąd, Cumberbatch czy Holland. Stawiam na prąd.