Nie przypuszczałam, że „Wonder Woman 1984” będę oglądać w domu. Wydawało mi się, że ten film – jedna z pierwszych ofiar załamania się przed pandemicznego planu dystrybucji, obejrzę jednak w kinie. Wyszło inaczej – pandemia trwa dłużej, a streaming kusi bardziej. I tak obejrzałam najnowszą odsłonę tej super bohaterskiej produkcji na własnym telewizorze. I kto wie może było to miejsce najlepsze do takiego seansu, biorąc pod uwagę, że produkcja ma posmak tego sequela który w latach 80 i 90 trafiłby prosto na VHS.
Kiedy pojawiła się pierwsza „Wonder Woman” nie byłam wielką fanką tego filmu. Byłam wówczas (i jestem nadal) przekonana, że pod płaszczykiem feminizmu w istocie zdarzało mu się utwierdzać wiele niekoniecznie dobrych stereotypów. Inna sprawa – po prostu nie kupowałam jego estetyki. Co powiedziawszy (i pokłóciwszy się nie raz) – jestem w stanie dostrzec jego wartość dla młodych widzek, które w końcu miałby bohaterkę, kinowego uniwersum superbohaterskiego, z którą mogłyby się utożsamiać. Choć Diana i jej postawa wydawała się żywcem wyjęta z takiego pop feminizmu, to wciąż – rozumiem, że postać mogła wzbudzić entuzjazm. Ostatecznie wciąż trwają dyskusje czy pop feminizm nie jest lepszy od żadnego.
O ile pierwszy film o Wonder Woman, miał naturalne koło zamachowe – jakim było przedstawienie bohaterki, jej pojawienia się w świecie ludzi i wyznaczenie jej misji – coś co jest podstawą wielu produkcji superbohaterskich, o tyle druga część właściwie nie miała żadnego jasnego punktu zaczepienia. Osadzenie fabuły w latach osiemdziesiątych pozwalało na stworzenie historii, która nie będzie wymagała angażowania innych postaci ze świata DC, co pozwalało nie przejmować się aktualnym, skomplikowanym stanem superbohaterskiego uniwersum. Jednocześnie, biorąc pod uwagę falę nostalgii za latami 80 (och to centrum handlowe jako symbol tej dekady – w pierwszej sekwencji filmu można się poczuć niemal jak w ostatnim sezonie „Stranger Things”) – twórcy mogli spokojnie skorzystać z całego ciekawego i głębokiego zasobu kulturowych odniesień – związanych z epoką. Innymi słowy – mogło być pięknie i wspaniale.
Dlaczego więc „Wonder Woman 1984” wcale nie jest taka fantastyczna jak mogłaby być? I dlaczego do historii przejdzie zapewne wyłącznie jej kampania promocyjna zapowiadająca coś ciekawszego niż dostaliśmy? Przede wszystkim widać niesamowity rozkrok w jakim stanęli twórcy. Z jednej strony – mogli sobie pozwolić na historię, która właściwie w sposób nieograniczony sięga do mitologii Wonder Woman. Mitologii słabo jeszcze wykorzystanej. Z drugiej – film został potraktowany jako sequel – co oznacza, że zdecydowano się na karkołomny pomysł nawiązania do fabuły pierwszej części, która rozgrywa się kilkadziesiąt lat wcześniej. Te dwa pragnienia owocują ostatecznie filmem, w którym nie tylko dostajemy płaską i pozbawioną emocji fabułę, ale przede wszystkim – gubi się sama Diana jako postać. Oglądając film o Wonder Woman najmniej dowiadujemy się o głównej bohaterce. A właściwie inaczej – to czego się dowiadujemy jest głęboko sprzeczne i podane na tacy jak opowieść na dobranoc dla grzecznych dzieci. Co nie byłoby złe, gdyby nie fakt, że szukając jednoznacznych moralnie odpowiedzi, film przeskakuje niczym kozica nad niemoralnym zachowaniem swoich bohaterów.
O czym więc jest „Wonder Woman 1984”? O tym, że nie należy sobie życzyć różnych rzeczy bo to oszukiwanie. A spełnione życzenie trzeba opłacić czymś co jest dla nas cenne. Twórcom bardzo zależy byśmy zrozumieli ten morał – pochwałę prawdy, więc serwują nam ją nie tylko na końcu filmu, ale też na początku. Tym samym pozbawiając widza możliwości samodzielnego wysnucia nawet tego oczywistego i prostego wniosku. Jeśli produkcja z góry zapowiada jaki będzie jej morał to musi się potem nieźle nagimnastykować by utrzymać napięcie (o ile chce za tym morałem podążyć). W Wonder Woman nie ma żadnego napięcia – nauka zostaje podana od razu, dobre zakończenie jest oczywiste, bo przecież wiemy co będzie się działo dalej, a intencje bohaterki dyktują zasady gatunku. Co oznacza, że jedyne pytania jakie możemy sobie zadawać to nie – co się wydarzy, ale jak się wydarzy.
Tu zaś film po prostu nie jest w stanie przyciągnąć widza interesującą, dynamiczną i spójną narracją. Bohaterowie przemieszczają się od punktu do punktu wykonując tam kolejne elementy swojego planu i tocząc mniej lub bardziej krwawe potyczki ale większość z tych scen nie ma w sobie żadnego emocjonalnego ciężaru. Co więcej – aktorsko mamy do czynienia z jakimś dziwnym niezgraniem się ekipy. Gal Gadot gra niesłychanie poważnie – tak, że jej występ nie ma żadnej lekkości, Kristen Wiig zachowuje się jakby grała w filmie bohaterskim ale takim, który wyszedł spod ręki Tima Burtona (jej rola pod wieloma względami przypomina występ Michelle Pfeifferw „Powrocie Batmana”), Chris Pine zdaje się być cały czas zaskoczony, że w ogóle w tym filmie gra. To jednak nic w porównaniu z Pedro Pascalem, który gra fantastycznie ale w zupełnie innej produkcji. Można odnieść wrażenie, że aktor jest cały czas pewien, że gra w kampowej wariacji na temat produkcyjniaków z lat 80 a nie w wysokobudżetowym filmie super bohaterskim, który traktuje się dość poważnie. Rola Pascala jest z tak innego porządku, że trudno ogląda się sceny z nim i z Gal Gadot bo ma się wrażenie, że jedyne odczytanie które pozwala im istnieć jednocześnie na ekranie to patrzenie na całość jak na parodię.
Film wprowadza co prawda emocjonalne wątki ale każdy z nich rozgrywa w sposób co najmniej dyskusyjny. Najbardziej chyba odrzuca wątek powrotu ukochanego Diany, Steve’a który wciela się w ciało innego człowieka. Choć na ekranie widzimy Chrisa Pine, to w istocie jest to ciało jakiegoś biedaka, który nie zdaje sobie sprawy co się z nim dzieje. To sprawia, że obserwowanie scen akcji czy scen seksu jest przedziwne, bo czujemy jakąś moralną niechęć wobec bohaterów którzy wykorzystują ciało innej osoby i narażają ją na niebezpieczeństwo. Co więcej – i to jest naprawdę porażające – zarówno Steve jak i Diana zdają sobie sprawo, że jest to ciało pożyczone. Nie da się oglądać filmu, w którym mamy kibicować superbohaterce jednocześnie ignorując, że jest jej wszystko jedno, że wykorzystuje ciało jakiegoś przypadkowego mężczyzny.
Tu należy zrobić małą dygresję – jak bardzo kultura jest uzależniona od braku zgody na seks jako elementu budowania dramaturgii. Zwróćcie uwagę, że ostatnio w krótkim czasie pojawił się ten sam temat – pierwszy raz w kontekście właśnie „Wonder Woman 1984” drugi raz w kontekście „Bridgertonów”. Z tym, że pierwszy raz od dłuższego czasu mówiliśmy nie tyle o wykorzystywanych bohaterkach co bohaterach. To dość dobrze pokazuje, że pod względem pewnych toksycznych elementów kultura popularna zupełnie nie umie się od nich oderwać. Można przekonać twórców, żeby nie pokazywali wykorzystywania kobiet bez ich zgody jako czegoś przyjętego, ale to nie znaczy, że wykorzystanie tych elementów zniknie – prędzej po prostu zostaną odwrócone role. Warto pamiętać o tym zjawisku, bo ono dość dobrze przypomina jak mocno to jest zakorzenione w kulturze i jak niełatwo się pozbyć takiego sposobu myślenia, który czyni z tych problematycznych treści „fajne” wątki.
Zresztą nie ukrywam – nawet i bez tego cały wątek powrotu dawnego ukochanego jest problematyczny w kontekście postaci super bohaterki. Diana zna swojego pilota przez jakiś czas kilkadziesiąt lat wcześniej i jej największym pragnieniem jest spotkać go znów. Jest gotowa nawet poświęcać swoje moce, byleby tylko byli razem. Ta postać pięknej, dobrej, silnej kobiety jest przez sporą część filmu definiowana głownie przez to, że raz kilkadziesiąt lat wcześniej się zakochała. I żeby było jasne – ja wiem, że Steve Rogers też raz się zakochał i potem mu nie przeszło. Różnica jest jednak taka że Steve spędził kilkadziesiąt lat w lodzie, z punktu widzenia emocjonalnego w świecie Kapitana Ameryki minęła chwila. W świecie Wonder Woman minęło kilkadziesiąt lat a wciąż facet jest najważniejszy. Jakoś niesamowicie mnie to kłuje.
Drugi emocjonalny wątek to kwestia pragnienia Barbary Minevry, współpracowniczki Diany by być bardziej jak ona. Film pokazuje ją jako zahukaną, okularnicę, która ma dobre serce ale nie budzi niczyjego zainteresowania. Do czasu kiedy na skutek spełnienia życzenia zmienia się w seksowną kobietę, która traci jednak swoje człowieczeństwo i za żadne skarby nie chce powrócić do poprzedniego stanu gdzie była słaba i pozbawiona uwagi. Już pomijam fakt, że film próbuje nam sprzedać Kirsten Wiig jako nie atrakcyjną, bo nosi szeroki sweter i okulary (jako okularnica prosiłabym byśmy przestali utwierdzać ten chory stereotyp że kobieta w okularach jest brzydka). Problemem jest bardziej to, że morał jaki z tego wynika jest co najmniej dyskusyjny. Można dojść do wniosku, że film sugeruje nam że wbrew zapewnieniom samej Diany – piękna, mądra i silna może być tylko ona. Inne kobiety muszą wybrać bo nie mogą mieć wszystkiego na raz. Zresztą kiedy Diana przekonuje cały świat, że trzeba mówić i trzymać się prawdy bo jest ona piękna i świat jest dzięki temu piękny to ma się wrażenie, że być może nieco zgrzyta to przesłanie w ustach zabójczo pięknej, sprawnej kobiety, która oprócz super bohaterskiej fuchy ma jeszcze niezłą pracę. Wiecie – jej prawda o świecie jest prawdą niewielu osób.
Na koniec wątek bohatera granego przez Pedro Pascala. Bohatera w sumie ciekawego choć – zagranego tak maniacko, że trudno spojrzeć na tą postać inaczej niż na przerysowaną rolę. Tu emocjonalnym punktem odniesienia ma być syn, którego bohater widuje tylko w weekendy i którego zbywa, a który ostatecznie okazuje się dla niego kluczowy. Zastanawiam się ile osób zgrzyta zębami na kolejne ojcowskie odkupienie które polega na tym, że jednak w imię miłości do synka nie zniszczysz świata. Przy czym ten wątek wypada trochę jak fragment produkcji Hallmarku, gdzie pod koniec dwie osoby muszą przebiec kawałek po trawniku by paść w sobie w ramiona.
Film nie sprawdza się więc ani jako produkcja której kolejnych scen wyczekujemy z napięciem, ani jako produkcja budząca emocje. Nie sprawdza się też jako przetworzenie kina lat osiemdziesiątych. Tak można uznać, że niektóre sekwencje (jak otwierająca film w centrum handlowym) czerpią z kina sprzed kilku dekad. Ale poza tym film stanowi stylistyczny misz masz. Do tego stopnia, że całość sprawia wrażenie, jakby nikt nie przemyślał jak nakręcone sceny będą wyglądały obok siebie. Choć w filmie wiele się dzieje, to bywa on przegadany czy po prostu nudny. Głównie dlatego, że tego ciągu scen nie wyróżnia ani ciekawy styl ani humor.
Jednak największym problemem Wonder Woman 1984 – przynajmniej dla mnie, jest fakt, że ja nie wiem po tym filmie kim jest Diana. Wiem, że ma super moce, rozumiem, że pracuje w muzeum i kiedyś była zakochana. Ale co więcej mogę o niej powiedzieć? Czy jest ponad wszystko uczciwa? Nie wiem, to jak zachowuje się wobec sytuacji ze Stevem wskazuje, że jest w stanie na wiele rzeczy przymknąć oko. Czy jest koleżeńska? Mam wrażenie, że Barbara słusznie wytyka jej że spogląda na nią z góry, podobnie jak na wiele innych osób. Czy czymś się interesuje? Ponownie – trudno orzec. W pierwszym filmie widzieliśmy otwartość i wrażliwość Diany zestawioną z okrutnym światem wojny. Ale drugim przypomina ona bardziej pionek przestawiany po szachownicy. Skacze, kopie, uśmiecha się i płacze ale nie ma w niej nic co sprawia, że można byłoby tą postać dookreślić. Co jest o tyle ciekawe, że ta próba psychologicznego pogłębienia postaci superbohaterskiej jest obecnie jednym z najważniejszych nurtów w tego typu kinie.
Po zakończonym seansie nowej Wonder Woman dopada człowieka refleksja, że jest czymś fascynującym zobaczyć film, który tak potyka się o własne nogi. Mimo niesamowitych możliwości jakie mieli twórcy, nie tylko utknęli w prostym schemacie, ale też przez namnożenie wątków nie udało się nawet stworzyć ciekawego antagonisty dla naszej bohaterki. Całość wypada zaskakująco płasko – pozostawiając widza bez żadnej możliwości głębszej refleksji. Może mnie wkurzać Zack Snyder ale on przynajmniej wie, kim są jego bohaterowie. „Liga Sprawiedliwości” to film moim zdaniem średnio udany ale zdecydowanie jasny w swoim podejściu do tego jak traktujemy bohaterów. „Batman vs Superman” jest koszmarny ale przynajmniej rozumiem myśl jaka za nim stała i choć się nie zgadzam z jej przeniesieniem na ekran – można tu porozmawiać. Tymczasem nowa „Wonder Woman” jest pusta. Nie wiem co twórcy chcieli mi powiedzieć o Dianie, nie wiem czy widzieli w swoich bohaterach cokolwiek więcej poza środkami do przekazania prostego morału „uważaj czego sobie życzysz”. Tymczasem bez dobrze przemyślanych bohaterów kino tego typu jest porażająco nudne – bo sam schemat przebiegu akcji większość z nas zna na pamięć.
Zastanawiam się co się stało – czy mamy tu do czynienia z różnymi naciskami – próbą połączenia dwóch produkcji (pierwszej i drugiej części) które powinny być niezależne, przekonaniem, że należy wykorzystać postać z mitologii komiksowej, nawet jeśli nie ma się na nią pomysłu, chęć zaskoczenia widzów nowym przeciwnikiem? Nie wiem, wiem tylko, że ostatecznie wyszedł film chaotyczny, męczący i nic nie wnoszący ani do spojrzenia na super bohaterów ani na tytułową bohaterkę. A przecież Wonder Woman zasługuje na więcej. Na pewno więcej niż niewidzialny samolot i komputerowe fajerwerki.