„Wyjdź za mnie” to nowa komedia romantyczna, która trafiła do kin w sam raz na Walentynki. Wyjściowy pomysł – tyle absurdalny co ciekawy. Słynna piosenkarka ma wyjść na scenie za swojego równie sławnego i utalentowanego kolegę po fachu. Problem w tym, że dosłownie na chwilę przed tym publicznym ślubem obserwowanym przez miliony osób na całym świecie dowiaduje się, że narzeczony ją zdradzał. W przypływie desperacji czy może rezygnacji postanawia więc wziąć z miejsca ślub z obecnym na widowni przypadkowym mężczyzną. Ku zaskoczeniu wszystkich – Charlie – nauczyciel matematyki, który na koncercie znalazł się przypadkiem zgadza się na ten zaskakujący układ. Pytanie tylko co dalej. To, że my nie mamy pojęcia, to jedno ale mam wrażenie, że scenarzyści, też wiedzą co z taką historią zrobić.
Każda historia o spotkaniu zwykłego śmiertelnika czy śmiertelniczki z celebrytą daje dwa punkty wyjścia. Albo pokażemy co się stanie kiedy przeciętny człowiek trafi do świata sław, albo pokażemy co się zdarzy kiedy sława pojawi się w codziennym życiu przeciętnego Kowalskiego. Osobiście mam wrażenie, że ta pierwsza historia jest ciekawsza bo bliższa pewnym marzeniom widowni o tym, że zazna sławy. Większość z nas nigdy nie przejdzie po czerwonym dywanie, nie stanie na ściance, nie będzie brać udziału w rozdaniach nagród i ekskluzywnych imprezach. Stąd ta droga wydaje się nieco ciekawsza niż opowieść o tym, że gwiazdy są takie jak my i mogą się pojawiać w lokalnej szkole by zaskoczyć uczniów. Ostatecznie jednak – trzeba wybrać, którąś z dróg i zbudować wokół niej choć odrobinę konfliktu.
Scenarzyści „Wyjdź za mnie” trochę nie mają ochoty tworzyć jakichś wielkich konfliktów. Światy Charliego i Kat dość szybko zaczynają się przenikać, ale nigdy nie ma tu jakiegoś poczucia, że zachodzi tu jakiś konflikt. Wszystko jest tylko kwestią dobrej organizacji. Charlie który wcześniej cieszył się całkowitą anonimowością zaskakująco spokojnie podchodzi do sławy, zaś Kat bez mrugnięcia okiem przyjmuje wyzwanie, które ma udowodnić, że doskonale radzi sobie bez całej swojej ekipy, która załatwia za nią milion spraw (ten wątek mnie trochę rozdrażnił bo jednak osoby sławne nie mają swojej ekipy z lenistwa czy nieporadności ale dlatego, że są takimi małymi przedsiębiorstwami i muszą dzielić się obowiązkami). Ostatecznie – to, że bohaterowie pochodzą z dwóch różnych światów zupełnie nie stanowi problemu.
Skoro nie chcemy iść w kierunku „Notting Hill” o Kopciuszku, który w tym przypadku jest facetem, możemy iść ku analizie PRowych związków. Obecnie coraz więcej mówi się o tym jak w Hollywood ustawia się romantyczne relacje tak by idealnie zgrywały się z premierą filmu czy z koniecznością ocieplenia wizerunku. Ba! Wiele osób twierdzi, że Jennifer Lopez, która właśnie wróciła do Bena Afflecka, jest w takim ustawionym związku. Ironiczna i dowcipna analiza takich ustawionych relacji byłaby pewnie dla widzów ciekawa. Ale tu ten aspekt bardzo szybko zostaje odsunięty na bok – między innymi dlatego, że prawdziwe uczucie pojawia się pomiędzy naszą parą dość szybko.
Mamy więc film w którym konflikt jest zarysowany tak delikatnie, że nawet chyba dla samych bohaterów nie za bardzo ma sens. Kat zastanawia się czy nie powinna wrócić do swojego narzeczonego, który ją rzucił, a Charlie nie jest do końca pewien czy to nie jest dobry pomysł. Wszystko jednak rozgrywane jest trochę na zasadzie „Tu chyba powinien być jakiś konflikt” i ten moment kiedy pojawiają się te wątpliwości i emocje wypada najsłabiej. Inna sprawa, strasznie żałuję, że film nie zupełnie nie wziął pod uwagę, wieku aktorów. Oboje Owen Wilson i Jennifer Lopez są po pięćdziesiątce. Oboje wciąż wyglądają fantastycznie i spokojnie możemy uwierzyć, że mnóstwo ich czeka. Ale film osadza bohaterów w takim niedopowiedzianym wieku gdzieś koło czterdziestki zupełnie nie grając tym, że są to osoby w nieco innym momencie swojego życia niż zazwyczaj zdarza się bohaterom komedii romantycznych. Szkoda że tego wątku nie pociągnięto bo wydaje mi się, że w jakiś sposób mogłoby to uczynić historię nieco ciekawszą.
Mam wrażenie, że aktorsko ten film jest bardzo nierówny. Jennifer Lopez gra Kat, piosenkarkę po kilku rozwodach która wciąż wierzy w miłość. Mam wrażenie, że ta komedia romantyczna to jakaś próba jej obrony własnej postawy życiowej – patrząc na kolejne związki Lopez można założyć, że mimo kilku nieudanych prób wciąż jest romantyczką. Patrzymy na Kat i widzimy Jennifer Lopez tłumaczącą nam, że wciąż ma prawo się zaręczać i brać ślub i wierzyć, że to na zawsze. Inna sprawa – Jennifer Lopez nie ma większego problemu w graniu gwiazdy i piosenkarki – jest w tym bardzo przekonująca, a kilka utworów skomponowanych na potrzeby filmu całkiem mi się spodobało.
Większy problem mam z Owenem Wilsonem – nie wiem dlaczego ale cały czas miałam wrażenie jakby wcale nie chciał być w tym filmie. Zwykle lubię jego wyluzowany styl gry, powolnie wypowiadane zdania, taki nieco spłoszony wzrok. Ale tu miałam wrażenie, jakby cały czas czuł się głupio że jest w tym filmie. Wiem, że Wilson umie grać – jego ostatnia rola Mobiusa w Lokim to prawdopodobnie jedna z lepszych ról w jego karierze. Tu nie chodzi o brak talentu – raczej o jakieś zagubienie i zdziwienie, że dostał rolę w tym filmie. Co ciekawe on i Jennifer Lopez grali razem w Anakondzie więc jak podejrzewam – nie przyjął roli nie wiedząc z kim będzie pracował. Myślę, że gdyby podmienić Wilsona, na aktora który miałby z Jennifer Lopez nieco lepszą chemię to byłby to dużo lepszy film.
Inna sprawa, że są w tej produkcji momenty które sprawiają, że mocniej zacisnęłam zęby. W mojej „ulubionej” scenie bohater mówi Kat, że dobrze wygląda bez doczepianych włosów i jakichkolwiek „poprawek”. Ma to brzmieć uroczo, ale brakuje tu odpowiedzi profesjonalnej piosenkarki, że jednak to ona lepiej wie jak się zarządza wyglądem i wizerunkiem w świecie rozrywki, i że jego słodkie komplementy nie znaczy, że coś o tym świecie wie. Niestety – to jest jeden z tych filmów, gdzie wszystko jest okej bo on mówi jej że jest piękna. Nawet jeśli wchodzi z butami w życie którego nie rozumie.
Na drugim planie mamy trochę rozpoznawalnych twarzy (jedną z postaci gra Sarah Silverman choć jest zupełnie nie wykorzystana) ale najlepsze wrażenie robi John Bradley, jako asystent Kat. To taka rola, która pewnie kilka lat temu przypadłaby Jamesowi Cordenowi, ale Bradley gra bez wysiłku to co Cordenowi zawsze sprawiało problemy. Otóż jego bohater zupełnie bez wysiłku prezentuje się jako człowiek miły i troskliwy, który dba o dobro Kat nie tylko dlatego, że mu za to płacą. To taki asystent, którego każdy chciałby mieć w swoim narożniku. Naprawdę bardzo dobra i sympatyczna rola, zagrana absolutnie bezpretensjonalnie.
„Wyjdź za mnie” to taki film, który chciałby się trochę śmiać ze świata celebrytów ale jednocześnie nie może być za bardzo złośliwy, bo cała fabuła opiera się na fantazji, że gwiazda nas jednak dostrzeże. Jednocześnie, można byłoby wyrzucić ze scenariusza, wszystkie wątki związane z dziećmi – nie wiem dlaczego ale kiedy scenarzyści dokładają dziecko do romantycznej historii to zaczynają pisać dialogi jak z filmu Hallmarku. Serio dość rezolutnych dzieciaków w filmach romantycznych. Inna sprawa – gdyby uszanować wiek bohatera i dać mu córkę w wieku późno nastoletnim, mogłoby to być bez porównania bardziej ciekawe.
Mam wrażenie, że „Wyjdź za mnie” ma jeszcze jedne problem, którego nie mogli przewidzieć scenarzyści. Otóż obecnie w realnym życiu, biografia Jennifer Lopez dużo bardziej przypomina komedię romantyczną niż ich scenariusz. Para która rozstała się tuż przed ślubem przez paparazzich schodząca się wiele lat później tuż po bolesnymi rozstaniu z poprzednimi partnerami? Gdyby Hallmark to nakręcił byłby hit. Biorąc pod uwagę, że w kulturze celebryckiej narracje o prywatnym życiu są bardzo podobne do zmyślonych historii, można niemal poczuć jakby Jennifer Lopez miała jednocześnie dwie konkurencyjne komedie romantyczne w kinie.
Ostatecznie jednak „Wyjdź za mnie” jest całkiem sympatyczne. Nic wybitnego ale obejrzałam bez bólu, trochę żałując, że obecnie w kinach jest coraz mniej komedii romantycznych. Jeśli o mnie chodzi mogę oglądać jak Jennifer Lopez się zakochuje mniej więcej raz w sezonie. Robi to tak szczerze, że nigdy mi się nie znudzi.
Ps: Oki film ma u mnie punkt za wykorzystanie piosenki z musicalu „Camelot”. Co ciekawe – piosenkę z „Camelot” wykorzystuje też „Belfast”. Jak widzicie – jeden z moich ukochanych musicali łączy mnie z bardzo wieloma twórcami filmowymi.