Wyznam wam coś szczerze. Od pewnego czasu przestały mnie uwodzić filmy Pixara. Nie wiem dlaczego. Mam wrażenie, że za bardzo starają się mnie uwieść i tym samym zawodzą. Oglądając je czuję, że twórcy chcą mnie zachwycić tym samym zbiorem historii i cudownych pomysłów prosto z głów „mistrzów animacji” i ostatecznie wychodzę z seansów zawiedziona z poczuciem, że czegoś mi brakowało. Nie uwodzi mnie też od pewnego czasu Disney – jakby zbyt wygładzony, wypracowany, przełamujący bariery głównie na papierze. Przez pewien czas myślałam, że może zbliżając się do 35 roku życia wyrosłam z animacji. Okazuje się jednak, że to nie jest mój wiek. Co udowodniły mi ostatnimi czasy dwie zupełnie różne historie – „Wyprawa na księżyc” i „Mitchellowie kontra maszyny”. Oba dostępne na Netflix
Nie da się ukryć, że oba filmy czerpią w pewnym stopniu z dziedzictwa produkcji Disneya/Pixara. W „Wyprawie na księżyc” mamy klasyczną animację 3D, bohaterów narysowanych okrągłą miękką kreską, są też urocze stworzonka. Przede wszystkim jednak mamy bardzo typową opowieść o osieroconej dziewczynce, która za wszelką cenę chce przywrócić porządek w swoim życiu i rodzinie, nie mogąc się pogodzić z tym że ojciec znalazł sobie nową ukochaną. Jej jedyną szansą wydaje się wyprawa na księżyc i udowodnienie wszystkim, że stara legenda o bogini Chang’e jest prawdziwa. W „Mitchellowie kontra maszyny” mamy animację dużo bardziej dynamiczną, przypominającą bardziej tą z ostatniego „Spider-Mana” (bo wyprodukowało oba filmy to samo studio Sony) ale sama historia. – rodzinnej wyprawy, w czasie której przydarza się apokalipsa robotów, spokojnie mogłaby wyjść spod pióra jakiegoś scenarzysty Pixara. Jest rodzinna przygoda, przesłanie i nawet uroczy mops. Czyli wszystkie tradycyjne składniki.
Co więc sprawia, że te dwie animacje zrobiły na mnie takie wrażenie? Zacznę od „Wyprawy na księżyc” – filmu po którym niewiele się spodziewałam. Tym co mnie od razu zaskoczyło, to zmiana jaka zaszła w osadzaniu produkcji w innej kulturze niż amerykańska. Kiedy w latach 90 oglądałam Mulan, bardzo było widać, że twórcy może i się starają, ale tamte Chiny były bardzo bajkowe i ostatecznie chyba nikomu nie zależało by bardzo trzymać się realiów. Tymczasem „Wyprawa na księżyc” jest w tych realiach osadzona dużo bardziej – i to nie tylko kiedy przychodzi do odtwarzania legendy o bogini księżyca, ale też w tym zakresie codzienności bohaterki – tego co je, jak wyglądają jej lekcje w szkole, jakie urocze zwierzątka (jak na przykład przesłodki pancernik) są punktem odniesienia. Zdaję sobie sprawę, że ta zmiana – zwłaszcza w przypadku chińskiej kultury – wynika z próby podbicia obcych rynków, ale dla mnie osoby, która jest zawsze głodna trochę innych opowieści jest to po prostu bardzo ciekawe.
Nie ukrywam też, że przypadła mi do gustu sama opowieść – która całkiem dobrze – nawet jeśli w kosmicznej scenerii, radzi sobie z opowiadaniem o rzeczach naprawdę trudnych. O stracie, godzeniu się na to, że ludzi których odeszli nie da się odzyskać, o poczuciu smutku i osamotnienia. Wyznam wam szczerze, że pod sam koniec film który poza wszystkim przyciąga barwami i pomysłami, ma jedną z lepszych wizualnych egzemplifikacji depresji i rozpaczy jakie widziałam w filmie animowanym dla dzieci. A jednocześnie – sama produkcja robi pewne rzeczy dość mimochodem. Ot np. nasza bohaterka jest wyraźnie wybitnym dzieckiem (inaczej nie zbudowałaby maszyny by polecieć na księżyc) ale film nie rozgrywa tego wątku jako głównego. Nie miałam poczucia, by osiągnięcia bohaterki były mi sprzedawane jako dowód że dziewczyny mogą wszystko. I żeby było jasne – ja wierzę że dziewczyny mogą wszystko. Nie wierzę jednak że uda nam się znormalizować kobiety w każdej roli jeśli będziemy za każdym razem powtarzali z zachwytem, że to cudownie że coś potrafią.
Film ładnie łączy bardzo różne estetyki – od absolutnego szaleństwa na księżycu, przez wizualizację tradycyjnych legend chińskich, po cudowne sceny przy rodzinnym stole (jak miło zobaczyć kogoś w filmie animowanym kto ma więcej rodziny niż tylko rodzice). Osobiście absolutnie zakochałam się w wątku małej króliczycy naszej bohaterki i jej niespodziewanego uczucia jakim obdarzyła księżycowego jadeitowego zająca. Ten wątek doskonale pokazuje, że można mieć wątki romantyczne w filmach dla dzieci, bez uwzględniania w nich dzieci. Nie ukrywam, że zapałałam też miłością do sympatycznego pancernika.
Nawet jeśli „Wyprawa na księżyc” jest skokiem na wschodnią kasę, to trzeba przyznać, że dość dobrze pokazuje jak bardzo ożywcze jest umieszczenie historii w zupełnie innym kręgu kulturowym. Szybko okazuje się, że te tradycyjne opowieści wciąż mają w sobie czar, zaś zachodni widz, nie wie co będzie dalej bo nie zna schematów opowieści tak dobrze jak w przypadku przetwarzanych opowieści z bliższej sobie kultury. Jednocześnie sam film ładnie prowadzi historię która może jest nieco banalna, ale jednocześnie – biorąc pod uwagę jak często dziś dzieci muszą się godzić z całkowitą zmianą tego jak wygląda ich rodzina – wciąż potrzebne.
O ile „Wyprawa na księżyc” była miłym zaskoczeniem to „Micthellowie kontra maszyny” okazało się odpowiedzią na moje pytanie – czego brakuje mi w produkcjach Pixara/Disenya. I co będzie zaskakujące – ostatnio brakuje mi odwagi. Film o rodzinie Mitchellów która wybiera się samochodem na wyprawę by odwieźć Katie – najstarszą córkę na studia pokazuje jak wiele można zdziałać kiedy twórcy są nieustraszeni. Mamy tu więc niesłychanie szybką narrację, połączoną ze sporą ilością popkulturowych odwołań ale przede wszystkim – z absolutnym zrozumieniem dla świata współczesnych memów i technologii. Ostatecznie robo apokalipsa zaczyna się dokładnie wtedy kiedy kolejny milioner wymyśli coś lepszego niż „Siri”.
Choć film opowiada o sprawach dość klasycznych – próbie wzajemnego porozumienia się rodziców i dzieci, relacjach w rodzinie, trosce rodziców i ambicjach dzieci to wciąż – robi to w niesamowicie świeży sposób. Ot chociażby – dostrzegając, że dziś social media nie są elementem życia jedynie młodych ludzi, ale też ich rodziców. Cudowny jest wątek matki Katie, która podgląda swoją sąsiadkę na Instagramie i marzy by mieć choć jedno równie idealne zdjęcie własnej rodziny co ona. Sama Katie, która wrzuca dziesiątki swoich filmików na YT jest po uszy zanurzona w tej kulturze. Opowieść o Mitchellach to historia, w której ekrany, programy, social media – odgrywają istotny, jeśli nie kluczowy element całej narracji.
Ale nie tylko na tym polega odwaga twórców – podczas kiedy Disney czy Pixar często uciekają w świat zupełnie alternatywny od naszego, gdzie punktami odniesienia są najczęściej inne filmy tej samej wytwórni, w świecie Mitchellów możemy odnaleźć elementy które kojarzymy spoza tego świata. Ot chociażby – jedna z najzabawniejszych scen w historii współczesnej animacji, w której rodzinie przychodzi się zmierzyć z Furby. Ktokolwiek – jak ja – wychował się na tej zabawce doskonale wie, jak bardzo creepy jest to stworzonko i jak wielu – już wcześniej kojarzyło się z czymś bardzo niepokojącym. Te odwołania do jak najbardziej istniejącego świata sprawia, że Mitchellów rozumie się i poznaje dużo lepiej.
I jasne – historia dysfunkcyjnej rodziny która ostatecznie okazuje się mocniejsza i bardziej sprawna niż niejedna idealna ze zdjęcia – nie jest niczym nowym. Ale jakaż jest w tym filmie świeżość, dowcip a przede wszystkim – dużo więcej takiej twardej życiowej prawdy. Ot np. że czasem ludzi podobnych sobie spotyka się dopiero na studiach, że nie każde życiowe przedsięwzięcie, które robi się z pasji wyjdzie, że często rodzice tak się boją porażki swoich dzieci, że nawet nie dają im spróbować. Osobiście podoba mi się przerzucenie tej dysfunkcjonalności z samej Kate na całą jej rodzinę, która jest jak ten ich przesłodki Mops – z każde czuje się jakoś wyobcowane ale ostatecznie – trudno ich nie lubić.
Ponownie– trochę jak w przypadku „Wyprawy na księżyc” – aż do końca nie byłam pewna na jakie pomysły zaserwują mi twórcy – co dziś mogę już z dokładnością do minuty przewidzieć w filmach największych studio. Tu oczywiście spodziewałam się happy endu ale w pewnym momencie zdałam sobie sprawę, że nie jestem do końca pewna jak bohaterowie mieliby go osiągnąć. Co zresztą było chyba największą frajdą i dało największą satysfakcję przy oglądaniu. Pomijając poczucie humoru twórców (cudowna rola, dwóch robotów, które przyłączają się do rodziny) to był najlepszy element opowieści – że wcale nie miałam stuprocentowej pewności co zaraz się stanie.
Zestawiam te dwa filmy nieprzypadkowo – jak pisałam – oba są bardzo podobne do tego co przez lata proponowały nam filmy Disneya/Pixara ale w pewnym momencie mam wrażenie, że ten ogień wygasł. Tak na papierze pomysły są coraz bardziej innowacyjne ale ostatecznie – te filmy bywają tak pozbawione ryzyka, wygładzone, idealnie dopasowane do każdego rynku i odbiorcy, że nie mają szansy nikogo kupić. Trzeba być do nich przekonanym, żeby je lubić. Tymczasem, moim zdaniem zarówno „Wyprawa na księżyc” jak zwłaszcza „Mitchellowie kontra Maszyny” stawiają widzom jakieś wymagania – zmuszają ich by weszli w ten świat, i go zaakceptowali. Dają jakąś frajdę z oglądania czegoś czego się wcześniej nie widziało i trzeba się w tym chaosie odnaleźć. I ostatecznie daje to nieco więcej radości i jakieś poczucie wyprawy w nieznane – coś co kiedyś towarzyszyło premierom Pixara.
Nie ukrywam – od czasu powiększających się wpływów imperium Myszki Miki, cieszy mnie każda produkcja która trochę kruszy tą hegemonię. Nie da się bowiem ukryć, że dla żadnej dziedziny życia kulturalnego nie jest dobrze kiedy pojawia się taki niemalże monopolista, mający za sobą rząd dusz, a w kieszeni klucz do jedynej słusznej narracji i estetyki. Bo to ostatecznie do niczego dobrego nie prowadzi. A już na pewno nie w świecie animacji gdzie najczęściej najciekawszy okazuje się ten film, o którym wcale nie wiedzieliśmy, że chcemy ją obejrzeć i ta historia, o której nie przypuszczaliśmy, że musimy ją usłyszeć.